Legenda "Stalówki": Doceniam możliwość obudzenia się i przeżycia kolejnego dnia [WYWIAD, ZDJĘCIA]
Krystian Muskała to wychowanek Ruchu Chorzów, który jako piłkarz, a następnie trener uczestniczył przy największych sukcesach Stali Stalowa Wola. W długiej rozmowie zdecydował się opowiedzieć o swojej ciężkiej chorobie...
fot. Bartosz Michalak
fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne
Krystian Muskała - urodził się 17 marca 1947 roku w Świętochłowicach na Górnym Śląsku. Wychowanek Ruchu Chorzów, z którym między innymi zdobył mistrzostwo Polski juniorów (pierwsze w historii; drugie i zarazem ostatnie juniorzy Ruchu zdobyli w 1984 roku). W barwach „Niebieskich” miał okazję grać i trenować z takimi sławami jak choćby Antoni Piechniczek, Bronisław Bula czy Gerard Cieślik.
Do Stalowej Woli trafił w 1968 roku. W klubie Stal Stalowa Wola pracował przez ponad 35 lat. Jako piłkarz wywalczył ze „Stalówką” w 1973 roku historyczny awans do dawnej drugiej ligi. Jako trener uczestniczył we wszystkich największych sukcesach Stali. Był asystentem Władysława Szaryńskiego, z którym w 1987 roku poprowadził Stal do historycznego awansu do dawnej pierwszej ligi. Razem z trenerem Adamem Musiałem utrzymał klub na najwyższym szczeblu rozgrywkowym (sezon 1993/94). Był również asystentem takich szkoleniowców jak: Jerzy Kopa, Marian Geszke, Zbigniew Myga, Piotr Kocąb czy Janusz Gałek. Drużynę Stali prowadził również samodzielnie na zapleczu dzisiejszej ekstraklasy. Ma żonę Alfredę oraz dwoje dzieci: Jacka i Annę. Jako dziadek może pochwalić się czterema wnuczkami. Ma także jedną prawnuczkę.
Pamiętam naszą rozmowę sprzed dwóch lat. Wówczas skupiliśmy się na pana sportowych wspomnieniach. Nie chciał pan publicznie mówić o problemach ze zdrowiem…
Wtedy wyszedłem z założenia, że ludzie mają wystarczająco dużo własnych kłopotów i wolą przeczytać coś pogodnego, zamiast moich zwierzeń dotyczących, aktualnie już ponad pięcioletniej, walki z rakiem. Do wszystkiego człowiek musi dojrzeć. Chciałbym, żeby ten wywiad był przestrogą. Szczególnie dla mężczyzn, ponieważ w moim przypadku mowa o złośliwym nowotworze gruczołu krokowego, popularnie nazywanym rakiem prostaty. Oszczędzę sobie wygłaszania apeli typu: “Trzeba się regularnie badać”. To są banały, które nie mają większej, nazwijmy to, siły przebicia do ludzkiej psychiki. Myślę, że większość po przeczytaniu moich doświadczeń sama dojdzie do wniosku, że trzeba trzymać rękę na pulsie. Przede wszystkim myśleć przyszłościowo.
Szczerze? Kiedy dzwoniłem do pana z życzeniami świątecznymi, w zamyśle miałem umówienie się na zrobienie artykułu o świętej pamięci Zbigniewie Hnatio (były reprezentant Polski, zawodnik “Stalówki” - red.).
Pewnie liczyłeś na to, że jak zapytasz o moje zdrowie, to usłyszysz standardowe: “A raz lepiej, raz gorzej” (uśmiech).
Nie, ale nie miałem pojęcia, że końcówka 2015 roku była dla pana taka ciężka...
Najlepiej będzie, jeśli opowiem o tym od początku. Ze względu na przerzuty do kości przez pierwsze dwa lata choroby byłem leczony głównie radioterapią. Mój stan zdrowia nie pozwalał na zastosowanie chemioterapii, która mogłaby okazać się dla mnie śmiertelna. Przez kilkadziesiąt lat unikałem lekarzy. Pewnie też dlatego, że nic mi nie dolegało. Coraz częstsze bóle kręgosłupa, które tłumaczyłem sobie wytężoną pracą na działce, w końcu zmusiły mnie do zrobienia badań kontrolnych. Spałem po dwie, trzy godziny w nocy. Doskwierało mi charakterystyczne parcie na pęcherz. Wszystko działo się bardzo szybko. Żeby ci to jaśniej przedstawić - stężenie mojego PSA, czyli antygenu gruczołu krokowego, wynosiło 609.
A jaka jest norma?
Od 0 do... 4. Doktor Korczyński, który jest urologiem, od razu poinformował mnie, że jest bardzo źle. Brutalna diagnoza, która wprawiła mnie w osłupienie. Żyjesz w przekonaniu, że potrzebujesz zwykłych zabiegów na kręgosłup, a okazuje się, że prawdopodobnie cierpisz na nowotwór, i to ten o charakterze złośliwym. Wtedy człowiek zaczyna żałować, pluć sobie w brodę, że różnych badań nie zrobił dwa, trzy lata wcześniej... Materiał pobrany podczas biopsji został wysłany do Kielc. Wyniki oczywiście potwierdziły przypuszczenia doktora Korczyńkiego, który kilka dni później rozmawiał już ze mną pod kątem natychmiastowego rozpoczęcia leczenia onkologicznego. Zaproponował mi lecznicę w Brzozowie, sugerując że w naszym regionie jest najlepsza. I tak od ponad pięciu lat regularnie jeżdżę do brzozowskiego ośrodka onkologicznego. Najgorsze, że już nie mogę tego robić samodzielnie. Pomaga mi syn, który, kiedy tylko trzeba, jedzie ze mną te 130 kilometrów.
Zdarzył się przypadek, że jechał pan sam i poczuł się gorzej?
To zależy, co dla ciebie oznacza “gorzej się poczuć” (uśmiech). Mój próg bólu jest zawieszony coraz wyżej, choć nie ukrywam, że od początku choroby, zgodnie z zaleceniami lekarzy, zażywałem morfinę, żeby nie cierpieć z bólu. Najczęściej dwa razy dziennie w tabletkach. Zdarzyło się, że dosłownie kilka chwil po przyjeździe do domu z Brzozowa dostałem bardzo ostrego ataku bólu związanego z blokadą moczu. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby taki ból złapał mnie w drodze... Trafiłem do stalowowolskiego szpitala. Nie było wyjścia - musiałem poddać się urostomii, czyli wszczepieniu dwóch przetok moczowo-skórnych, które odprowadzają mocz z organizmu. Po raz kolejny musiałem przywyknąć do nowych okoliczności...
To znaczy? Nie można ich usunąć, jeśli zregeneruje się układ moczowy?
Nie ma takiej możliwości. Jeśli się je wszczepi, to już do końca życia. Do wszystkiego można przywyknąć. Nie ukrywam, że zdarza mi się czasami popłakać, szczególnie gdy zostaję sam w Brzozowie. Nie jest mi wstyd, bo ja już przestałem się rozczulać nad sobą, tylko czasami jeszcze, jak wspominam swoje lata młodości, to łezka zakręci się w oku. A wiesz, kiedy przestałem zadawać pytania typu: “Dlaczego akurat mnie musiało przytrafić się takie choróbsko”?
Ciężko mi powiedzieć.
Spowodowały to wizyty na dziecięcej onkologii. Tam rozgrywają się prawdziwe dramaty. Dorośli ludzie, którzy coś w życiu przeżyli i zobaczyli, muszą jakoś pogodzić się z problemami, które przewracają ich dotychczasowe życie do góry nogami. Co mają zrobić Bogu ducha winne dzieci i młodzi ludzie, którzy nagle dowiadują się, że ze względu na chorobę muszą przestać chodzić do szkoły lub przerwać studia i rozpocząć walkę o życie? Dlatego pytania typu: “Dlaczego?” skierowane do Boga, należy zostawić najmłodszym oraz ich najbliższym.
Wracając do wydarzeń z grudnia minionego roku. Skąd ta utrata przytomności w szpitalu, bardzo wysoka gorączka?
Z mojej nieuwagi. Co kilka miesięcy jestem zmuszony poddawać się zabiegowi wymiany przetok, które wraz z moczem odprowadzają toksyny z mojego organizmu. Worki urostomijne na bieżąco można wymieniać w domu. Po zabiegu nie zwróciłem uwagi, że przetoki są niedrożne, w skutek czego toksyny zatruwały mój organizm. Kiedy zorientowałem się, wszyscy lekarze byli na bloku operacyjnym. Do udrożnienia przetok doszło ostatecznie po siedmiu godzinach, około dwudziestej. Byłem już wtedy nieprzytomny... W domu odwiedza mnie pani Beata Lewandowska, która jest pielęgniarką i, jak dobrze wiesz, żoną byłego koszykarza Stali - Piotra, z którym robiłeś wywiad w tamtym roku. W ostatnich dniach musiałem mieć kroplówki, które oczyszczały mój organizm, sprawiły że temperatura wróciła do normy.
Martwi pana przemijanie? Nie pytam jako 24-letni szczyl, tylko człowiek, którego czeka ten sam los co wszystkich. Równie dobrze mogę wyjść od pana i zostać śmiertelnie potrąconym na ulicy.
Bardzo doceniam możliwość obudzenia się i przeżycia kolejnego dnia. Cieszę się, że mam chęć, aby żyć. Byle do „setki”, a później to już z górki... (uśmiech). Nie unikam tematu śmierci, ale nie myślę o niej. Myślę o badaniach, które czekają mnie za kilkanaście dni. Konkretnie tomografia, a następnie scyntografia kości. Chciałbym, aby tych punktów nowotworowych było coraz mniej. I cieszy mnie to, że tego chce. Bo to znaczy, że mam w sobie naturalną chęć walki o tak zwane lepsze jutro. Ludzkie priorytety się zmieniają. Młodzi, zdrowi chcą więcej zarabiać, jeździć dobrym samochodem, mieć ładną i mądrą dziewczyną. Walczący z chorobą, obojętnie w jakim wieku, pragną powrotu do zdrowia.
Z jakiego powodu zamienił pan morfinę na specjalne plastry przeciwbólowe?
Od ponad roku, dzień w dzień, przyjmuję dwa razy na dobę chemię w postaci tabletek. Ciężko mi powiedzieć, czy mają lepsze działanie od tradycyjnych wlewów. Zobaczymy, jakie będę wyniki badań. Na pewno jednak mój żołądek jest zmuszony radzić sobie z kolejną dawką tabletek. Nie chcąc obciążać go kolejnymi, nakazano mi zmianę morfiny na plastry, które naklejone mam na plecach. Nie zmienia to faktu, że zażywam specjalny środek na zwiększenie apetytu, ponieważ ta tabletkowa chemia nie nastraja mnie szczególnie do jedzenia.
Jak zmieniła pana choroba?
Jestem trochę mniej upierdliwy (uśmiech). Szczególnie korzystają na tym moje wnuczki i prawnuczka. Wciąż lubię porządek i ład, ale już nie tak, jak dawniej. Razem z żoną planowaliśmy gruntowny remont mieszkania. Przeszkodziła w tym moja choroba. Chyba już odpuściliśmy ten pomysł. Jak nas kiedyś zabraknie na tym świecie, to dzieci same zadecydują, co zrobić z mieszkaniem, jak je ewentualnie urządzić lub jakoś inaczej zainwestować pieniądze przeznaczone na ten cel.
O czym pan lubi myśleć? Co wspominać, kiedy leży na oddziale onkologicznym w Brzozowie?
Przede wszystkim cieszę się i dziękuję Bogu, że mam co wspominać. Począwszy od mistrzostwa Polski juniorów z Ruchem Chorzów w 1965 roku, grania w Ruchu z takimi sławami jak Gerard Cieślik, Bronisław Bula czy Antoni Piechniczek, poprzez poznanie w Stalowej Woli trenera Patkolo, awans jako piłkarz ze Stalą do dawnej drugiej ligi, skończywszy na uczestniczeniu jako trener w awansach drużyny do ekstraklasy. Pamiętasz jak ci mówiłem: miałem tutaj przyjechać na rok, a zostałem na całe życie... Dwa lata temu, jak wpadliście do mnie rano w Wigilię, to też zostało mi w pamięci. Albo gdy leżałem w stalowowolskim szpitalu i zostałem rozpoznany przez kibica, który zrobił szum na cały oddział, krzycząc do kolegów, że tu jest trener Muskała (uśmiech). Nie mogę przypomnieć sobie jego nazwiska, wiem że ma ksywę “Baden”. Chyba był nawet przebrany za Świętego Mikołaja i razem z innymi kibicami wręczał pacjentom podarunki wieczorem.
Pogadajmy chwilę o tym mistrzostwie Polski z Ruchem.
Zdobyliśmy pierwsze w historii Ruchu Chorzów mistrzostwo Polski juniorów (drugie i zarazem ostatnie juniorzy Ruchu zdobyli w 1984 roku - red.). Żeby wziąć udział w finałowym turnieju, najpierw musieliśmy wygrać rozgrywki na Śląsku. Wiadomo, że łatwo nie było. Były mocne ekipy z Zabrza, Bytomia, Katowic i innych ośrodków. Na przykład w Stali Zabrze grał Henryk Kasperczak. W meczu ćwierćfinałowym pokonaliśmy Zagłębie Sosnowiec 5:1. Dla Ruchu Chorzów mecze z Zagłębiem zawsze były bardzo prestiżowe, bo chorzowianie nie traktowali Sosnowca jako miasta należącego do Śląska. W finale, jaki odbywał się w Toruniu, wygraliśmy z Legią Warszawa 2:1. Powrót do domu pociągiem był bardzo radosny. Mimo, że siedzieliśmy na torbach między przedziałami, a nasze tyłki i nogi były mocno zdrętwiałe (uśmiech). Kiedyś nie było klubowych autobusów, wszędzie jeździło się pociągami, które zazwyczaj były przepełnione.
Jakieś wyjątkowe dla pana spotkanie z tego turnieju?
Dla mnie najbardziej szczególny był wygrany 2:0 półfinałowy mecz z Pogonią Szczecin. Dostałem za zadanie przykryć Zenona Kasztelana, który był piekielnie szybki. Spisałem się ze swojego zadania bardzo dobrze. Miałem trochę stracha, bo trener Czesław Suszczyk ustawiał mnie zazwyczaj jako prawoskrzydłowego. A wtedy miałem zagrać w środku pola, jako tak zwany plaster i skupić się głównie na zadaniach defensywnych. Dla mnie była to oznaka, że trener darzy mnie ogromnym zaufaniem. Szczególnie, że w mistrzostwach grali chłopaki z rocznika 1946, a ja pojechałem na nie jako zawodnik o rok młodszy.
Co w nagrodę dostał Pan za tytuł mistrza Polski juniorów?
Pojechaliśmy z chłopakami na międzynarodowy turniej do Holandii. Prowadził nas już wówczas Gerard Cieślik. Wygraliśmy te rozgrywki. Oczywiście musieliśmy podróżować pociągiem. Konkretnie był to pociąg relacji Moskwa-Paryż przez Warszawę. Po wyjściu z niego w Holandii człowiek miał dość wszystkiego (uśmiech).
Wymieni pan najmniej przyjemny moment w karierze?
Jeszcze jako piłkarz walczyłem ze „Stalówką” o awans do dawnej pierwszej ligi. Na ostatni mecz sezonu jechaliśmy do Kluczborku. Nie mieliśmy większych problemów, aby wygrać z tamtą drużyną, dlatego wszystkie siły przeznaczyliśmy na pojedynek u siebie ze Stalą Rzeszów. Przegraliśmy 2:1 i tydzień później, to rzeszowianie cieszyli się z awansu. Zdarza mi się do dziś rozpamiętywać tamten mecz, ponownie rozgrywać go w swojej głowie...
Czego panu najbardziej brakuje od momentu rozpoczęcia leczenia?
Zdrowia (uśmiech). A tak zupełnie poważnie, to swobody związanej chociażby z beztroskim wychodzeniem z domu i nie zastanawianiem się, czy dopadnie mnie jakaś infekcja. Mój organizm jest ciągle osłabiony, przez co bardzo łatwo o dodatkowy kłopot.
Nigdy nie chciał pan wrócić na Śląsk?
Od trenera Tadeusza Forysia (były selekcjoner reprezentacji Polski - red.) dostałem propozycję gry w GKS-ie Katowice, ale działacze Stali byli nieugięci. Oglądałem już nawet z żoną mieszkanie, które zaproponowali mi katowiccy działacze, jednak potem dostałem wiadomość, że transfer pod żadnym względem nie dojdzie do skutku. W Stalowej Woli, zanim wziąłem ślub, mieszkałem na ulicy Kilińskiego. Pode mną swoje lokum miał Marian Ostafiński (były reprezentant Polski - red.), który w Stali grał dwa lata.
Przyznaję z ręką na sercu, że tak bogatego, prywatnego archiwum z pamiątkami piłkarskimi jak u pana w domu jeszcze nie widziałem.
Przekażę je swojemu synowi, który zawsze bardzo interesował się piłką nożną. Może kiedyś powstanie w mieście muzeum klubowe, do którego te wszystkie zdjęcia, proporczyki i inne pamiątki pasowałyby idealnie. Jacek (syn - red.) próbował grać w piłkę, ale, jak to kiedyś stwierdził szczerze pan Rudek (trener Rudolf Patokolo - red.), nie nadawał się do tego sportu. Pamiętam, jak zaprosiłem trenera Patkolo do domu. Moja żona w pewnym momencie poprosiła go o taką szczerą odpowiedź na pytanie: "Czy z tego naszego Jacka będzie kiedyś piłkarz?". Trener Patkolo spojrzał czy czasami nikt nas nie podsłuchuje i powiedział po cichu: „Słuchajcie, Jacek to super chłopak, ale do piłki to on się kompletnie nie nadaje” (uśmiech).
Trener Patkolo zawsze kojarzył mi się z Gerardem Cieślikiem, z którym miałem przyjemność trenować, a który później był także moim trenerem. Obydwóch cechowała taka szlachetność. Ta powodowała, że wzbudzali oni u ludzi ogromny szacunek. Opowiem ci kawał, jaki zrobili kiedyś chłopaki trenerowi Patkolo. Pan Rudek na stadion zawsze przyjeżdżał motorynką. I tak pewnego dnia kilku wyższych chłopaków położyło mu tę motorynkę na wiacie przed klubowym barakiem. Trener Patkolo skończył trening i nerwowo zaczął pytać wszystkich czy nie kręcił się koło klubu jakiś podejrzany typ, który mógłby mu ją ukraść (uśmiech). Każdy udawał, że nie wie o co chodzi. Dopiero za chwilę, któryś z jego podopiecznych podszedł i powiedział, że jak wróci on na kilka minut do klubu, to motorynka na pewno się znajdzie. Wówczas już się domyślił o co chodzi (uśmiech).
Zawsze chciał być pan piłkarzem?
Chodzi ci o to, że jestem bardzo niski (uśmiech)?
Nie chciałem tak tego ująć.
Urodziłem się zaraz po drugiej wojnie światowej. Wiadomo, że w tamtych czasach dzieci oprócz uprawiania sportu nie miały co robić po szkole. Choć nawet w trakcie lekcji potrafiliśmy z chłopakami tak wykombinować, żeby na religiach wychodzić na boisko i grać w piłkę z księdzem. Dużo czasu spędzałem pod blokiem, zawsze grając tylko i wyłącznie w piłkę nożną. Jak nie było kolegów, to brałem piłkę i kopałem ją o blok. Dostało mi się wiele razy od mamy za stłuczone szyby sąsiadom, ale tych miałem wyjątkowo łaskawych. Zazwyczaj słyszałem tylko: „Żeby mi to było ostatni raz!”. Wiadomo, że takich „ostatnich razów” było dużo więcej. Niedaleko naszego osiedla pracowali rzeźnicy. Ze starszym bratem i kolegami chodziliśmy do nich, żeby zagrać o… kiełbasę (uśmiech). Taka była nasza umowa. Ten, kto wygrał wszystkie mecze "jeden na jeden", dostawał nagrodę od rzeźników. Wiadomo, że kibicowali zazwyczaj mi, bo byłem najniższy. Ale zupełnie nie przeszkadzało mi to w wygrywaniu tych „mięsnych turniejów” (uśmiech). Swoją arenę mieliśmy też na placu targowym, który po południu pustoszał. Pamiętam swoją Pierwszą Komunię Świętą, na którą dostałem skórzaną piłkę. Miała ona takie charakterystyczne sznurowadło. Głowa straszne bolała, jak uderzyło się właśnie w tę część piłki.
Szczególnie po deszczu...
Zanim jeszcze zacząłem trenować, uwielbiałem chodzić na mecze Ruchu. Zawsze bez biletu, szukałem mężczyzny, którego mogłem wziąć pod rękę i udawać, że jest moim ojcem (uśmiech). Tylko w taki sposób udawało mi się wchodzić na stadion. Wspominam pojedynek polskiej reprezentacji z Bułgarią na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Wygraliśmy 4:0, a na stadionie było około osiemdziesięciu tysięcy ludzi! Mi udało się ulokować nad wyjściem z tunelu zawodników. Wówczas w kadrze grali tacy gracze jak: Lucjan Brychczy, Ernest Pohl, Edmund Zientara, Stanisław Hachorek, bramkarz Edward Szymkowiak czy Henryk Grzybowski. To był bodajże 1960 rok. Wiesz, jakie to było dla mnie, jako młodego chłopaka, zaczynającego stawiać pierwsze kroki w futbolu, niesamowite przeżycie?
Zdarzało się panu zdobywać bramki?
Nawet głową! Już po awansie do drugiej ligi graliśmy w Jaworznie i po centrze z rzutu rożnego zaliczyłem celną "główkę". Kilka goli strzeliłem też w Stalowej Woli. Zdarzało mi się nawet grać na stoperze. To był mecz w Tychach z tamtejszym GKS-em. Mieliśmy duże problemy kadrowe, dlatego trener Kopa zestawił dwóch obrońców: Muskała - Kaziu Goleń. Połączenie sprytu i świetnych warunków fizycznych. W Tychach grali wówczas tacy znakomici napastnicy jak Roman Ogaza czy Kazimierz Szachnitowski.
W Stali Stalowa Wola pracował pan rprzez prawie połowę jej całej historii. Pana zdaniem, którzy zawodnicy w tym czasie pojawili się w klubie z największym talentem.
Krzysiek Strzelec, Janusz Mulawka i przede wszystkimi Stasiu Trawiński. Niestety żaden z nich, z wiadomych ci powodów, nie potrafił wykorzystać swojego talentu chociażby w połowie...
Nie chcę “cukrować”, ale ile razy nie byłbym u pana w domu, to zawsze panuje taka... ciepła atmosfera. Czas leci bardzo szybko.
W tej sprawie ukłony należą się mojej żonie (uśmiech). Poznaliśmy się na wczasach w Żegiestowie Zdroju. Tak się złożyło, że Ślązak trafił na Góralkę, bo żona urodziła się i wychowała w Nowym Sączu. Doceniam fakt, że było dane mi ją poznać i razem spędzić tyle lat...