menu

Więcej farta niż umiejętności, czy „Per aspera ad astra”? [KOMENTARZ]

22 sierpnia 2013, 08:04 | Szymon Jaroszyk

Uff, bramkowy remis. Mieliśmy nadzieję, że po meczu Legii ze Steauą będziemy mogli powiedzieć: jak nie teraz, to kiedy panowie piłkarze? I możemy, drzwi raju uchylone. Przy Łazienkowskiej wystarczy tylko zagrać przez 90 minut, a nie 45, jak wczoraj. Na wszelki wypadek można też dać na mszę, bo limit szczęścia musiał się w Bukareszcie wyczerpać…

A niewiele zapowiadało tak korzystny wynik. Jeśli legioniści mogli gorzej wejść w mecz, to brakowało tylko straconego gola w pierwszych minutach. Wiadomo, że nikt nie wymagał od podopiecznych Jana Urbana szturmu na bramkę gospodarzy, rzucenia się do gardeł. To przecież Steaua musiała wygrać, Legia mogła, a remis wszyscy w Polsce brali w ciemno. Cofnięcie się do defensywy a'la obrona Częstochowy to jednak spora przesada. Legioniści wbrew zapowiedziom Jakuba Rzeźniczaka ani nie nacieszyli się piłką, ani nie mieli piany w ustach po jej stracie. Bo nabawili by się nerwicy. Oczy ze zdumienia mogliśmy przecierać po pierwszych 20. minutach, gdy z defensywy goście pędem przeszli do… głębokiej defensywy. Panika? Na szczęście udało się jej uniknąć, ale w grze Wojskowych ze świecą było szukać jakiegokolwiek pomysłu na zaatakowanie pola karnego gospodarzy. Brakło pazura, determinacji, no i przede wszystkim lidera, który potrafiłby uderzyć pięścią w stół i poprowadzić Legię do ataku. Na otrzeźwienie nie pomogła i bramka Federico Piovaccariego na 10 minut przed przerwą. Bezbarwni warszawiacy szczęśliwie dowieźli minimalny wymiar kary do szatni.

Ciężko było zrozumieć postawę gości. Nie ciążyła na nich wielka presja, faworytem była przecież Steaua. Cała piłkarska polska trzymała co prawda za legionistów kciuki, ale ewentualna porażka w rywalizacji o LM po szesnastu poprzednich wielką sensacją by nie była. Trudno było też mówić o fanatycznym dopingu miejscowych, zagłuszającym myśli piłkarzy. A i w końcu sami rywale ani nie są piłkarską potęgą, ani nie wznieśli się na wyżyny swoich możliwości.

Kluczem do końcowego, dobrego wyniku było to, co działo się podczas przerwy w szatni. Obstawiamy, że Urban nie próbował wcielić się w psychologa, aby zrozumieć co robią czy też właściwe czego nie wyrabiają jego piłkarze. O nie, dużo łatwiej nam wyobrazić sobie szkoleniowca w roli żądnego krwi i walki generała, ostro i dosadnie precyzującego swoje rozkazy. A te miały na celu podstawowe cele: przeprowadzić jedną udaną kontrofensywę i przesunąć linię frontu na ziemie nieprzyjaciela. Kto jak kto, ale Wojskowi powinni to zrozumieć.

Bura poskutkowała, choć do ideału brakowało, jak Polsce do militarnej potęgi. Po przerwie zobaczyliśmy nie jedenastu piłkarzy z Warszawy, ale prawdziwych legionistów wierzących we własne siły. Może bez karabinów i granatów, ale za to odważnie szarżujących, zwłaszcza prawą flanką. Zamiast desperackich ataków na ułańskiej fantazji, oglądaliśmy przemyślane natarcia. Po kilku kontrofensywach chwilowe załamanie Rumunów wykorzystał Jakub Kosecki. Legioniście drogę utorował przedzierając się przez największe okopy Miroslav Radović, po czym „Kosa” przełamał ostatnią linie obrony. Chwilę później mógł już salutować. Wróciła nadzieja, a niewiele brakowało do zupełnego stłamszenia i pobicia Steauy. Dosłownie paru centymetrów. Krewcy południowcy zdołali jednak podnieść się z kolan, po czy uruchomili rezerwy. W efekcie byliśmy świadkami ostrzału artyleryjskiego, i to z coraz bliższej odległości. Pomimo ofiarnej obrony, linia frontu znów przesunęła się w pobliże twierdzy Dusana Kuciaka, wielkiego pożytku nie przyniosły wysłane przez generała posiłki. Warszawiacy odpowiadali jedynie pojedynczymi strzałami, i to bynajmniej nie z dużego kalibru. Rumuni wraz z upływem czasu znów zaczęli coraz odważniej zapuszczać się w warszawskie zasieki, ale zawsze był ktoś, kto zdołał w ostatniej chwili zatrzymać wrogą inwazje. Front nie załamał się pod naporem przeciwników przede wszystkim dzięki postawie głównego obrońcy – Kuciaka. Chłop bez kamizelki przyjął kilkanaście strzałów. Bukareszt zdobyły, za tydzień bitwa przy Łazienkowskiej.

W oczekiwaniu na przełom

Wracając już do piłkarskiej terminologii, z niecierpliwością czekamy na to jak piłkarze Urbana zagrają na własnym stadionie. A właściwie, którą Legię zobaczymy, tą z pierwszej czy drugiej połowy? Jesienią priorytetem dla legionistów miała być walka o Ligę Mistrzów, w ekstraklasie powinno wystarczać miejsca w czołówce, punkty i tak po części zasadniczej zostaną podzielone. Tymczasem wszystko wygląda na odwrót, w lidze Legia bryluje, a w pucharach męczy się niemiłosiernie. Przeciwnicy są co prawda silniejsi, ale to nie tłumaczy kopaniny i nerwówki z Molde. Wydawało się, że po pierwszym meczu z Norwegami limit szczęścia został wyczerpany. Nic bardziej mylnego, w rewanżu goście mogli znokautować grających w przewadze gospodarzy w ostatnich minutach. Na szczęście w bramce z wyczuciem oraz szczęściem świetnie spisywał się Kuciak. W Bukareszcie było podobnie. Ile można opierać się na bramkarzu i kaprysie losu? Eksperci przekonywali już przed dwumeczem z Molde, że nie potrwa to długo, że Wojskowi wkrótce rozpędzą się, zaskoczą także w pucharach. Polot, pomysł i składna gra miały szybko pozbawić Norwegów nadziei. Nic takiego nie widzieliśmy. Przed wczorajszym meczem oczekiwania były więc jeszcze bardziej niecierpliwe. Potęgowały je wspomnienia ostatnich wielkich nadziei na Ligę Mistrzów. Gdy Wisła Kraków przed dwoma laty pukała do bram piłkarskiego raju, dwóch pierwszych rywali odesłała z kwitkiem w przekonującym stylu (4 zwycięstwa).

Po pierwszej, słabej w wykonaniu Legii połowie pojawiła się obawa, że albo warszawiacy jeszcze nie zaskoczyli (!), albo – co gorsza – mistrz jest nagi, nie ma tej „lepszej” Legii?! Po przerwie nastroje poprawiły się głównie za sprawą bramki, ale styl był nadal poniżej oczekiwań. Steaua przecież nie grała wielkiego futbolu. Zdominowanie rywala, narzucenie swoich warunków gry na dłużej niż 10 minut – to hasła klucze.

A więc rozterka – więcej szczęścia niż piłkarskich umiejętności, czy „Per aspera ad astra”? Kosecki przekonuje, że to drugie…


Polecamy