Krystian Muskała, legenda "Stalówki": Miałem tu trafić na rok, a zostałem na całe życie [WYWIAD, ZDJĘCIA, WIDEO]
Jako piłkarz Ruchu Chorzów zdobył między innymi mistrzostwo Polski juniorów w 1965 roku! Trzy lata później trafił do Stalowej Woli. Z klubem z ulicy Hutniczej 15 jako piłkarz wywalczył historyczny awans do II ligi, natomiast jako trener uczestniczył we wszystkich największych sukcesach „zielono-czarnych”. Po 35 latach pracy w Stali, w 2004 roku ze względów zdrowotnych zmuszony był wycofać się z piłki nożnej. Krystian Muskała, legenda „Stalówki” w ponad dwugodzinnej rozmowie opowiedział nam o swoim życiu.
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
fot. Bartosz Michalak
Krystian Muskała (urodzony 17 marca 1947 roku w Świętochłowicach na Górnym Śląsku) – wychowanek Ruchu Chorzów; z chorzowskim klubem zdobył w 1965 roku mistrzostwo Polski juniorów. W barwach „Niebieskich” miał okazję grać i trenować z takimi sławami jak choćby Antoni Piechniczek, Bronisław Bula czy Gerard Cieślik. Do Stalowej Woli trafił w 1968 roku. W klubie Stal Stalowa Wola pracował przez ponad 35 lat. Jako piłkarz wywalczył ze „Stalówką” w 1973 roku pierwszy awans do dawnej drugiej ligi. Jako trener uczestniczył we wszystkich największych sukcesach Stali. Był asystentem trenera Władysława Szaryńskiego, z którym poprowadził Stal w 1987 roku do historycznego awansu do dawnej pierwszej ligi. Razem z trenerem Adamem Musiałem utrzymał klub na najwyższym szczeblu rozgrywkowym (sezon 1993/94). Był również asystentem takich szkoleniowców jak między innymi: Jerzy Kopa, Marian Geszke, Zbigniew Myga, Piotr Kocąb czy Janusz Gałek. Drużynę Stali prowadził również samodzielnie na zapleczu dzisiejszej Ekstraklasy. Ma żonę Alfredę oraz dwoje dzieci: Jacka i Annę. Jako dziadek może pochwalić się czterema wnuczkami. Ma także jedną prawnuczkę.
Panie trenerze, zaczniemy od najważniejszego. Mieliśmy się spotkać tydzień temu, ale musiał Pan wyjechać do szpitala do Brzozowa. Jak u Pana ze zdrowiem?
Nie chcę o tym mówić publicznie. A na pewno chcę uniknąć opowiadania o szczegółach. Nie dlatego, że wolę ukrywać swoje kłopoty zdrowotne. Po prostu mam świadomość, że wszyscy ludzie mają swoje problemy. Jedni zdrowotne, drudzy finansowe, a trzeci jeszcze jakieś inne.
Wolałbym, żeby ten wywiad był bardziej pozytywny. Nieprzesiąknięty smutkiem, ale taki który ludzie przeczytają z uśmiechem na twarzach. Zresztą mówienie o swoich kłopotach ze zdrowiem powoduje, że zamiast odcinać się od tego tematu jeszcze bardziej się w nim pogrążam. A to nie jest dobre. Sam widzisz, ile archiwalnych zdjęć leży na stole (uśmiech). Myślę, że mamy o czym pogadać. Z klubu odszedłem w bardzo przyjaznej atmosferze w 2004 roku, kiedy pojawiły się u mnie problemy z sercem. Wówczas prowadziłem juniorów starszych Stali i drugą drużynę. Jednak tak naprawdę poważne problemy ze zdrowiem mam od ponad czterech lat. Z tego względu przestałem angażować się w wiele spraw związanych ze sportem, bo wiadomo że są dni kiedy człowiek nie ma po prostu sił oraz nastroju do działania. Na tym zakończmy opowieści o moich byłych i aktualnych kłopotach zdrowotnych.
Przyznaję z ręką na sercu, że tak bogatego, prywatnego archiwum z pamiątkami piłkarskimi jak u Pana w domu, jeszcze nie widziałem.
Przekażę je swojemu synowi, który zawsze bardzo interesował się piłką nożną. Może kiedyś powstanie w mieście muzeum klubowe, do którego te wszystkie zdjęcia, proporczyki i inne pamiątki pasowałyby jak ulał. Jacek (syn Krystiana Muskały – red.) próbował grać w piłkę, ale jak to kiedyś stwierdził szczerze Pan Rudek (trener Rudolf Patokolo – red.), nie nadawał się do tego sportu. Pamiętam jak zaprosiliśmy trenera Patkolo z żoną do domu. I to właśnie moja żona w pewnym momencie poprosiła go o taką szczerą odpowiedź na pytanie: czy z tego naszego Jacka będzie kiedyś piłkarz? Trener Patkolo spojrzał czy czasami nikt nas nie podsłuchuje i powiedział po cichu: „Słuchajcie, Jacek to super chłopak, ale do piłki to on się nie nadaje” (uśmiech).
Trener Patkolo zawsze kojarzył mi się z Gerardem Cieślikiem, z którym miałem jeszcze przyjemność trenować, a który później był także moim trenerem. Obydwóch cechowała taka szlachetność. Ta powodowała, że wzbudzali oni u ludzi ogromny szacunek.
Opowiem ci kawał jaki zrobili kiedyś chłopaki trenerowi Patkolo. Pan Rudek na stadion zawsze przyjeżdżał motorynką. I tak pewnego dnia kilku wyższych chłopaków położyło mu tę motorynkę na wiacie przed klubowym barakiem. Trener Patkolo skończył trening i nerwowo zaczął pytać wszystkich czy nie kręcił się koło klubu jakiś podejrzany typ, który mógłby mu ją ukraść (uśmiech). Każdy udawał, że nie wie o co chodzi. Dopiero za chwilę, któryś z jego podopiecznych podszedł i powiedział, że jak wróci on na kilka minut do klubu, to motorynka na pewno się znajdzie. Wówczas Patkolo już się domyślił o co chodzi (uśmiech).
Pan jest wychowankiem Ruchu Chorzów?
Tak. Śmieję się czasami, że moje wypożyczenie z Ruchu do Stali jest najdłuższym w historii futbolu. Z klubem z Chorzowa zdobyłem w 1965 roku mistrzostwo Polski juniorów. Po tym sukcesie pięciu młodzieżowców, w tym również ja, dostało w nagrodę możliwość trenowania z pierwszą drużyną Ruchu. Nie miałem większych szans na regularną grę w pierwszej lidze, więc skorzystałem z możliwości wypożyczenia do „Stalówki”, żeby przez rok ogrywać się w seniorskiej piłce. Jak się okazało moje wypożyczenie trwa już ponad 45 lat, bo do dziś nie wróciłem na Cichą (ulica, na której znajduje się stadion Ruchu Chorzów – red.).
Trochę Pan za bardzo w skrócie opowiedział tę historię.
Zdobyliśmy pierwsze w historii Ruchu Chorzów mistrzostwo Polski juniorów (drugie i ostatnie juniorzy Ruchu zdobyli w 1984 roku – red.). Żeby wziąć udział w finałowym turnieju, najpierw, musieliśmy wygrać rozgrywki na Śląsku. Wiadomo, że łatwo nie było. Były mocne ekipy z Zabrza, Bytomia, Katowic i innych ośrodków. Na przykład w Stali Zabrze grał Henryk Kasperczak. W meczu ćwierćfinałowym pokonaliśmy Zagłębie Sosnowiec 5:1. Dla Ruchu Chorzów mecze z Zagłębiem zawsze były bardzo prestiżowe, bo chorzowianie nie traktowali Sosnowca jako miasta należącego do Śląska.
W finale, jaki odbywał się w Toruniu wygraliśmy z Legią Warszawa 2:1. Pamiętam, że powrót do domu pociągiem był bardzo radosny. Mimo, że siedzieliśmy na torbach między przedziałami. Bo kiedyś nie było klubowych autobusów, tylko wszędzie jeździło się pociągami, które zazwyczaj były przepełnione. Jednak dla mnie najbardziej szczególny był wygrany 2:0, półfinałowy mecz z Pogonią Szczecin. Dostałem za zadanie przykryć Zenona Kasztelana, który był piekielnie szybki. Spisałem się ze swojego zadania bardzo dobrze. Miałem trochę stracha, bo trener Czesław Suszczyk ustawiał mnie zazwyczaj jako prawego skrzydłowego. A wtedy miałem zagrać w środku pola, jako tak zwany plaster i skupić się głównie na zadaniach defensywnych. Dla mnie była to oznaka, że trener darzy mnie ogromnym zaufaniem. Szczególnie, że w mistrzostwach grali chłopaki z rocznika 1946, a ja pojechałem na nie jako zawodnik o rok młodszy.
Co w nagrodę dostał Pan za tytuł mistrza Polski juniorów?
Pojechaliśmy z chłopakami na międzynarodowy turniej do Holandii. Prowadził nas już wówczas Gerard Cieślik. Wygraliśmy te rozgrywki. Oczywiście musieliśmy podróżować pociągiem. Konkretnie był to pociąg relacji Moskwa-Paryż przez Warszawę. Po wyjściu z niego w Holandii człowiek miał dość wszystkiego (uśmiech).
Jako wyróżniający się młodzieżowiec miałem również możliwość trenowania z seniorami Ruchu Chorzów. Do składu przedarł się przede wszystkim Bronek Bula, który oprócz tego, że został legendą „Niebieskich” (przydomek Ruchu Chorzów – red.), to jeszcze zaliczył wiele meczów w reprezentacji Polski. Mi zaproponowano roczne wypożyczenie.
Które trwa do dziś (uśmiech).
Przez nieco ponad dziesięć lat byłem piłkarzem Stali. Pamiętam jeszcze trenerów: Henryka Bobula oraz Henryka Bartyla, którzy pracowali w Stalowej Woli. Pierwszy z nich trafił tutaj z Cracovii, natomiast drugi z mojego Ruchu Chorzów.
Do tego doszły lata związane z byciem trenerem. Niektórzy nawet sądzili, że mam jakieś układy w klubie (uśmiech). W końcu w trakcie tych 25 lat zazwyczaj pracowałem jako asystent kolejnych szkoleniowców Stali. Dla niektórych było to podejrzane, a ja po prostu zawsze byłem człowiekiem, który znał swoje miejsce w szeregu. Który miał swoje zdanie, ale specjalnie się jakoś nie szarogęsił. To odpowiadało kolejnym szkoleniowcom, którzy nie czuli chociażby mojego oddechu na plecach, jakobym chciał zająć ich miejsce. Zresztą do dzisiaj utrzymuję kontakt z Władkiem Szaryńskim, Zbyszkiem Mygą i Marianem Geszke. Wymienieni mieszkają na drugim końcu Polski, dlatego zazwyczaj rozmawiamy przez Skype’a. Nawet wczoraj (tj. 4.08.) godzinę gawędziłem z Marianem Geszke, który jak zwykle niczym znachor dawał mi rady odnośnie moich kłopotów zdrowotnych. Zdarza mi się przypadkowo dodzwonić do Adama Musiała, który jak tylko widzi mój numer, to po odebraniu od razu mówi tym swoim charakterystycznym głosem: „Krystian, znowu się pomyliłeś?”.
Tak się złożyło, że chyba mam teraz jakiś czas odwiedzin, bo ostatnio był u mnie w domu były kolega z boiska, Janusz Gut.
A dlaczego jako młody chłopak wybrał Pan treningi w Ruch Chorzów?
Miałem najbliżej na stadion. Do przejechania raptem dwa przystanki tramwajowe lub kilkanaście minut szybkiego marszu „skrótami”. Poza tym na jednym z turniejów „dzikich drużyn” działacz „Niebieskich” Dzielęga wręcz zmusił mnie do rozpoczęcia treningów przy Cichej.
Nigdy nie chciał Pan wrócić na Śląsk?
Od trenera Tadeusza Forysia (były selekcjoner reprezentacji Polski – red.) dostałem propozycję gry w GKS-ie Katowice, ale działacze Stali byli nie ugięci. Oglądałem już nawet z żoną mieszkanie, które zaproponowali mi katowiccy działacze, jednak potem dostałem wiadomość, że transfer pod żadnym względem nie dojdzie do skutku.
Żonę poznałem na wczasach w Żegiestowie Zdroju. Tak się złożyło, że Ślązak trafił na Góralkę, bo żona urodziła się i wychowała w Nowym Sączu. Na stałe jednak osiedliśmy się w Stalowej Woli. Pojawiły się dzieci i nie w głowie były mi przeprowadzki, tylko zapewnienie pewnego bytu rodzinie. Dostałem od klubu mieszkanie i wciąż mogłem liczyć na angaż w Stali. Mamy z żoną też działkę w Pysznicy, dlatego jak dopisuje pogoda oraz samopoczucie, to lubimy spędzić czas poza miastem.
Domyślam się, że początkowo mieszkał Pan na typowo sportowym osiedlu.
Zanim wziąłem ślub mieszkałem na ulicy Kilińskiego. Pode mną swoje lokum miał Marian Ostafiński, który grał w Stali przez dwa lata. Później odszedł do Ruchu Chorzów i pojechał z kadrą nawet na Igrzyska Olimpijskie w 1972 roku do Monachium. Po ślubie mieszkałem na ulicy, która dzisiaj nosi imię Stefana Żeromskiego. Tam mieszkania miało wielu moich kolegów z drużyny, dlatego zazwyczaj po meczach umawialiśmy się na takie małe schadzki. Co tydzień siedzieliśmy we wspólnym gronie u kogoś innego. A to u Józka Lesia, innym razem u Zbyszka Żelichowskiego czy Jurka Motwickiego.
Od zawsze chciał być Pan piłkarzem?
Chodzi ci o to, że jestem bardzo niski (uśmiech)?
Nie chciałem tak tego ująć.
Urodziłem się zaraz po drugiej wojnie światowej. Wiadomo, że w tamtych czasach dzieci oprócz uprawiania sportu nie miały co robić po szkole. Choć nawet trakcie lekcji potrafiliśmy z chłopakami tak wykombinować, żeby na religiach wychodzić na boisko i grać w piłkę z księdzem (uśmiech). Dużo czasu spędzałem pod blokiem, zawsze grając tylko i wyłącznie w piłkę nożną. Jak nie było kolegów, to brałem piłkę i kopałem ją o blok. Dostało mi się wiele razy od mamy za stłuczone szyby sąsiadom, ale tych miałem wyjątkowo łaskawych. Zazwyczaj słyszałem tylko: „Żeby mi to było ostatni raz!”. Wiadomo, że takich „ostatnich razów” było dużo więcej. Niedaleko naszego osiedla pracowali rzeźnicy. Ze starszym bratem i kolegami chodziliśmy do nich, żeby zagrać o… kiełbasę (uśmiech). Taka była nasza umowa. Ten, kto wygra mecze jeden na jeden, dostanie nagrodę od rzeźników. Wiadomo, że kibicowali zazwyczaj mi, bo byłem najniższy. Ale zupełnie nie przeszkadzało mi to w wygrywaniu tych „mięsnych turniejów” (uśmiech). Swoją arenę mieliśmy też na placu targowym, który popołudniu pustoszał. Pamiętam swoją Pierwszą Komunię Świętą, na którą dostałem skórzaną piłkę. Miała ona takie sznurowadło. Głowa straszne bolała, jak uderzyło się właśnie w tę część piłki.
Zanim jeszcze zacząłem trenować piłkę też uwielbiałem chodzić na mecze Ruchu. Zawsze bez biletu, szukałem mężczyzny, którego mogłem wziąć pod rękę i udawać, że jest moim ojcem (uśmiech). Tylko w taki sposób udawało mi się wchodzić na mecze. Do dziś wspominam pojedynek polskiej reprezentacji z Bułgarią na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Wygraliśmy 4:0, a na stadionie było około osiemdziesięciu tysięcy ludzi! Mi udało się ulokować nad wyjściem z tunelu zawodników. Wówczas w kadrze grali tacy gracze jak: Lucjan Brychczy, Ernest Pohl, Edmund Zientara, Stanisław Hachorek, bramkarz Edward Szymkowiak czy Henryk Grzybowski. To był bodajże 1960 rok. Wiesz jakie to było dla mnie, jako młodego chłopaka zaczynającego stawiać pierwsze kroki w futbolu, niesamowite przeżycie?
Co Pan jeszcze tak miło wspomina z tamtego okresu?
Że dawniej na meczach wszyscy kibice siedzieli razem. Nawet jak grał Ruch z Górnikiem Zabrze czy Zagłębiem Sosnowiec. Zdarzały się ostrzejsze słowa, ale żadnych zadym nie było. Mowa o latach sześćdziesiątych. Dawniej nie było betonowych wylewek pod trybunami. Była zwykła trwa. Do dziś uśmiecham się, jak przypomnę sobie kibiców Ruchu po strzeleniu gola przez drużynę rywali. Braliśmy w ręce trochę takiej trawy z ziemią i rzucaliśmy w kierunku kibiców, którzy w danym momencie podskakiwali ze szczęścia (uśmiech). Oczywiście to działało w dwie strony. Mi też niejednokrotnie zdarzało się oberwać. Po chwili trzeba było się otrzepać z tej ziemi.
Jest Pan człowiekiem, który ściśle był związany ze Stalą Stalowa Wola przez prawie połowę jej całej historii. Pana zdaniem jacy zawodnicy w tym czasie pojawili się w klubie z największym talentem.
Krzysiek Strzelec, Janusz Mulawka i przede wszystkimi Stasiu Trawiński. Niestety żaden z nich nie potrafił wykorzystać swojego talentu w pełni. Powiem więcej: w przypadku dwóch ostatnich wymienionych przeze mnie zawodników, to nie można nawet mówić o wykorzystaniu połowy ich potencjału.
Pamięta Pan jeszcze dzień, w którym Stal Stalowa Wola prowadzona przez Pana oraz trenera Szaryńskiego wywalczyła historyczny awans do dawnej pierwszej ligi?
Po ostatnim gwizdku w zwycięskim 2:0 meczu z Górnikiem Knurów razem z prezesem Zajdlem szybko zeszliśmy do szatni. Poleciały mi nawet łzy ze szczęście. Trener Szaryński stracił wtedy swoją koszulę, którą zawodnicy w ramach zwyczaju spalili. Nie ukrywam, że jest to jedna z najlepszych chwil, jaką przeżyłem pracując w Stali.
A jaka jest ta najgorsza?
Jeszcze jako piłkarz walczyłem ze „Stalówką” o awans do pierwszej ligi. Ostatni mecz mieliśmy w Kluczborku. Nie mieliśmy większych problemów, aby wygrać z tamtą drużyną, dlatego wszystkie siły przeznaczyliśmy na pojedynek u siebie ze Stalą Rzeszów. Przegraliśmy 2:1 i tydzień później, to Rzeszów cieszył się z awansu. Zdarza mi się do dziś rozpamiętywać ten mecz…
Zdarzało się Panu zdobywać bramki?
Nawet głową (śmiech). Już po awansie do drugiej ligi graliśmy w Jaworznie i po centrze z rzutu rożnego wpisałem się na listę strzelców. Kilka goli strzeliłem też w Stalowej Woli. Zdarzało mi się nawet grać na stoperze. To był mecz z Tychach z tamtejszym GKS-em. Mieliśmy duże problemy kadrowe, dlatego trener Kopa zestawił dwóch obrońców: Muskała-Kazimierz Goleń. Połączenie sprytu i świetnych warunków fizycznych. Wtedy w Tychach grali tacy znakomici napastnicy jak: Roman Ogaza czy Kazimierz Szachnitowski.
PS. Krystian Muskała jako piłkarz, ale przede wszystkim trener uczestniczył we wszystkich największych sukcesach Stali Stalowa Wola. Poniższe nagrania to jedynie tak zwana kropla w morzu historycznych meczów Stali, której szkoleniowcem był wychowanek Ruchu Chorzów.