„Bilecik na mecz ŁKS poproszę”. Płacono nawet tysiące złotych
Za możliwość obejrzenia na żywo inauguracyjnego meczu ełkaesiaków z Lechią Gdańsk 19 lipca zapłacimy 35 zł. A kiedyś? Bilet na mecz ŁKS kosztowały różnie - od 2 zł w międzywojniu, do... 80 tys. zł w pierwszej połowie lat 90.
Przed wojną bilety na mecze ŁKS należały do najdroższych w Polsce. W pierwszej połowie lat 30. przeciętny kibic za wejściówkę na ligowe spotkanie Władysława Króla i spółki musiał zapłacić średnio prawie dwa złote. Czy było to dużo? Tak, zważywszy na skalę bezrobocia w mieście, drożyznę oraz to, że zwykły robotnik zatrudniony w fabryce za godzinę bardzo ciężkiej pracy otrzymywał 80 groszy, księgowy zarabiał ok. trzystu złotych miesięcznie, a prezydent Ignacy Mościcki - pięć tysięcy złotych.
Kilogram cukru czy bilet?
- „Kto może sobie pozwolić na taki wydatek? Jednostki!” – żalił się pewien kibic w latach 30. w liście do „Przeglądu Sportowego”. Za równowartość biletu przeciętny Kowalski mógł wówczas kupić aż sześć bochenków chleba, a gdy dołożył kilkadziesiąt groszy - kilogram wołowiny lub cukru. Dwulampowe radio kosztowało 160 zł, a poczytny miesięcznik 2 zł. Te proporcje dziś zapewne nie robią na nikim wrażenia, dlatego dodajmy, że wejściówka na mecz ŁKS stanowiła od siedmiu do nawet piętnastu procent tygodniówki łodzianina, a to już do wyobraźni przemawia chyba bardziej.
W Łodzi, tak zresztą jak w całym kraju, narzekano więc na wysokie ceny biletów, choć frekwencja na domowych spotkaniach ełkaesiaków stała na przyzwoitym poziomie, ba, łodzianie w dwudziestoleciu międzywojennym mogli się pochwalić piątą najwyższą średnią widzów w Polsce (powyżej trzech tysięcy na mecz) i ustępowali na tym polu jedynie Cracovii, Ruchowi, Pogoni Lwów i Warcie Poznań (na meczach popularnych „Pasów” pojawiało się średnio ok. 4,8 tys. widzów).
Taniocha
Po wojnie, zwłaszcza w latach 50. i 70. stadion ŁKS oblegały tłumy. Bywało, że popisy drużyn - najpierw Stanisława Barana i Leszka Jezierskiego, a potem Jerzego Sadka i Stanisława Terleckiego, oglądało po 35 tys. widzów. Bilety były tanie jak przysłowiowy barszcz, bo socjalizm postanowił zaprząc sport do ideologicznego pługa. Piłka nożna miała być „produktem” powszechnie dostępnym, a niskie ceny w połączeniu z jakością sportową przełożyły się na szczelnie wypełnione trybuny.
Na przykład w latach 70. wejściówka na mecz ŁKS kosztowała ok. 10 zł, co zważywszy na średnie zarobki (2235 zł w 1970 roku) należałoby uznać za sumę symboliczną, bo pensja starczała na aż 223 bilety. Bochenek chleba kosztował wtedy 4 zł, kilogram szynki ok. 90 zł, a schabu 56 zł. Wydatek tych kilku złotych, które trzeba było wydać na bilet, nikogo specjalnie nie bolał. Zresztą na takim meczu, jeśli kto cierpliwy, można było łatwo zarobić na kolejną wejściówkę.
- Ci co chcieli sobie dorobić po meczu zbierali butelki, bo z wniesieniem ich na stadion nie było problemu. Wypijali panowie ćwiarteczkę, nie było problemu. A jak zdarzyło się, że ktoś stracił nad sobą kontrolę, to go koledzy odprowadzali do domu” – wspomina z rozrzewnieniem kibic ŁKS-u, Mirosław Stelmaszczyk.
W latach 80. za wejściówkę na prestiżowe mecz z Legią, Widzewem czy Lechem trzeba było zapłacić już ok. 150-200 zł, ale wówczas kilogram ogórków kiszonych kosztował… 100 zł, telewizor „Rubin” na radzieckiej licencji aż 76 tys. zł, średnio zarabialiśmy zaś prawie 29 tys. zł (dane z 1987 roku), więc za swoją pensję kibic mógł kupić 200 biletów.
Bilet z pięcioma zerami z tyłu
W latach 90. bilet na mecz ŁKS raz kosztował złotówkę, innym znowu razem należało za niego zapłacić… kilkadziesiąt tysięcy złotych. Dlaczego? Oczywiście wszystkiemu „winna” wprowadzona w 1995 roku denominacja.
Ci spośród kilku tysięcy kibiców ŁKS, którzy jesienią wybrali się na pierwszy od 35 lat pucharowy mecz ełkaesiaków (w Łodzi pojawiło się słynne FC Porto) zapłacili 80 tys. złotych, a dodajmy, że litr mleka kosztował wtedy 5500 zł (nieco mniej - bochenek chleba), kilogram cukru - 9500 zł, litr dobrej wódki około… 70 tysięcy złotych, a średnia zarobków wynosiła 5,3 mln zł. Z kolei coś, co wówczas zwano stałą kartą wstępu na jesienne mecze „Rycerzy Wiosny”, a co z czasem zaczęto nazywać karnetem, kosztowało w tym właśnie 1994 roku 400 000 tys. zł.
Najmłodszych wpuszczano bezpłatnie, choć zawsze tylko wtedy, gdy znajdowali się pod opieką dorosłego.
- Pierwsze skojarzenie z lat 90.? Jak miałeś legitymację szkolną to podchodziłeś do pierwszego lepszego starszego pana i prosiłeś, żeby udawał tatę albo wujka. Wtedy wejście było za darmo – wspomina Krzysztof Kołodziejski, kibic ŁKS.
Wkrótce na polskich stadionach zaczęły obowiązywać nowe ceny (po denominacji: jeden nowy złoty odpowiadał 10 000 starych złotych). W 1995 roku za bramy wysłużonego obiektu przy al. Unii mogłeś się dostać za kilka złotych, ale nie było to wcale tak mało, bo w tym czasie średnie wynagrodzenie wynosiło 560 zł netto. W takim chociażby 1997 roku szlagierowy pojedynek z Legią Warszawa (wygrany zresztą przez łodzian po golach Rafała Niżnika i Mirosława Trzeciaka) można było obejrzeć za 10 zł. Zarabialiśmy wtedy średnio ok. tysiąca złotych.
Tańszy był odkurzacz samochodowy
Pamiętać należałoby przy tym, że ówczesny właściciel klubu, Antoni Ptak, często eksperymentował z cenami biletów. Na pucharowe mecze, już po zdobyciu przez ŁKS w 1998 roku mistrzostwa Polski, ceny wejściówek skoczyły tak drastycznie, że w trakcie spotkania z piłkarskim kopciuszkiem z Azerbejdżanu, kilku zasiadających na trybunie kibiców w dosadnych słowach dało do zrozumienia szefowi klubu, co myśli o podobnym traktowaniu, a ten tak się wtedy na to obraził, że zagroził nawet opuszczeniem ŁKS. Innym razem, w rundzie wiosennej sezonu 1998/1999, Antoni Ptak zszokował całą Polskę wpuszczając kibiców na mecze za darmo, czym z kolei naraził się innym szefom klubów, którzy w podobnych praktykach dostrzegli niebezpieczny precedens. - „Jedni chcą go całować. Inni… powiesić” – brzmiał wymowny tytuł artykułu red. Andrzeja Szymańskiego, związanego przed laty z „Dziennikiem Łódzkim”.
Dodajmy, że bilet na mecz w Łodzi z prowadzonym wówczas przez sir Alexa Fergusona Manchesterem United, przyszłym triumfatorem Ligi Mistrzów, kosztował 50 zł (więcej niż odkurzacz samochodowy), co dziś nie wydaje się wygórowaną ceną, ale w tamtej rzeczywistością spędzało sen z powiek wielu sympatykom „Rycerzy Wiosny”. Zarabialiśmy przecież średnio tylko 1200 zł miesięcznie, więc pensja statystycznego Kowalskiego starczała na zaledwie 24 takie bilety!
Perspektywa obejrzenia ełkaesiaków w starciu z Davidem Beckhamem zrobiła jednak swoje, sektory dopuszczone przez UEFA (czyli niestety nie wszystkie) pękały w szwach, a do kas ustawiały się długie kolejki.
- Tata kupił bilety w centrum handlowym Ptak. Na początku planował zakup na stadionie, ale z powodu kolejek zrezygnował i pojechał do Rzgowa – wspomina Krzysztof Kołodziejski.
Już w XXI wieku, a konkretnie w sezonie 2005/2006, kiedy ŁKS walczył w drugiej lidze o awans do piłkarskiej elity, a przeciętny Polak zarabiał ok. 1400 zł, wejściówki kosztowały 16 zł (na trybunę) i 11 zł (na Galerę), czyli za swoją pensję kibic mógł kupić 127 biletów. Dziś zarabiamy na rękę 3600 zł (dane GUS), czyli ponad dwukrotnie więcej niż czternaście lat temu. Bilety na domowe mecze ŁKS w Ekstraklasie też więc muszą być droższe.
Dziś
W zbliżającym się wielkimi krokami sezonie będą kosztować – 35 zł (normalny) i 25 zł (ulgowy), z wyłączeniem szlagierowych pojedynków z Legią, Lechem i Wisłą Kraków (za te zapłacimy 50 zł). Mało to, czy dużo, każdy ma w tej sprawie swoje zdanie, choć jeśli podopieczni trenera Kazimierza Moskala nadal będą grać tak efektownie, bilety przed każdym spotkaniem powinny sprzedawać się jak ciepłe bułeczki. O ile oczywiście sympatycy łódzkiego klubu nie wykupią wszystkich karnetów. Na ten moment klub sprzedał trzy i pół tysiąca stałych kart wstępu.