Liga Mistrzów: Książęcy futbol. Dlaczego Monaco tak się podoba
Po szalonym i zwycięskim dwumeczu z Manchesterem City (3:5, 3:1) nie ma już żadnych wątpliwości - Monaco to dzisiaj drużyna, która gra najbardziej radosny futbol w Europie.
fot. Twitter/ASMonaco
Dlatego w walce o ćwierćfinał Ligi Mistrzów została za to nagrodzona. A w zasadzie lepiej byłoby napisać - sama ten awans wyszarpała. Właśnie w taki sposób, w jaki sobie to wyobrażaliśmy - nie tylko skutecznością, ale też stylem. Ofensywnym do granic wytrzymałości. To się musi podobać!
Pierwsze pochwały nadeszły zresztą nie od byle kogo. Trener Citizens, Pep Guardiola, mistrz taktyki i widowiskowej gry, musiał z klasą przyznać po meczu, że Monaco na taki los po prostu zasłużyło, bo "zagrało obydwa spotkania na bardzo wysokim poziomie". Brzmi jak duży komplement, szczególnie w ustach człowieka, którego ekipa jeszcze nigdy nie odpadła na takim etapie Ligi Mistrzów.
To wiele mówi, ale jeszcze nie wszystko.
Po pierwsze, Leonardo Jardim miał rację. Portugalski trener nie pcha się na czołówki gazet, blichtr Monaco zupełnie do niego nie pasuje, ale na swojej pracy zna się całkiem nieźle. Przed rewanżem z Anglikami zapowiadał, że jego drużyna musi strzelić trzy gole, żeby awansować, bo dwa nie wystarczą. Sprawdziło się co do joty.
Ale Jardim miał też rację w czymś znacznie poważniejszym. W nastawieniu swoich zawodników. W przekonaniu ich, żeby nic nie zmieniali z dotychczasowych przyzwyczajeń, krótko mówiąc - żeby przypadkiem nie kalkulowali. Bo Monaco w tym sezonie jest sobą, gdy atakuje z młodzieńczą pasją, gdy gra do przodu, nawet jeśli w tym ataku czasami się zapomina, jak w Manchesterze w ostatnich 20 minutach gry.
I to też - w ostatecznym rozrachunku - się opłaciło.
Chwila zwątpienia wkradła się tylko na chwilę. Dokładnie na sześć minut dzielące gola Leroya Sane, który dał Anglikom nadzieję, od trzeciego trafienia dla Monaco, po wzorcowo wykonanym rzucie wolnym i efektownej główce Bakayoko. Wcześniej, w pierwszej połowie, gospodarze nie pozwolili Manchesterowi nawet zbliżyć się do pola karnego, wyprowadzając zabójcze ciosy po strzałach Mbappe i Fabinho. Gdy po przerwie opadli z sił, co wydawało się nieuniknione przy takiej intensywności, sztuką było podniesienie się po nokdaunie. I właśnie wtedy Fabinho, Lemar i spółka jeszcze raz zdusili rywali. Uderzyli z całą mocą, gdy wydawało się, że nie mają już siły. To też dowód, jakie rezerwy mentalne ma ta młoda ekipa. - Mam nadzieję, że to nie ostatni wielki mecz w mojej karierze - mówił skromnie Jardim, z lekkim przymrużeniem oka.
Liczby nie kłamią. Piłkarze Monaco strzelili już 126 goli we wszystkich rozgrywkach, w których biorą udział. Bilans imponujący, szczególnie w kontekście tego, że zaczęli sezon pod koniec lipca, w eliminacjach do Ligi Mistrzów, a dzisiaj grają z taką samą werwą jak na początku. Trzy gole na mecz to w wielu przypadkach taryfa minimum.
Jak to się stało, że drużyna, która co roku wymienia niemal połowę składu, wprowadza co rusz debiutantów i w ogóle w pierwszej jedenastce ma zdecydowaną większość graczy przed 24. rokiem życia - zdawałoby się mało doświadczonych - potrafi tak zadziwiać?
Powodów jest pewnie wiele, ale trzy są warte zauważenia. Strzałem w dziesiątkę okazała się zupełna zmiana filozofii gry w ataku. Jardim, mający silne wsparcie w wiceprezesie klubu Wadimie Wasiliewie podjął wyzwanie i postanowił zbudować ofensywę na dwóch napastnikach; wokół powracającego z wypożyczenia Radamela Falcao, ale nie tylko. Najpierw znakomicie uzupełniającym partnerem Kolumbijczyka był Valere Germain, potem rozbłysła gwiazda 18-letniego Kyliana Mbappe. Efekt jest taki, że nawet gdy zabrakło Falcao, jak w środowym rewanżu z Manchesterem, nie zmieniło się DNA drużyny.
Drugim kluczowym pomysłem trenera jest... gra dwójkami. System 4-4-2, konsekwentnie stosowany przez Monaco, opiera się na współpracy albo synchronizacji gry w parach: Kamil Glik coraz lepiej rozumie się z Jemersonem, Fabinho z Bakayoko, Falcao z Germainem (lub Mbappe), a po bokach podobne zadania mają Sidibe z Mendym oraz Bernardo Silva z Lemarem. Dzięki temu maszyna funkcjonuje niemal wzorowo.
Jeśli jednak Monaco gra bardzo ofensywnie, to również dlatego, że Jardim ma znakomitych wykonawców i wydobywa z nich to, co mają najlepszego. Falcao przestał być cieniem samego siebie, Bernardo Silvie należy się tytuł najlepszego gracza Ligue1, a trafiać do siatki umieją też Fabinho, Lemar, Bakayoko i oczywiście Glik, najbardziej bramkostrzelny obrońca w Europie, tuż po Sergio Ramosie.
Do zupełnie osobnej kategorii należy Mbappe, najbardziej obecnie pożądany nastolatek w Europie. Jeszcze nigdy tak młody zawodnik - a wychowanek podparyskiego Bondy skończył dopiero w grudniu 18 lat - nie strzelił gola w obydwu meczach pucharowych w Lidze Mistrzów. Jeśli przed trzema tygodniami kariera młodego Francuza wystrzeliła do przodu, bo zobaczyła go wreszcie cała Europa, to teraz jego notowania są na pewno wyższe, a porównania z Thierrym Henrym jeszcze bardziej ewidentne. Walka o niego między największymi klubami europejskimi zapowiada się pasjonująco.
To wszystko składa się na dzisiejszy sukces Monaco. I pomyśleć, że do portugalskiego trenera przez pierwsze trzy lata pracy we Francji przylgnęła łatka specjalisty raczej od gry defensywnej, bo rzeczywiście atak nie prezentował się nawet w połowie tak imponująco.
Do tego trzeba dodać jeszcze jedną rzecz - niewielką, ale jednak widoczną zmianę w polityce transferowej, z akcentem na jakość. Najlepszym przykładem jest Kamil Glik. Polak wprawdzie nie zagrał w rewanżu z Manchesterem z powodu kartek, ale to jeden z lepszych transferów w tym sezonie. Idealnie wypełnił luki w defensywie, dodając jej niezbędnej pewności. Gdy po meczu zapytaliśmy trenera Jardima, jak ocenia Glika, powiedział wprost: - Dla mnie to absolutny top. Mamy wielu dobrych zawodników, ale Kamil - z racji wieku i doświadczenia - jest jednym z liderów. Bardzo dobrze wprowadził się do zespołu.
Czy na tyle dobrze, aby zostać niebawem kapitanem zespołu? Tutaj Jardim nie był już tak jednoznaczny: - Lider nie zawsze musi oznaczać kapitana. Na razie o tym nie myślimy.
Nie wiadomo dokładnie jak to wytłumaczyć, ale Monaco lubi zachwycać w Lidze Mistrzów. Można nawet powiedzieć, że potrzebuje tej ekscytującej atmosfery, gdy niewielki stadion, na co dzień pustawy, nagle się zapełnia. W takich okolicznościach dwa lata temu niewiele zabrakło do wyeliminowania Juventusu w walce o półfinał, po wcześniejszym zwycięskim dwumeczu z Arsenalem.
Edycja 2004 jeszcze bardziej rozpaliła zmysły w niewielkim księstwie, bo wtedy w drodze do finału niestraszna była ani Chelsea, ani Real, pokonany wówczas 3:1, tak jak w środę Manchester City.
Czy to wystarczająca zbieżność, aby myśleć w tym roku o podobnym wyczynie? Kibice nie mogliby narzekać, biorąc pod uwagę gwarancję widowiska, ale wiceprezes Wasiliew trochę ostudził po meczu z Manchesterem rozpalone głowy: - Liga Mistrzów to dla nas jedynie bonus. Priorytetem pozostaje walka o tytuł mistrza Francji. Czeka nas jeszcze dziewięć finałów.
Jeśli Glik i jego koledzy będą każdy z nich traktować tak samo jak starcie z Anglikami, przynajmniej jedno trofeum będą mieli zapewnione.
Prawdę mówiąc, nikt inny w tym sezonie bardziej na to nie zasłużył.