menu

Kroniki Pokolenia Mizerii [KOMENTARZ]

29 września 2016, 20:37 | Piotr Gielo

Polska piłka nożna ostatnich dwóch dekad przyczyniła się z grubsza do wydzielenia pewnej specyficznej warstwy społecznej, nazywanej przeze mnie „pokoleniem mizerii”, odnoszącym się do osób urodzonych na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Jako klasyczny przedstawiciel tej przeklętej kasty czuję się w obowiązku dołożyć wszelkich starań, abyś Drogi Czytelniku mógł w pełni zrozumieć piętno, jakim my – „świadkowie mizerii”, jesteśmy naznaczeni. Otóż wszystko opiera się na niefortunnym momencie przyjścia na świat. Mianowicie, urodziłem się zbyt późno, aby widzieć na własne oczy złoty wiek polskiego futbolu, a jednocześnie na tyle wcześnie, żeby świadomie odczuć 21 lat czekania na Ligę Mistrzów.

Legia w końcu dostała się do Ligi Mistrzów. Póki co zawodzi na całej linii
Legia w końcu dostała się do Ligi Mistrzów. Póki co zawodzi na całej linii
fot. Bartek Syta

W tym czasie rozgrywki te obrosły w moim subiektywnym odczuciu taką mistyką, że przestałem traktować je jako coś realnego. Wierzyłem w Ligę Mistrzów, tak jak wierzy się w Boga i Niebo. I ta wiara nieraz wystawiała mnie na próbę – jak wtedy, gdy Radzio Sobolewski tak wsadził Grekom w okienko, że nie było już czego zbierać z ziemi. Jakimś cudem i tak odpadliśmy. Drugi przykład – niesłusznie uznani za outsiderów Cypryjczycy z APOEL-u. Awans podany na srebrnej tacy, a na koniec niedowierzanie – jak ja wtedy oniemiałem, siedząc w kwiecie wieku na letniej imprezie u znajomych. Po prostu nie mogłem zrozumieć, co to się właśnie wydarzyło. Idąc dalej - słynny dwumecz z Celtikiem. Przyjęte dwa żenujące gole w 10 minut w rewanżu ze Steauą. Mizeria, mizeria, wciąż mizeria.

Awans stał się dla mnie czymś absolutnie nie do wyobrażenia. Myślałem sobie, że jeśli jakimś cudem nadejdzie, to z pewnością będzie to – kolokwialnie mówiąc – najbardziej „epicka” powieść naszych czasów. Okazało się niestety, że na taki scenariusz sobie nie zasłużyliśmy. Jak było, każdy widział – mizeria. Legia we wszystkich meczach eliminacji grała tak brzydko, że najlepsi poeci nie potrafiliby znaleźć odpowiedniego porównania. Uważam wręcz, że jest to świetny materiał pod pracę naukową. Dlaczego? Nagle okazało się, że równie dobrze do Ligi Mistrzów dostałaby się Mrągovia Mrągowo. W następstwie powyższych wydarzeń w sejmie już podobno planuje się powołać komisję śledczą. Koniec końców, poczułem się, jak dziecko, któremu ktoś powiedział, że Święty Mikołaj nie istnieje, a ja nawet nie potrafię rozpoznać pijanego ojca, bo się przebrał za dziada w czerwonej piżamce i założył czapkę. Brak słów. Marność nad marnością, a wszystko to marność.

Muszę w tym miejscu nadmienić, że jak każdy przedstawiciel pokolenia mizerii – widziałem w życiu spektakularną ilość syfu. Do dziś mam taki powtarzający się koszmar, w którym oglądam mecz piłkarski, a na tablicy jest 75. minuta meczu pomiędzy San Marino, a Polską. Wynik 0:0. Boniek wygląda jakby właśnie po kilku głębszych zgolił wąsy i dotarło do niego jak zły był to pomysł. Na boisku Kaczorowski, Kukiełka czy Kos. Za Bońkiem widać Stefana Majewskiego. Coś strasznego. Horror typu gore.

Niestety powyższy sen stanowi ponure wspomnienie eliminacji do EURO 2004. I myślisz, drogi Czytelniku, że mecz z San Marino to dno? Otóż wyobraź sobie, że ten wędrowny cyrk pod przewodnictwem człowieka, który skupia w sobie miano „najbardziej znanego rudowłosego Polaka”, a także „najbardziej znanej twarzy z wąsami po Małyszu” (dzisiaj Bogu dzięki po prostu Zbigniew Boniek) – dwa tygodnie później pozwolił Łotyszom wbić bramkę, jednocześnie (tu najzabawniejsze) nie strzelając żadnej. Gang Laizansa przyjechał do Warszawy, jak do wsi pod Suwałkami (z całym szacunkiem dla nich), a potem zaczął palić domy, rabować i gwałcić kobiety.
Nie zasłużyłem na to. Żaden z nas nie zasłużył.

Abstrahując od wszystkiego, miałem nawet niedawno (ale tylko przez chwilę) śmieszne przeczucie, graniczące z szaleństwem, że Legia utrze nosa krytykom i nie skończy z wagonem straconych bramek. Oczami fantazji widziałem, jak Misio Kucharczyk (pseudonim Kuchy King, a.k.a. Kucharidze, dla przyjaciół po prostu Ribery) kopie się w czoło, co wcale nie przeszkadza mu gnać z piłką do przodu, po drodze wpada jeszcze na Jodłowca, gdzieś z boku Guilherme źle stawia nogę i łapie kontuzję, a futbolówka jakimś cudem wpada do bramki Navasa. Kibice z kolei tańczą przy ulicy Łazienkowskiej takiego „walczyka”, że wstrząsy da się odczuć nawet w Glasgow. I tego wszystkiego nie psuje nawet kolejna fala memów z Ronaldo i Pazdanem...

Miało być tak pięknie. Mogło być tak pięknie. Teraz już wiem, że nikt nie zatańczy "walczyka", gdyż nikogo na wspomnianym stadionie nie będzie. A wagon bramek... cóż, chyba wszyscy widzieliśmy mecz z Borussią. Komentarz jest w tym przypadku zbędny. Bogatszy o kolejną brutalną kompromitację, odważyłbym się stwierdzić, że to dopiero świt pokolenia mizerii, gdyby nie jeden pozytywny aspekt przedmiotowych rozważań.

To wszystko dzieje się bezpośrednio po udanym dla polskiej kadry Euro 2016. Był to turniej przełomowy - pierwszy, w trakcie którego zarówno ja, jak i całe pokolenie mizerii, mogliśmy obserwować wielkie mecze Polaków. W trakcie dwóch ostatnich mistrzostw Europy uzbieraliśmy łącznie 3 punkty. A tu budzę się rano i szok! Polska kadra ma na koncie dwa zwycięstwa i remis z mistrzami świata, po czym dochodzi jeszcze do ćwierćfinału. Uszczypnijcie mnie!

Najbardziej w reakcjach po sukcesie na EURO 2016 podoba mi się poczucie niedosytu. Odpadliśmy, bo wciąż jesteśmy zakompleksionymi minimalistami. Zamiast dobić kulejącego rywala wolimy nadstawić policzek i liczyć, że przeciwnik nie trafi. Nie przegraliśmy jednak żadnego meczu. Wniosek nasuwa się automatycznie: jesteśmy dumnymi, zakompleksionymi minimalistami. Chociaż brzmi to jak kolejne szare katowickie popołudnie, to gołym okiem widać, że coś w tej naszej krainie Sebastianów ruszyło. Prawdopodobnie właśnie wyleczyliśmy się z tych wszystkich stereotypowych kompleksów. Nikt nie wie jeszcze co się stało i kogo tym razem trzeba uhonorować orderem, ale nagle mamy takich kadrowiczów, jakich ja osobiście zazdrościłem Belgom jeszcze dwa lata temu.

Dla Pokolenia Mizerii oglądanie Lewandowskiego jest czymś niepojętym. Coś, czego na dłuższą metę nie jestem w stanie racjonalnie wyjaśnić. Ciężka praca – ciężką pracą, ale Robert na całej kuli ziemskiej jest supergwiazdą, ze statusem Ibrahimovicia czy Aguero. Jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale może w przyszłości będzie uważany za bohatera pokroju Henry’ego, Van Nistelrooya czy Bergkampa. Za ikonę piłki nożnej. Legendę.

Przecież ja jeszcze wczoraj jarałem się transferem Maćka Żurawskiego do Celtiku. Albo ślepiłem z ojcem w Polsat Sport dumnie oglądając, jak Andrzej Niedzielan ładuje bramę za bramą po debiucie w NEC Nijmegen. A z siedzącego na ławie w Wolfsburgu Krzynówka najchętniej zrobilibyśmy prezydenta i wysłali na szczyt NATO. Smolarek w Borussii to już był inny wymiar, mimo że po polsku mówił porównywalnie do papieża Benedykta. No i Boruc – gość był gwiazdą wspomnianego już Celtiku, co dla nas stanowiło wystarczające podstawy, by domagać się uznania go za top 5 bramkarzy świata. A tu nagle taki Lewandowski, którego Bayern nie chce puścić za sto milionów euro do Realu Madryt. Ten sam Lewandowski, który w wieku 18 lat przechodził ze Znicza Pruszków do Lecha Poznań. Słodki Jezu!

Byliśmy ogórami. Strasznymi ogórami. I jeszcze trochę nimi pobędziemy, ale tylko chwilkę. A lada moment... będziemy potęgą. Kolejny krok: mistrzostwo Europy U-21.

Mam na imię Piotr, jestem z Polski, lubię patos i znów wierzę w piłkę nożną. Amen.

Wyjaśnił,

Piotr Gielo

Liga Mistrzów grupy. Z kim zagra Legia?


Polecamy