Misja: Uratować sezon we Wrocławiu (felieton)
Porażka mistrza Polski ze słabym Widzewem może szokować tylko laików. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się Śląskiem, mógł przewidzieć taki start ekstraklasy. Z Orestem Lenczykiem u steru ten okręt już dalej nie popłynie. Może tylko zatonąć.
Przyznam szczerze, że wygraną Śląska w Superpucharze byłem zaskoczony. Nie był to oczywiście wybitny mecz w wykonaniu wrocławian, ale w porównaniu do wcześniejszych występów widać było zaangażowanie, a kilka akcji przypominało Śląsk z zeszłej jesieni. Spodziewałem się raczej gładkiej porażki pieczętującej zwolnienie trenera Oresta Lenczyka. Ciężko dociec, dlaczego piłkarze z Wrocławia wreszcie biegali za piłką. Patrząc na rundę honorową z trofeum zgaduje, że chodziło o zakpienie z PZPN, Ekstraklasy i utarcie nosa warszawskim mediom. Udało się to całkowicie, ale tydzień później wszystko wróciło do normy. Do gry w chodzonego i przeciwko trenerowi.
Można mieć oczywiście pretensje do zawodników, że wybrali taką formę protestu, ale jedno trzeba przyznać: Lenczyk sam zrobił wszystko, by ten mecz przegrać. Patrząc na to obiektywnie można się zastanawiać, czy czasem piłkarze nie grają przeciwko trenerowi, a trener przeciwko klubowi. Bo jak inaczej wytłumaczyć wyjściowy skład mistrza Polski? Oczywiście, w Łodzi zabrakło sześciu graczy zawieszonych. Ale trener dodatkowo osłabił swój zespół nie zabierając na mecz z Widzewem Cristiana Diaza i sadzając na ławce Waldemara Sobotę. Jak głosi plotka Diaz został zawieszony przez trenera za wyzwiska skierowane pod jego adresem. Nie pierwsze to starcie Argentyńczyka i Lenczyka, nie pierwsza też kara, ale na sabotaż drużyny zakrawa fakt, że kara w tym przypadku stała się nie indywidualna, lecz w obliczu zawieszeń, drużynowa. Diaz został we Wrocławiu, a Śląsk pojechał na spotkanie wyjazdowe z jednym napastnikiem - Johanem Voskampem. Każdy rozsądny trener, pozbawiony sześciu graczy, uderzyłby Argentyńczyka po kieszeni, a nie odsunął od zespołu.
Nie mniejszym paradoksem jest, że na ławce zajął miejsce Piotr Ćwielong. Tak, ten sam, który przez cały czerwiec był sprzedawany do Ruchu, a w lipcu do Polonii Warszawa. Nie był na obu obozach Śląska, trenował indywidualnie, a dzień przed meczem w Łodzi został zgłoszony do rozgrywek i pojawił się na ławce. Lenczyk policzył piłkarzy, których ma w klubie i tuż przed startem Ekstraklasy zreflektował się, że nie ma zmiennika dla Soboty i Sylwestra Patejuka. Dla mnie decyzja całkowicie dyskredytująca trenera. Mało tego, na ostatnie 15 minut spotkania Lenczyk wpuścił właśnie Ćwielonga, choć na ławce miał Pawła Garygę, który przepracował z drużyną całe lato i grał w sparingach. To już tysięczny sygnał pokazujący, że młodzieżowcy wylądowali w pierwszej drużynie tylko po dlatego, że domagali się tego kibice i zarząd, a grać i tak nie będą, choćby stanęli na głowie.
Jedenastka desygnowana do gry to znowu pokaz nieudolności Lenczyka. Jak przeciwko słabemu Widzewowi można wystawić aż siedmiu defensywnych graczy (czterech obrońców i trzech defensywnych pomocników)? Kto miał dogrywać piłki do Voskampa i kreować grę? Mateusz Cetnarski? A Patejuk sam miał przedryblować całą obronę Widzewa? W defensywie też Lenczyk zamieszał. Powolnego stopera Marka Wasiluka rzucił na lewą obronę, a na środku znowu ustawił swojego pupila Marcina Kowalczyka, który ponownie przegrywał każdą walkę o górną piłkę i fatalnie się ustawiał.
Zagadką jest także jak Lenczyk ustawił zespół przy rzutach rożnych dla Śląska. Cetnarski zawsze zagrywał na pierwszy słupek, obrońcy Widzewa bez problemu wybijali piłkę i ruszała szybka kontra. Kłopot w tym, że na 30. metrze od bramki łodzian, czyli tam gdzie powinien stać zawodnik posiadający predyspozycje do przerywania akcji, stał... Voskamp. Kto kazał tam stać wysokiemu, świetnie grającemu głową środkowemu napastnikowi?
Lenczyk nie popisał się także ze zmianami. Sobota pojawił się na boisku w 65. minucie przy wyniku 0:1. Ćwielong w 78. przy 0:2. Najbardziej bezsensowna była jednak zmiana z 90. minuty, gdy zmęczonego i niemiłosiernie ogrywanego Wasiluka zastąpił... inny obrońca Amir Spahić. Można zatem obwiniać piłkarzy za brak zaangażowania i walki, ale największy wpływ na takie wyniki ma trener. To on podejmuje niezrozumiałe decyzje taktyczne i personalne, to on naściągał do klubu bezużytecznych i słabych piłkarzy (Kowalczyk, Cetnarski), to wreszcie on ma na pieńku chyba z każdym w klubie i z kibicami.
Co dalej? Konflikt na linii trener - piłkarze został w końcu dostrzeżony przez właścicieli. Oficjalnie zarówno miasto jak i Zygmunt Solorz twierdzą, że Lenczyk zostaje, a problemy czekają piłkarzy. Ale już nawet eksperci widzą to, o czym wiedzą od dawna kibice Śląska: Orest Lenczyk nie jest już geniuszem, ale szaleńcem, który we Wrocławiu chce pozostawić taką samą spaloną ziemię, jak w Bełchatowie czy Krakowie. Szybka reakcja włodarzy klubu i zwolnienie trenera, to jedyny sposób, by ratować ten sezon we Wrocławiu.
Przepadły europejskie puchary, teraz trzeba ratować co się da: Ekstraklasę, Puchar Polski, frekwencję na Stadionie Miejskim. Dlaczego na eliminacjach Ligi Mistrzów było zaledwie 13 tysięcy kibiców? Być może dlatego, że Śląsk Lenczyka nie potrafi grać odważnie, ofensywnie, co jest winą trenera, a nie samych piłkarzy.