Miała być Liga Mistrzów, a jest liga amatorów. Dramatyczny rok Widzewa
Równo rok temu ówczesny trener Widzewa snuł plany walki za kilka lat o grę w Lidze Mistrzów. Profesjonalny futbol w Widzewie nie istnieje, ale jest nadzieja na odbudowę klubu.
fot. Paweł Łacheta/Polska Press
Po utrzymaniu daję sobie trzy lata na walkę o grę w eliminacjach Ligi Mistrzów - Wojciech Stawowy, trener, który w znaczący sposób przyczynił się do upadku Widzewa, mówił to jeszcze rok temu. Wtedy Sylwester Cacek podjął próbę utrzymania drużyny, zatrudnił drogich szkoleniowców, którzy dostali wolną rękę w doborze zawodników. Co z tego wyszło...? Niestety nic.
Oczywiście byłoby nadużyciem powiedzenie, że wszystko co złe w Widzewie stało się przez Stawowego, bo upadek miał wielu architektów, przez różnych piłkarzy i trenerów aż do głównego szefa upadku Sylwestra Cacka. Historia inwestycji byłego bankowca w łódzkim klubie powinna posłużyć do stworzenia podręczników dla przyszłych menedżerów sportu pt. „Jak nie kierować klubem sportowym”. Można spłycić to do jednego zdania: Cacek przejął klub bez długów, zainwestował ponad 60 milionów, zostawił klub z 20 milionami zobowiązań, a w tym czasie jego największym sukcesem było dziewiąte miejsce w ekstraklasie...
Gdy zaczynał się 2015 rok, Widzew był ostatni w pierwszej lidze i tracił trzynaście punktów do bezpiecznego miejsca. Sytuacja wydawała się dramatyczna, ale przebieg rundy wiosennej pokazał, że spokojnie można było się utrzymać, bo zespoły z dołu tabeli traciły wiele punktów. Ale Widzew Stawowego też tracił, w sumie zdobywając wiosną raptem cztery punkty więcej, niż jesienią. Szkoleniowiec upierał się przy swoim ulubionym systemie gry, w którym piłkarze mają wymieniać dziesiątki podań. No i wymieniali, ale, że brakowało im umiejętności, to nadziewali się na kontry. W ten sposób przegrali siedem z czternastu meczów.
Nieszczęście Stawowego zaczęło się tuż przed startem rozgrywek, bo Cacek uparł się, że drużyna ma grać na boisku w Byczynie, czego długo nie akceptował PZPN. Skończyło się tym, że pierwszy mecz z Sandecją Nowy nie doszedł do skutku. A pod koniec sezonu, gdy już było wiadomo, że Widzew musi spaść, drużyna nie pojechała na mecz do Lubina, bo brakowało ponoć na wynajem autokaru.
Po drodze Sylwester Cacek stracił jeszcze swój złoty zegarek, który został zajęty przez komornika. Na licytacji wykupił go sympatyk Widzewa Grzegorz Waranecki, który zdecydował się zwrócić zegarek Cackowi. Nazwisko Waraneckiego nieprzypadkowo pojawia się w tym tekście, bo fakt, że Widzew dziś istnieje jest w dużej mierze jego zasługą.
Gdy było już jasne, że Widzew Cacka nie przystąpi do rozgrywek to właśnie Waranecki zebrał grupę inicjatywną, która błyskawicznie zarejestrowała nowy podmiot, może pod nieco śmieszną nazwą Reaktywacja Tradycji Sportowych, ale wiadomo, że chodziło tu o utrzymanie skrótu RTS. Nowy Widzew wystartował w czwartej lidze, a jego trener Witold Obarek zapowiadał, że zbudował drużynę, która może wygrać wszystkie mecze. Gdy przyszła pierwsza porażka z rezerwami GKS Bełchatów, Obarek podał się do dymisji. Razem z nim z klubu odszedł wiceprezes Stanisław Syguła, który nie zgadzał się na wybór nowego trenera. Pewnie dlatego, że... go nie znał, zresztą nie znał go nikt poza prezesem Marcinem Ferdzynem i szarą eminencją w Widzewie Władysławem Puchalskim. Marcin Płuska na razie w Widzewie się nie wybił - średnią punktową ma gorszą od Obarka - ale cieszy się dużym zaufaniem szefów klubu. W międzyczasie Widzew, po konflikcie z kibolami, opuścił też Waranecki. Trudno nie zgodzić się z opinią, że nie czuł wsparcia swoich kolegów z zarządu.
W ostatnim czasie Widzew pochwalił się dwoma transferami - Przemysława Rodaka z Pogoni Siedlce i Kamila Tlagi z Legionovii Legionowo. Przy całym szacunku dla tych piłkarzy i ich umiejętności - te transfery, ogłaszane z przytupem, pokazują, jak nisko jest teraz Widzew.