menu

Żurawski: Może jestem trochę próżny, ale brakowało mi zainteresowania mediów, treningów, meczów

4 grudnia 2014, 12:45 | Bartosz Karcz/Gazeta Krakowska

- W czasie swojej kariery przekonałem się o jednej prawdzie - jak są wyniki, to nikt złego słowa ci nie powie. Tylko że jeśli coś się zawali, to później wypominane są wszystkie rzeczy. Nagle okazuje się, że byłeś widziany w takim czy innym miejscu - mówi Maciej Żurawski, były piłkarz Wisły Kraków i Lecha Poznań.

Maciej Żurawski zakończył piłkarską karierę
Maciej Żurawski zakończył piłkarską karierę
fot. sylwester wojtas

Tajner: Zagrożony udział Stocha w Turnieju Czterech Skoczni [WIDEO]

Pamięta Pan moment, gdy trafił Pan do Lecha? To były nieco inne czasy niż dzisiaj. Inaczej wyglądały liga, stadiony i pewnie w szatni też wszystko funkcjonowało na innych zasadach niż obecnie.
Rzeczywiście, w piłkarskiej szatni podział na młodych i starych był wyraźniejszy. Młody piłkarz, który wchodził do drużyny, znał swoje miejsce w szeregu. Akceptował to i nie wychylał się.

Do Jarosława Araszkiewicza mógł się Pan chyba jednak zwracać po imieniu?
Mogłem, choć szacunek musiał być. Nie było sytuacji, że młodemu piłkarzowi trener czy starsi koledzy musieli przypominać np., że trzeba przynieść piłki czy koszulki.

To była szkoła charakteru?
Trochę tak. W nowej drużynie każdy coś takiego musiał przejść. Zdobywanie uznania u starszych kolegów, wyrabianie sobie pozycji w drużynie wychodziło młodym na dobre. Myślę, że teraz młodzi piłkarze mają łatwiej. Jeśli to może pomóc młodemu zawodnikowi, żeby szybciej poczuł się pewniej w drużynie, to może jest to w porządku. Trudno mi to jednoznacznie ocenić.

Miał Pan w Lechu z tamtych lat kogoś, kto Panu imponował, był wzorem?
Raczej nie. Trzymałem się głównie z Piotrkiem Reissem i Krzyśkiem Piskułą, ale po przyjściu do Lecha dość szybko złapałem pozytywny kontakt z resztą zespołu. Z Piotrkiem i Krzyśkiem spędzaliśmy natomiast sporo czasu również poza klubem.

W rozrywkowy sposób?
Bywało wesoło, ale wszystko jest dla ludzi. Trzeba tylko wiedzieć kiedy, ile i z kim. W czasie swojej kariery przekonałem się o jednej prawdzie - jak są wyniki, to nikt złego słowa ci nie powie. Tylko że jeśli coś się zawali, to później wypominane są wszystkie rzeczy. Nagle okazuje się, że byłeś widziany w takim czy innym miejscu. Z tym się jednak trzeba liczyć, jeśli ktoś się lubi mocno zabawić. Są pewnie piłkarze, którym taki tryb życia nie przeszkadza w dobrej grze. Ja np. zapamiętałem słowa trenera Gordona Strachana, który kiedyś wszedł do szatni Celticu i powiedział: - Nie interesuje mnie wasze życie prywatne. Możecie robić co chcecie, to jest wasza sprawa. Macie być tylko na sto procent przygotowani do treningu i meczu. To są wasze pieniądze i jeżeli ktoś gotowy nie będzie, to na jego miejsce wskakuje następny. Do środy możecie robić, co chcecie. Od czwartku nie chcę słyszeć, że ktoś was widział na mieście. Macie już myśleć o najbliższym meczu. To podejście Strachana było zdroworozsądkowe. Wiadomo, że piłkarz to młody człowiek, który też ma prawo gdzieś wyjść, odreagować, ale jednocześnie musi być odpowiedzialny i dbać o swoją formę.

Gdy był Pan młodym chłopcem, który wychowywał się w Poznaniu, to marzył Pan o tym, żeby grać właśnie w Lechu?
To był taki czas, że w Poznaniu był moment, gdy w ekstraklasie grały aż trzy kluby. Ja np. debiutowałem w ekstraklasie w barwach Warty i kiedyś grałem w derbach z Lechem. I nawet ich pokonaliśmy przy Bułgarskiej. Faktem jest jednak, że Lech w Poznaniu był klubem, na który zwrócone były wszystkie oczy. Każdy młody chłopak chciał grać w ekstraklasie, a najlepiej w Lechu. Podchodziłem jednak do tego spokojnie. To nie było coś, co spędzało mi sen z powiek. Na stadion Lecha z szalikiem nie chodziłem.

Kto Pana ściągał do Lecha?
Prezesem był Ryszard Dolata, a Roman Jakóbczak menedżerem. Trenerem był Krzysztof Pawlak. Choć grałem w Warcie, to byłem zawodnikiem Krzysztofa Siei, a formalnie Opału Lubosz, z którego byłem jedynie wypożyczony. Lech mnie również wypożyczył, a dopiero później wykupił.

Większość kibiców pamięta Pana jako napastnika, ale w Lechu wcale nie zaczynał Pan na tej pozycji.
W ataku grali Piotrek Reiss, Jarek Araszkiewicz czy Maciek Bykowski. Ja zacząłem grać na prawej pomocy. Radziłem sobie na tej pozycji, choć było to trochę niewdzięczne, bo ograniczała mnie linia boczna boiska. Śmiałem się, że trochę mnie to stopowało. Trzeba też było mieć żelazne płuca, bo prawa pomoc to była nieco inna pozycja niż dzisiaj. Należało biegać za swoim pomocnikiem, a on biegał za mną. Nigdy nie byłem wytrzymałościowcem, ale jakoś dawałem sobie radę. Dopiero gdy do Lecha przyszedł trener Adam Topolski, zacząłem grać w ataku. Nie byłem jednak jakimś superstrzelcem. Sporo asystowałem przy bramkach Piotrka Reissa. Na rundę strzelałem po sześć, siedem bramek. Dopiero po przejściu do Wisły i to nie od razu, worek się rozwiązał na dobre.

Lech sprzedał Pana do Wisły, bo w Poznaniu było wtedy krucho z pieniędzmi. Miał Pan opory, żeby przenosić się wtedy do Krakowa? Pamiętam, że żegnał się Pan z Poznaniem i kibicami Lecha specjalnymi pocztówkami, tak jakby czuł Pan żal, że musi odchodzić.
Te pocztówki to był pomysł, na który wpadłem razem z moimi znajomymi, rodziną. Chciałem pożegnać się w elegancki sposób. Natomiast nie miałem oporów, żeby przejść do Wisły, ale obawy już tak. To był mój pierwszy transfer, po którym miałem opuścić rodzinne miasto. Oczywiście wcześniej zmieniłem barwy przenosząc się z Warty do Lecha, ale to było jak przeprowadzka z jednego bloku do drugiego na tej samej ulicy. A tutaj szykowała się rewolucja w moim życiu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Wisła sprowadzała najlepszych piłkarzy w Polsce i takie obawy, czy sobie poradzę zaczęły się pojawiać. Wiedziałem też jak wielkie oczekiwania w Krakowie związane są z moim transferem. Pamiętam te tytuły, które się pojawiały w gazetach, że przychodzi supersnajper. Zdawało mi się, że wszyscy w Krakowie oczekują, że będę strzelał po trzy bramki w meczu, a ja przecież w tamtym okresie takim zawodnikiem nie byłem. Dlatego to było dla mnie trudne i przez pierwszy rok nie grałem w Wiśle na miarę oczekiwań.

Sytuacja z Pańskim transferem była ciekawa również z tego powodu, że umowa między klubami mówiła, iż przejdzie Pan do Wisły w momencie gdy Lech odpadnie z europejskich pucharów. Zanim to nastąpiło przyszedł mecz z "Białą Gwiazdą", której strzelił Pan dwie bramki. Czuł się Pan dziwnie, że strzela Pan gole drużynie, w której za chwilę zagra?
Czułem się normalnie. Wykonywałem w Lechu od początku do końca swoją robotę najlepiej jak potrafiłem.

To może traktował Pan ten mecz jako element walki o pozycję już w nowym klubie?
Przede wszystkim to nie spodziewałem się wtedy, że ten mecz tak się potoczy, że wygramy aż 4:1. Pamiętajmy, kto do Poznania przyjechał. To był mistrz Polski, grali w Wiśle świetni zawodnicy. A jeśli chodzi o sam transfer, to był on nieunikniony. Lech miał problemy i bez względu na to, czy chciałbym zostać czy nie, musieli mnie sprzedać. Pieniądze, jakie dostał Lech od Wisły, bardzo pomogły klubowi z Poznania. Dla mnie też to był dobry moment na odejście. Wiadomo, że jeśli człowiek zaczyna trenować i grać w lepszym sportowo towarzystwie, to sam podnosi swój poziom. W Lechu już chyba więcej nie nauczyłbym się w tamtym czasie.

Pierwszy rok w Wiśle, nieco słabszy, związany był z aklimatyzacją w Krakowie czy raczej z większą konkurencją, jaką spotkał Pan pod Wawelem?
Chodziło o obie sprawy. Swoje znaczenie miała zmiana miejsca zamieszkania na Kraków, który jest specyficznym miastem. Takim, w którym żyje się nieco inaczej niż w Poznaniu czy Warszawie.

To znaczy?
Kraków jest spokojniejszym miastem. O pędzie, w jakim żyje się w Warszawie, nie ma nawet co wspominać. W Poznaniu też jednak czuje się taki oddech, powiedzmy biznesowy. Znalazłem się zatem w zupełnie nowym dla siebie otoczeniu. Nie znałem ulic, nie wiedziałem gdzie pójść zjeść dobry obiad. Byłem zagubiony w tym wszystkim.

I chyba lekko zawstydzony, bo pamiętam jak czerwienił się Pan udzielając np. wywiadów.
Też to pamiętam... Głowę spuszczałem na dół, bałem się trudnych pytań. Byłem speszony, zawstydzony, a w dodatku wpadłem do takiej szatni, w której na porządku dziennym były żarty, ironia czy zwykła szydera.

I co? Koledzy podłapali nowego?
Pewnie. Tak jak zawsze to się dzieje. Nawet już nie pamiętam, jakie żarty wtedy leciały, ale początek łatwy nie był. Dopiero później, gdy już człowiek w to wejdzie, wsiąknie, to sam się śmieje, również z samego siebie i stres mija. Te wszystkie elementy sprawiły, że pierwszy sezon nie spełnił oczekiwań ani moich, ani kibiców i ludzi w klubie. Dopiero później przyszły lepsze i piękne czasy.

I to one sprawiły, że po zakończeniu kariery postanowił Pan zostać w Krakowie, a nie wracać do Poznania? Kiedy w ogóle dojrzał Pan do takiej decyzji?
Odpowiada mi spokój Krakowa. Dobrze się tutaj żyje. Ze mną było tak, że początkowo nawet nie brałem pod uwagę, że po zakończeniu kariery nie wrócę do Poznania. Z czasem to się jednak zmieniło. Miało na to wpływ wiele czynników. Moja żona Paulina bardzo chciała mieszkać w Krakowie. To był kolejny argument, żeby tutaj zostać. Poza tym było tak, że kończyłem karierę w Wiśle. Zacząłem zastanawiać się, jaką pracę podejmę. W pewnym momencie Wisła wyszła z propozycją, żebym został jej skautem i to chyba już ostatecznie przesądziło, że w Krakowie osiedliłem się na stałe.

A fakt, że jest Pan tutaj kimś, że kibice doskonale pamiętają, ile radości dał Pan im swoimi bramkami, brał Pan pod uwagę?
Jeśli chodzi o grę na tym najwyższym poziomie, o sukcesy, to z Wisłą i Krakowem byłem związany najdłużej. I to też miało znaczenie. Każdy z nas lubi być doceniany.

Miał Pan trudności po przejściu "na drugą stronę rzeki"?
Pewnie. To nie jest łatwa sprawa. Rozmawiałem z wieloma piłkarzami i każdy z nich miał ten sam problem. Jak znaleźć swoje miejsce w życiu, jak się przestawić. Kończysz grać i pojawia się pustka. Do pewnego momentu jesteś kimś, a potem nagle nikt nie postrzega mnie już jako Maćka Żurawskiego, czynnego piłkarza.

Ile czasu zajęło Panu odnalezienie się w tej nowej sytuacji?
Około pół roku. Tyle czasu zajęło mi, żeby podjąć normalnie pracę. Kiedy kończysz grę to ciągle jesteś w takim dziwnym stanie, ciągle żyjesz tym, co było wczoraj. Trzeba dopiero dojrzeć do nowego życia. Nawet jak podjąłem już pracę, to trudno było mi zacząć normalnie żyć, bo życie zawodowego sportowca to nie jest normalne życie.

Czego najbardziej Panu brakowało?
Wszystkiego po trochu. Może jestem trochę próżny, ale brakowało mi zainteresowania mediów, treningów, meczów. Jeśli grasz na wysokim poziomie i przyzwyczajasz się do pewnych spraw, to trudno odnaleźć się w tym innym, normalnym życiu. Budzisz się rano, jesz śniadanie, pijesz kawę, idziesz na spacer i nie jesteś w stanie odnaleźć w sobie takiego stanu euforii jak na boisku. To nawet trudno wyrazić słowami, jakie to uczucie, gdy strzelasz bramkę w ważnym meczu, przy pełnych trybunach, w europejskich pucharach czy reprezentacji. Coś fantastycznego! I gdy zaczyna tego brakować, to pojawia się pustka. Nic innego czegoś takiego nie dostarczy, dlatego tak trudno wielu piłkarzom odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jest pierwszy, drugi miesiąc, gdy odpoczywasz po tym ostatnim sezonie i jest tak jak to wiele razy bywało. Ale później przychodzi trzeci, czwarty miesiąc i nie ma powrotu do tego, co było kiedyś. Trzeba się odnaleźć już bez tego, co sprawiało, że czułeś się fantastycznie.

Zdołał już Pan się przestawić na to nowe życie?
Ciągle jestem na etapie przestawiania się. Coraz lepiej się jednak w tym odnajduję. Pomogło mi to, że wróciłem do grania, choć tylko w III lidze. Występy w Porońcu sprawiają mi wielką przyjemność. Fakt, że pójdę na trening z chłopakami, że zagram w meczu, że znów poczuję zapach szatni, to jest coś fajnego. Do tego dochodzi praca skauta, która sprawia, że ciągle coś się dzieje. Jestem cały czas w ruchu, mogę coś zrobić dla Wisły - klubu, w którym grałem.

Czuje się Pan sportowo spełniony, szczęśliwy?
Mój problem polega na tym, że jestem typem analityka. Mógłbym podejść do sprawy na takiej zasadzie, że mam kilka tytułów na koncie, zagrałem na mistrzostwach świata, Europy, w Lidze Mistrzów. Tylko że wtedy zapala się lampka i tak sobie myślę, że w tych międzynarodowych imprezach to ja jednej bramki nie strzeliłem. Jakaś rysa na tej mojej karierze zatem jest. A z tym szczęściem, to jest ze mną jak z każdym człowiekiem. Raz jest lepiej, raz gorzej. Narzekać jednak nie ma na co, bo są tacy, którzy mają znacznie gorzej ode mnie.

To na koniec zapytam o niedzielny mecz Wisły z Lechem. Jakiego spotkania Pan się spodziewa?
Lech to drużyna, którą trener Skorża stara się ukształtować. Na razie wygląda to tak, że zagrają jeden świetny mecz, a następny taki, że nie można na to patrzeć. Smaczku tej konfrontacji dodają osoby trenerów. Skorży, który kiedyś pracował w Wiśle i Smudy, który prowadził Lecha. Wisła to drużyna, która mimo problemów w klubie, jest na miejscu budzącym szacunek. W Krakowie z Lechem często potrafiliśmy zagrać dobre spotkanie, więc myślę, że wygramy i tym razem. Wiele zależeć będzie od Semira Stilicia, również od Pawła Brożka i jego skuteczności. Wisła tworzy dzisiaj dobry zespół, a zespół w piłce to podstawa. Oby chłopaki pokazali to w niedzielę.

Będzie Pan na meczu, czy jedzie oglądać wzmocnienia Wisły?
Jeszcze nie wiem, czy gdzieś pojadę. Raczej będę na stadionie, choć zawsze coś może wyskoczyć w ostatniej chwili.

Gazeta Krakowska


Polecamy