Zimny prysznic od Cracovii dla Lechii. Polczak dał „Pasom” pierwsze zwycięstwo
Lechia Gdańsk nie wygrała na inaugurację od sześciu lat i jeszcze na to poczeka. W pierwszym meczu nowego sezonu przegrała u siebie z Cracovią 0:1 (0:1). Jedynego gola po rzucie rożnym strzelił głową Piotr Polczak.
- Obyśmy na boisku poruszali się jak Pendolino – mówił oczarowany podrożą do Gdańska pomocnik Cracovii, Damian Dąbrowski. Może i jego drużyna nie lśniła na PGE Arenie aż tak, jak rzeczony pociąg na torach, może i nie była tak szybka, sprawna, wzbudzająca powszechny podziw, ale na Lechię to zupełnie wystarczyło. Wystarczyło poruszanie w rytmie nie ekspresowym, a spokojnym, jednostajnym: coś jak nowoczesny, choć zarazem regionalny szynobus.
Cracovia nie zagrała w ataku pozycyjnym. Zdecydowała się na kontrataki i atakowanie po stałych fragmentach gry. Na prowadzenie wyszła właśnie dzięki sprytnemu rozegraniu rzutu rożnego. W 26 minucie dośrodkował Mateusz Cetnarski, podanie przedłużył Deniss Rakels, a do siatki piłkę skierował Piotr Polczak. Jeszcze przed przerwą okazję na kolejnego gola mieli wymieniony Rakels (obok lewego słupka) i Bartosz Kapustka, którego technicznie uderzenie debiutujący między słupkami Lechii Marko Marić musiał przenieść nad poprzeczką.
Trzeba więc rzec, że w pierwszej połowie stało się coś niespodziewanego. Przecież to Lechia, a nie Cracovia miała jako pierwsza strzelić gola i kontrolować potem przebieg spotkania. Tymczasem gospodarze za bardzo nie wiedzieli, o co chodzi i jak na to wszystko zareagować . Od początku drugiej części wpuszczony został Maciej Makuszewski. Miał on rozbujać skrzydło, które wcześniej zaniedbał Bruno Nazario. Bo Lechia jedyną okazję przed zmianą stron (słabo jak na drużynę, która zapowiada walkę o medale) stworzyła sobie dzięki środkowym pomocnikom: wrzucił Stojan Vranjes, strzelił głową Sebastian Mila, lecz nad bramką.
Z każdą upływającą minut schodziło powietrze z balonu pompowanego przez Lechię. Przecież miał być od początku szturm na podium, gra kombinacyjna przyjemna dla oka, fura goli, konsekwencja w obronie, szalejący Adam Buksa typowany nawet przez Sebastiana Milę na króla strzelców ligi (sic!)... A tu na inaugurację przyjechała Cracovia i pogroziła palcem: hola, hola, najpierw dajcie nam te wszystkie argumenty na boisku, później opowiadajcie o nich w mediach. Nie na odwrót.
Słaby start ligi najwyraźniej jest dla Lechii odgórnie wyznaczony. Pięć ostatnich sezonów zaczynała albo od remisu albo od porażki. Mecz z Cracovią nie stanowi zatem żadnego wyjątku, tylko tę smutną regułę potwierdza i dalej umacnia. Chyba trzeba zaryzykować tezę, że tym razem zimny prysznic po prostu był potrzebny, bo wszyscy w Gdańsku zdążyli już sobie założyć medale na szyje. Na szczęście w drugiej kolejce będzie okazja się wykazać – Lech Poznań czeka i chętnie zweryfikuje mocarstwowe plany Lechii.
Nie ma co jednak specjalnie się nad Lechią pastwić. Po pierwsze, to dopiero jeden mecz. Po drugie, Cracovia naprawdę postawiła trudne warunki. Stosunkowo szybko zdobyła bramkę i potem solidnie zagęszczała wszystkie newralgiczne strefy. Trudno zrobić cokolwiek obiecującego, kiedy rywal tworzy ścianę z dziesięciu piłkarzy. Nawet jeżeli ma się na nazwisko Mila, Vranjes lub Makuszewski.