Wehikuł czasu: Z ligowych boisk do pracy w Gimnazjum, czyli historia Daniela Dylusia
Historia naszego dzisiejszego bohatera jest kręta, niczym droga przez Las Caracoles czy przełęcz Stelvio. Piłkarz, którego wzięliśmy pod lupę, zaczynał karierę w Nysie, by później podróżować na trasie Warmia i Mazury – Dolny Śląsk, czasem wyjeżdżając na krótko za granicę. Może właśnie przez te podróże pozostał piłkarzem niespełnionym, choć zapewne sam Daniel Dyluś nie powie nic takiego o swojej karierze.
fot. Facebook / archiwum prywatne
Daniel Dyluś przyszedł na świat 3. grudnia 1964 roku w Nysie. Tam też zaczynał swoją piłkarską karierę. Jego pierwszym klubem byłą nyska Stal, jednak już w 1985 roku przeniósł się na drugi koniec Polski, do Szczytna. O przeprowadzce zadecydowało zamiłowanie do munduru. Dyluś widział siebie jako milicjanta, więc zdecydował się na naukę w Wyższej Szkole Oficerskiej MO. W szczycieńskiej Gwardii szybko pokazał, że gra wśród seniorów nie jest dla niego wielkim wyzwaniem. Szybko też zdecydował, że jego przeznaczeniem jest nie milicja, lecz futbol. W ciągu dwóch lat zrobił takie postępy, że swoje wnikliwe oko zawiesili na nim działacze Zagłębia Lubin. W roku 1987 doszło do transferu na linii Szczytno – Lubin, a więc piłkarz znów wrócił na Dolny Śląsk. Dyluś mógł wówczas trafić do Olimpii Poznań, ale być może o jego wyborze zadecydowała bliskość do rodzinnego domu.
W zespole „Miedziowych” odgrywał rolę napastnika, choć jego występy ograniczały się wówczas do kilkuminutowych epizodów po wejściu z ławki rezerwowych. Mimo tego 23-letni wówczas zawodnik zanotował nie najgorszy bilans: 22 mecze i pięć bramek. Sam zainteresowany w rozmowie z Dariuszem Łuszczyną z tygodnik „Piłka Nożna” podkreślał, że nie wspomina tego okresu najlepiej. – Doskonale pamiętam, że drogę do pierwszej ligi miałem wyboistą i krętą, a przede wszystkim pod górę. Trener Stanisław Świerk uważał, iż mogę grywać w zespole najwyżej przez dziesięć, piętnaście minut. Ja miałem inne zdanie. I, co gorsze, owo zdanie głośno wypowiadałem. A to nikomu w klubie się nie podobało. Do Dylusia szybko przylgnęła łatka aferzysty i w Lubinie postanowiono się go pozbyć. W ten sposób wiosną 1989 roku rozpoczął się być może najlepszy etap w jego piłkarskiej karierze.
Daniela przekazano do II-ligowej Miedzi Legnica. Jego nowy klub początkowo nie radził sobie najlepiej, ale Dyluś szybko stał się jednym z głównych narzędzi za pomocą których trener Jerzy Jastrzębowski odmienił drużynę. W sezonie 1990/91 ten inteligentny napastnik, jak oceniał go później trener Zagłębia Lubin, Janusz Płaczek, strzelił dla swojej drużyny 13 bramek i doprowadził ją do czwartego miejsca w II lidze, co dawało przepustkę do barażu o awans do I ligi. Ekstraklasa powiedziała jednak – poczekaj, przemawiając przez piłkarzy Stali Mielec, która w pierwszym meczu przegrała 1:3, ale w drugim pokonała pretendenta do awansu w stosunku 3:0. W następnym sezonie Dyluś dał prawdziwy popis strzelecki trafiając do siatki 19 razy co dało mu tytuł króla strzelców. Po raz kolejny nie wystarczyło to jednak by Miedź awansowała do ekstraklasy. Legniczanie zajęli trzecie miejsce i do Szombierek Bytom zabrakło im zaledwie trzech punktów. Kto wie, może marsz do najwyższej klasy rozgrywkowej by się powiódł, gdyby legniccy piłkarze nie pisali jednocześnie historii na innym froncie. W Pucharze Polski podopieczni Jerzego Fiutowskiego szli jak burza. Po wyeliminowaniu Ostrovii Ostrów Wielkopolski (gol Dylusia), Stali Mielec (trzy gole Dylusia), Olimpii Poznań (gol Dylusia), Zawiszy Bydgoszcz (jeden gol Dylusia w dwumeczu) i Stilonu Gorzów (dwie bramki Dylusia w dwumeczu) przyszedł czas na wielki finał. Naprzeciwko legniczan stanęła jedenastka Górnika Zabrze, tego samego, który w czasach kiedy Daniel zaczynał swoją karierę, kroczył od mistrzostwa do mistrzostwa. Początkowo wszystko było w normie, bo Piotr Jegor strzałem z rzutu wolnego dał czternastokrotnym mistrzom Polski prowadzenie. Jednak na 11 minut przed końcem spotkania Daniel Baziuk doprowadził do wyrównania. O rozstrzygnięciu zadecydowały rzuty karne, które lepiej wykonywali piłkarze Miedzi i dzięki temu kapitan II-ligowej drużyny, którym był oczywiście Daniel Dyluś, mógł wznieść w górę Puchar Polski. Sam zawodnik wspomina to następująco: - Takich chwil się nie zapomina. Noc, którą wtedy przeżyła Legnica można przyrównać do brazylijskiego karnawału. Lub radości okazywanej przez włoskich kibiców. Zresztą po dojechaniu z Warszawy do Legnicy nie bardzo mogliśmy trafić do własnych domów. (Wywiad z tygodnika Piłka Nożna, rok 1992, nr 46, str. 11).
Ten rozdział kariery przypomina trochę historię bajkowego Kopicuszka. Jednak ów Kopciuszek miał tylko jednego księcia, a po Dylusia ustawiło się ich kilku. Piłkarz zdecydował się nie zmieniać klimatu i zdecydował się na transfer do… Zagłębia Lubin. Z powodu tej przeprowadzki ominął go dwumecz Miedzi z AS Monaco, czego sam zawodnik może trochę żałować. Ale patrząc z drugiej strony, w ekstraklasie Dyluś strzelał wówczas jak natchniony. Jesienią strzelił 12 bramek, co było drugim wynikiem w lidze (lepszy był tylko Marek Koniarek), lecz wiosną dołożył zaledwie trzy trafienia. Ostatecznie skończył na 15 bramkach, co jest zupełnie niezłym wynikiem jak na aferzystę powracającego do klubu po trzyletniej banicji.
Po udanym sezonie w Zagłębiu Daniel zdecydował się zmienić klimat i wybrał Wielkopolskę. Tam rodziła się nowa siła w polskiej piłce, ekstrawagancki wynalazek, zwany Tygodnikiem Miliarder Pniewy. Początkowo idea tego klubu wydawała się szlachetna i może nawet tak właśnie było, jednak po kilku latach klub zniknął z piłkarskiej mapy Polski, zmieniając wcześniej nazwę na Sokół a później siedzibę na Tychy. Nasz dzisiejszy bohater spędził tam półtora roku i grając głównie jako pomocnik zaliczył 32 mecze, pięciokrotnie wpisując się na listę strzelców. Następnie trafił do francuskiego Valenciennes. Tam, występując w trzeciej lidze francuskiej, strzelił siedem bramek, co stawiało go w roli najlepszego strzelca zespołu. Dyluś mógł zostać, ale jego klub zbankrutował. – Do powrotu zmusiła mnie kiepska kondycja finansowa mojego francuskiego pracodawcy. Gdy przyjechałem do Francji wydawało się, że działaczom Valenciennes bardzo zależy na sportowych sukcesach zespołu. Wprawdzie klub, po słynnej aferze z Olympique Marsylia, został karnie zdegradowany do III ligi, ale ambicją moich nowych kolegów był jak najszybszy powrót do ekstraklasy… Zajęliśmy dopiero ósme miejsce, gdyż klub systematycznie staczał się finansowo po równi pochyłej. Dziś Valenciennes jest bankrutem. Podpisałem z tym klubem dwuletni kontrakt, by już po roku z konieczności powrócić do Polski. (wywiad z tygodnika Piłka Nożna, Nr 48 rok 1995, str. 12-13)
Naturalną koleją rzeczy był powrót do kraju, jak przystało na naszego bohatera, na Warmię i Mazury, które pokochał całym sercem. Wybór padł na Iławę, gdzie właśnie tworzyło się coś interesującego. Za Jezioraka wziął się dawny dobrodziej Stomilu Olsztyn, Piotr Wieczorek, który sprowadził też kilku zawodników znanych z gry w Olsztynie. Efekty przeszły najśmielsze oczekiwania, Jeziorak po rundzie jesiennej był liderem II ligi i wydawało się, że tylko jakiś kataklizm mógł pokrzyżować iławianom szyki. Kataklizm nastąpił. – Byliśmy liderem, wszystko wyglądało dobrze i nagle okazało się, że nie ma pieniędzy, wszystko się sypnęło. Zaczęło się od tego, że posądzono Czarka Bacę, który - obok Remka Sobocińskiego - był wtedy najlepszym strzelcem drużyny, o to, że za mało się angażuje i nie wkłada całego serca w grę. Jako kapitana, zaproszono mnie wtedy przed zarząd, żeby porozmawiać o sytuacji, a ja wstawiłem się za Czarkiem. Mali ludzie z zarządu, których nawet nie wiedziałem, że tylu jest, przegłosowali jednak, że Czarka z klubu usuną. Za chwilę podziękowano również i mi. I poproszono mnie, bym nie udzielał żadnych informacji prasie. A niedługo później zarzucono mi niesportowe podejście do meczów. I powiedziano mi coś takiego, choć codziennie dojeżdżałem do Iławy po 103 km z leżącego niedaleko Szczytna Tylkowa! Moim zdaniem posądzono nas o to wszystko, bo klub nie był w stanie unieść ciężaru I ligi. (wywiad Piotra Gajewskiego dla portalu dwadozera.pl z dnia 28.09.2011).
W kolejnym sezonie Dyluś wrócił do ekstraklasy i założył koszulkę Stomilu Olsztyn. W tym klubie strzelił jedną z najbardziej pamiętnych bramek, w meczu z Widzewem Łódź przymierzył z rzutu wolnego w samo okienko, dzięki czemu olsztynianie pokonali mistrza Polski 1:0. Sam zawodnik wspomina tego gola następująco: – Ustawiliśmy się - Andrzej Jankowski, Rafał Kaczmarczyk i ja. Każdy z nas potrafił uderzyć i każdy mógł to w tej sytuacji zrobić. Rzuciłem jednak hasło, że mam dzień – bo zwykle tak to w tych sytuacjach wygląda – i ustawiłem sobie piłkę. Ćwiczyliśmy te wolne często, ale wiadomo, że zawsze piłka nie wpada. Pamiętam, że mieliśmy na treningach taki mur z desek i był on już nieźle połamany, ale mimo to pomagał doskonalić te wolne. No i dotknął mnie ten palec boży, uderzyłem tak, jak chciałem i piłka dostała takiej specyficznej, odchodzącej rotacji. Radość była przeogromna, bo emocje przed tym meczem były naprawdę wielkie. Widzew to była przecież wtedy topowa drużyna. (wywiad Piotra Gajewskiego dla portalu dwadozera.pl z dnia 28.09.2011). Olsztyńska przygoda nie trwała jednak zbyt długo, ponieważ piłkarzy zaczęto podejrzewać o odpuszczanie meczów. Daniel odszedł, po raz kolejny obierając kurs na zagranice.
Mimo 33 lat, opinii awanturnika i podejrzeń o ustawianie meczów, na naszego bohatera czekało wiele ofert. Skorzystał z tej najbardziej egzotycznej i wybrał wyjazd do Finlandii. Przez pół roku występował w zespole Tampere PV, po czym obrał kurs powrotny na Warmię i Mazury. Z występami w Finlandii wiąże się ciekawa historia. Pewien niemiecki menedżer organizował wyjazdy do Azji, podczas których zespół złożony z Węgrów, Niemców, Anglików i dwóch Polaków (drugim był Jacek Perzyk) pod nazwą team Europa rozgrywał sparingi z klubami z Indonezji, Singapuru i Malezji. Wydaje się, ze to nic wielkiego, ale na te mecze często przychodziło około 40 tysięcy kibiców, a przecież możliwość zobaczenia tych krajów jest nie lada gratką nawet dla profesjonalnych piłkarzy. Po fińskiej przygodzie Dyluś przez chwilę zakładał koszulkę II-ligowej Warmii Olsztyn, by znów obrać kierunek zagraniczny. Tym razem przywołała go Belgia, a dokładnie Racing Club Tournaisen. Po powrocie próbował jeszcze sił w Błękitnych Orneta, Pogoni Lwówek, MKS-ie Mława, GKS-ie Katowice i Czarnych Żagań, aż w końcu w wieku 36-lat zawiesił buty na kołku.
Daniel Dyluś miał bogatą karierę. W ciągu 15 lat 17 razy zmieniał klub, i jak sam mówił, nigdzie się nie pchał, zawsze to jego ktoś chciał wepchnąć do swojej drużyny. Potem próbował swoich sił jako lokalny działacz, przez chwilę był też trenerem. Przez chwilę pełnił rolę nauczyciela w Gimnazjum w Pasymiu. Potem odkrył swoją pasję gdzieś indziej. Został kierowcą TIRa i pracował w holenderskiej firmie. Bez wątpienia potrafi więc poukładać sobie życie bez futbolu, co nie znaczy, że potrafi bez niego żyć. Daniel Dyluś był typem piłkarza, który nic nie musiał, był typem piłkarzem, który chciał. Na takich patrzy się różnie, bo oni zawsze mówią co im się nie podoba, upominają się o swoje i nie dają sobie wejść na głowę. Może gdyby raz czy drugi poświęcił swoje zasady dla wyższej idei osiągnąłby więcej, ale możliwe też, że gdyby tak się stało, utonąłby w gąszczu niespełnionych piłkarzy. A więc jak to jest z tym Dylusiem, spełniony czy niespełniony? Dla niego nie ma znaczenia, bo cokolwiek odpowiemy na to pytanie, on nie będzie żałował podjętych decyzji.