Orest Lenczyk. Uczciwi ludzie zawsze mają problem
Orest Lenczyk. Mistrz ciętej riposty, prawdziwy trenerski oryginał, którego stać na autorefleksję. Człowiek naprawdę ciekawy w futbolowym świecie nudziarzy. Budzi skrajne emocje. Potrafi zawieść swoich popleczników, a z drugiej strony jednym gestem przekonać do siebie wrogów.
A Panowie to w "Fakcie" pracują? I co na to wasze mamy? Nie wstydzą się za synów? - Orest Lenczyk w 2004 r. zagaił w samolocie do reporterów wracających z mistrzostw Europy w Portugalii. - W "Fakcie", tępimy patologie w polskiej piłce, w której Pan pracuje kilkadziesiąt lat. Piętnujemy draństwo, tropimy korupcję. Matki nie mają się czego wstydzić - usłyszał w odpowiedzi.
Atmosfera zrobiła się wyjątkowo gęsta, rozmowa przestała się kleić. Cały Lenczyk. Mistrz ciętej riposty, prawdziwy trenerski oryginał, którego stać na autorefleksję. Człowiek naprawdę ciekawy w futbolowym świecie nudziarzy. Budzi skrajne emocje. Potrafi zawieść swoich popleczników, a z drugiej strony jednym gestem przekonać do siebie wrogów. Raz można być w Lenczyku zakochanym, by po chwili zżymać się na jego niewytłumaczalne zachowania. Wiedzą o tym zawodnicy, właściciele klubów, z którymi zwykle jest na kontrze, czy też dziennikarze. Bywa prawdziwym utrapieniem dla reporterów telewizyjnych, którzy przepytują go na żywo po meczach. Nigdy nie wiadomo, jak się zachowa. Zwykle atakuje, a przed odpowiedzią długo wpatruje się w oczy adwersarza. Potrafi grać ciszą.
- A może najpierw wypadałoby pogratulować - zaczynał odpowiedź na pierwsze pytanie po zwycięskim meczu, przy okazji po ojcowsku zdejmując paproch z marynarki rozmówcy.
Przymknął oko na to, że podczas drogi powrotnej z Gdańska do Wrocławia jego zawodnicy wypili w autokarze 108 piw (tyle pustych puszek naliczył kierowca poirytowany pozostawionym bałaganem). A następnie odsunął swojego najbardziej zaufanego człowieka i kapitana - Sebastiana Milę. Kiedy nikt się tego nie spodziewał, przywrócił go na ostatnie dwie kolejki. Mila zaliczył cztery asysty, a Śląsk został mistrzem Polski. Zmiany w składzie i roszady na poszczególnych pozycjach to jego znak rozpoznawczy. Często nie wystawia zawodnika w meczu, choć ten tydzień wcześniej zagrał rewelacyjnie. Wychodzi z założenia, że polski zawodnik nie jest w stanie zagrać dwóch równie dobrych meczów z rzędu. W ogóle o piłkarzach nie ma przesadnie dobrego zdania. Dał temu wyraz podczas pamiętnej rozmowy z władzami Wrocławia (omyłkowo nie wyłączył telefonu z wcześniej rozmawiającym z nim dziennikarzem), kiedy narzekał na poszczególnych graczy swojej ekipy. Z jednej strony, strateg i prawdziwy psycholog, z drugiej - dał się złapać jak dziecko. I później musiał zmierzyć się z tym problemem, stając przed piłkarzami w szatni. Może dlatego podczas gali ekstraklasy i rozdania medali, żaden z przemawiających piłkarzy Śląska nie zająknął się na temat roli trenera.
Z jednej strony, często brakuje chemii między nim, a zawodnikami, z drugiej - potrafi do nich dotrzeć, interesuje się problemami prywatnymi i rozumie, że sprawy rodzinne są istotniejsze niż sport. Na pewno nie jest zamordystą, wie, kiedy odpuścić.
Dzięki temu, że wyjątkową wagę przykłada do ogólnej sprawności swoich podopiecznych i w specyficzny sposób prowadzi treningi, przylgnęła do niego łatka wuefisty. Lenczyk przekornie przyznaje, że to dla niego... komplement. Twierdzi, że to go odróżnia od trenerów, którzy nie mają odpowiedniego warsztatu i nie wiedzą, jak przygotować piłkarza, aby nie zrobił sobie krzywdy podczas banalnego przewrotu w przód.
Pije m.in. do Franciszka Smudy, który w przeciwieństwie do niego wykształcenie ma, najdelikatniej mówiąc, niepełne. Lenczyk traktuje Smudę per noga. Smuda Lenczyka szczerze nienawidzi. - Przypadkowo spotkaliśmy się ostatnio w windzie. Przełamałem się, wyciągnąłem rękę i powiedziałem: Gratuluję mistrzostwa. Rękę podał, ale odwrócił głowę, nie powiedział dziękuję i wysiadł, jak tylko drzwi się otworzyły - opowiadał zdegustowany Smuda.
A propos przewrotu w przód - to Lenczyk sam opanował ten element do perfekcji, co wielokrotnie prezentował po tym, jak jego drużyna zdobywała bramki. Jedni byli zachwyceni sprawnością 70-latka, inni upatrywali w tym pierwszych symptomów... uderzenia wody sodowej do głowy. I dowodu na to, że nawet w tym wieku może się to zdarzyć. Tę drugą tezę potwierdzał sposób prowadzenia dialogu z częścią udziałowców klubu (w ostatnim czasie Lenczyk sympatyzuje z prezydentem Wrocławia). Mówiąc w przenośni, jeden z jego pracodawców żartował: - W innej pozycji niż z nogami na stole trener już gości nie podejmuje.
Lenczyk chciałby mieć w klubie takie wpływy, jakie ma w Manchesterze United Alex Ferguson. Dlatego zupełnie marginalizuje dyrektora sportowego Krzysztofa Paluszka. Nie konsultuje się z nim w żadnej sprawie. Faktem jest, że do transferów w ostatnim czasie szczęśliwej ręki nie miał. Kilku zawodników sprowadzonych na jego życzenie okazało się niewypałami. Przeciwnicy talentu Lenczyka (nie brakuje ich) przypominają, że statystycznie "Oro Profesoro" wypada marnie. Zdobywa przecież tytuł raz na 34 lata. Przed Śląskiem w 1978 r. z Wisłą. Ale to krzywdzące. Lenczyk ma znakomitą passę. Z przeciętnym Śląskiem zdobył mistrzostwo i wicemistrzostwo, wcześniej wprowadził Zagłębie do ekstraklasy i utrzymał w niej beznadziejną Cracovię. O mały włos byłby mistrzem z GKS Bełchatów w 2007 r. W tajemniczych okolicznościach wyprzedziło go Zagłębie, wygrywając w Warszawie z Legią w ostatniej kolejce. Przed meczem Lenczyk sugerował, że nie spodziewa się czystej gry.
Lenczyk obok Andrzeja Strejlaua uchodzi za trenera, który nie jest skalany korupcją, i tym tłumaczy się tylko dwa mistrzostwa w długiej karierze. - Wśród porządnych dziewczyn znajdują się też dziwki, ale ja w naszej lidze obstawiam się ludźmi porządnymi - mawia. I dodaje: - Uczciwi ludzie zawsze mają problem.
Czytaj również: