Wisła Kraków. Jean Carlos Silva trenował w Realu Madryt, ale podziwiał Messiego
- My w Hiszpanii mamy zafałszowany obraz Polski i tutejszej piłki – mówi Jean Carlos Silva, urodzony w Brazylii piłkarz Wisły Kraków.
fot. Andrzej Banaś
- Jak wrażenia po pierwszym meczu w barwach Wisły Kraków, przeciwko Śląskowi Wrocław?
- Jestem bardzo szczęśliwy, że udało mi się zadebiutować, że od razu dostałem tyle minut na murawie i zaufanie od trenera. Ale z drugiej strony jestem rozczarowany porażką. To był bardzo wymagający mecz. Rywale mieli trochę większą kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami od nas. Ale to było na tyle wyrównane spotkanie, że gdybyśmy to my skończyli je z trzema punktami, też nie mogłoby to dziwić.
- Kilkukrotnie próbował pan zaskoczyć bramkarza Śląska, ale nieskutecznie.
- Mało brakowało, by udało się coś strzelić. Starałem się dać, co najlepsze z siebie, ale zabrakło trochę szczęścia. Cieszę się, że udało mi się wybiec w pierwszej jedenastce i będę teraz chciał poprawić te elementy, nad którymi warto pracować.
- Na jakich pozycjach widzi pana trener Maciej Stolarczyk? Teoretycznie jest pan skrzydłowym, grającym na prawej bądź lewej flance. Ale Wisła ostatnio miewa też problemy np. z obsadą ataku. Tam też mógłby pan zagrać, gdyby była potrzeba?
- Najczęściej grywałem na skrzydłach i na środku pomocy. Ale w reprezentacji U-20 Brazylii rzeczywiście występowałem w ataku. I nie szło mi źle. Myślę, że jestem w stanie się przystosować do nowych wyzwań na boisku, jedną z moich zalet jest to, że jestem zawodnikiem dość uniwersalnym.
- Po kilku tygodniach spędzonych z nowym zespołem czuje pan, że to jest to, czego pan oczekiwał przenosząc się do Polski?
- Muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Wychodzi na to, że my w Hiszpanii mamy zafałszowany obraz Polski i tutejszej piłki. Kiedy człowiek tu przyjedzie, czuje się naprawdę zaskoczony na plus. Miasto robi wrażenie. Podobnie jak klub, jego historia i to, jak przyjmują cię tu ludzie. Sprawili, że poczułem się jak w domu.
- Styl pracy trenera Stolarczyka i jego taktyczne pomysły są dla pana czymś nowym, odmiennym od tego, co zna pan z Hiszpanii, czy wręcz przeciwnie?
- Dopiero co mówiłem właśnie Vullnetowi Bashy, że treningi i sposób gry w Wiśle bardzo mi przypomina to, do czego przywykłem w hiszpańskich klubach. Trener Stolarczyk też chce, by jego zespół dużo grał piłką, utrzymywał się przy niej. To mi pomaga, bo łatwiej mi się do takiego stylu gry zaadaptować. Inne polskie drużyny, z którymi do tej pory miałem do czynienia, nie nawiązują tak mocno do hiszpańskiej piłki, jak Wisła.
- Już raz musiał pan przystosowywać się do życia i futbolu w innym kraju, ale wtedy było to pewnie jeszcze znacznie trudniejsze. To prawda, że miał pan zaledwie 11 lat, gdy wraz z rodziną przeniósł się z Brazylii do Hiszpanii?
- Byłem wtedy dzieciakiem. I to dzieciakiem, który musiał zostawić w kraju resztę rodziny, przyjaciół, całe dotychczasowe życie. Po to, by zacząć - taką mieliśmy nadzieję - lepsze życie w Europie. Na początku takie momenty są trudne, człowiek musi przejść przez naprawdę mało przyjemne rzeczy. Bywało cholernie ciężko. Ale człowiek w końcu był w stanie się zaadaptować, wejść w nowe relacje, zacząć nowe życie. Nauczyłem się hiszpańskiego, znalazłem nowy klub. Jako piłkarz musisz być mimo wszystko gotów na zmiany i przeprowadzki. Potem zaczęła się moja przygoda z akademią Realu Madryt i wszystko przybrało lepszy obrót.
- Było o tyle trudniej, że trafił pan najpierw nie do kontynentalnej Hiszpanii, tylko na Teneryfę?
- Nie wiem, może nawet byłoby nam jeszcze trudniej, gdyby los nas od razu rzucił do stolicy, do Madrytu. Na Teneryfie jednak było spokojniej, mniej ludzi. A moja mama miała tam przyjaciół, którzy nam pomogli. Mieszkaliśmy tam przez pierwsze dwa lata. Pierwszy rok był najgorszy. Wyobraźcie to sobie - matka z dwojgiem dzieci, która tak naprawdę nie ma nic. Zanim mamie udało się znaleźć pracę, odnaleźć się w tym wszystkim, musieliśmy niejedno przeżyć. Później było już łatwiej. Ja zacząłem treningi w klubie z Teneryfy, który pomagał nam trochę finansowo.
- Wcześniej, w Brazylii, też trenował pan regularnie, czy tylko kopał z kolegami?
- Trenowałem, zacząłem grać w piłkę, gdy miałem bodajże cztery lata. Ale mieszkaliśmy w małej miejscowości i mama pomyślała, że lepszą przyszłość i większe szanse na karierę będę miał w Europie. Jak wspomniałem, mama miała w Europie przyjaciół i dlatego zaczęła planować tę wielką podróż.
- Pańska matka musiała naprawdę wierzyć w talent syna, skoro również dla niego podjęła takie wyzwanie.
- Zawsze to podkreślam - nie wiem, kim bym był dziś, gdyby nie moja mama. Nie co dzień spotyka się tak odważną kobietę, która bierze dwójkę dzieci i przemierza z nimi świat. I to nie mając w zasadzie nic. Będę jej już zawsze wdzięczny za to, co dla nas zrobiła. Wychowywałem się bez ojca, miałem cztery lata, gdy go straciłem. Ona musiała więc zastąpić nam też tatę, starała się być dla nas najlepszą matką na świecie.
- Kto był dla pana piłkarskim wzorem, gdy pan dorastał?
- Kiedy człowiek trenuje w szkółce Realu, inspirują go gwiazdy „Królewskich”, podpatruje Cristiano Ronaldo i innych. Bywałem czasem na treningach pierwszej drużyny. Ale tak naprawdę zawsze podziwiałem Leo Messiego. Wiem, że to dziwne - jestem Brazylijczykiem, a ubóstwiam Argentyńczyka, w dodatku piłkarza Barcelony (śmiech). Moi kumple z Brazylii zawsze mi to wypominają. Ale Messi jest naprawdę niesamowity, to zawodnik, który zmienił historię futbolu. Choć Ronaldo to oczywiście również wzór pracowitości i konsekwencji.
- W jakim okresie miał pan okazję trenować z pierwszym zespołem „Królewskich”?
- Byłem wtedy w juniorach, miałem chyba 18 lat. Móc uczestniczyć w zajęciach z takimi gwiazdami, jak Ronaldo, Luka Modrić czy Isco to niesamowite doświadczenie. Takie momenty człowiek zapamiętuje na zawsze.
- W końcu udało się panu zadebiutować w hiszpańskiej Primera Division, choć nie w barwach Realu, a Granady. To był pana największy sukces w dotychczasowej karierze, czy wskazałby pan na coś innego?
- Miałem w swojej karierze kilka momentów, które z perspektywy uważam za znaczące sukcesy. To, że udało mi się zadebiutować w hiszpańskiej ekstraklasie, to jedno. Wystąpiłem również na mistrzostwach świata U-20 z kadrą Brazylii, docierając aż do finału. Spędziłem też te kilka lat w akademii Realu. Gdybym dziś miał wybrać z tego moment, który uważam za najlepszy w dotychczasowej karierze, to postawiłbym właśnie na finał mundialu U-20. To był naprawdę świetny mecz, a nie co dzień masz okazję reprezentować swój kraj w takiej imprezie. Każdy o tym marzy jako dziecko. Przykre było to, że nie udało nam się wówczas zwyciężyć, przegraliśmy z Serbią po dogrywce, ale to wspomnienie wciąż jest we mnie żywe.
- W tamtym spotkaniu, podobnie, jak w drodze do finału, miał pan okazję dzielić boisko z Gabrielem Jesusem, obecnie gwiazdą Manchesteru City.
- To fakt, była szansa pograć z zawodnikami, którzy teraz występują w naprawdę wielkich klubach. Nie tylko z Gabrielem Jesusem, ale też np. z Andreasem Pereirą z Manchesteru United. Takie rzeczy się potem opowiada wnukom. Człowiek jest dumny, że mógł się od takich graczy uczyć. Spędziliśmy razem ponad miesiąc przy okazji tamtego turnieju. Kiedy tyle czasu trenujesz i grasz z piłkarzami o takich umiejętnościach, to ma jednak na ciebie wpływ. To sama przyjemność dzielić z nimi plac gry.
- W szkółce Realu też miał pan szansę trenować z zawodnikami wybitnymi, jak Borja Mayoral. Akademię Realu w Hiszpanii nazywają „La Fabrica”. To oczywiście ze względu na to, że taśmowo produkuje talenty. Ale prawda jest taka, że w tak wielkiej „futbolowej fabryce” łatwo się też zagubić…
- Komentowaliśmy między sobą, że w tak wielkiej akademii żyjesz tak naprawdę jak w wielkiej bańce. Zajmują się tobą na najwyższym poziomie, masz świetne warunki, trenujesz z wyselekcjonowanymi zawodnikami. Ale tak naprawdę długo nie wiesz, czym w rzeczywistości jest prawdziwa rywalizacja, bo twój zespół ciągle wygrywa. Przyzwyczajasz się do wygrywania. I kiedy w końcu przychodzi ci opuścić „Fabrykę”, przekonujesz się, że futbol ma też inne strony. Zaczynasz mierzyć się z inną rzeczywistością. Konfrontować się z porażkami. To wszystko jest skomplikowane. Bo czasem to, co dobre, staje się trochę przekleństwem. Z jednej strony człowiek ma szczęście, bo jest w drużynach młodzieżowych Realu. Z drugiej - ma pecha, bo Real rzadko tak naprawdę sięga po wychowanków. Kiedy w końcu opuszczasz „Fabrykę”, musisz umieć zaakceptować nową rzeczywistość. Z drugiej strony, ten okres tam spędzony to było siedem magicznych lat. Wiele się tam nauczyłem i stałem się takim zawodnikiem, jakim jestem dziś.
- Miał pan okazję zetknąć się z wieloma ciekawymi szkoleniowcami, jak choćby z Tonym Adamsem. Który z nich miał na pana największy wpływ?
- Wdzięczny jestem każdemu trenerowi, z jakim pracowałem, bo od każdego byłem w stanie się czegoś nauczyć. Ale gdybym miał wybrać, wskazałbym na Davida Tenorio. Wcześniej był asystentem w rezerwach Granady, teraz już pierwszym trenerem. Ale za bardzo dobrego trenera uważam też Fernando Morientesa. Miał bardzo ciekawe pomysły taktyczne.
- To ciekawe, bo wydawałoby się, że jako początkujący szkoleniowiec Morientes niekoniecznie musiał być takim trenerskim autorytetem. Piłkarze, którzy w trakcie kariery zawodniczej byli gwiazdami, nie zawsze sprawdzają się w roli trenerów.
- Osobiście uważam, że doświadczenie z kariery piłkarskiej bardzo wiele daje później w przygodzie z trenerką. Człowiek, który nigdy nie grał zawodowo w piłkę, nie będzie tak naprawdę wiedział, jak czuje się zawodnik. Fernando potrafił wytworzyć taką specjalną bliskość z zawodnikiem, rozumiał ich. Dużo z nami rozmawiał i potrafił przekazać swoje interesujące pomysły taktyczne. Doświadczenie Morientesa z kariery zawodniczej wiele dawało w szczególności nam, graczom ofensywnym.
- Dlaczego jednak w takim razie dotąd niczego specjalnego nie osiągnął w roli trenera?
- Kiedy zaczynał trenerską pracę w Madrycie, szło mu dobrze. Później spotkaliśmy się w ekipie z III ligi, w CF Fuenlabrada. Wydaje mi się, że ten poziom rozgrywkowy mu nie służył. Jemu i jego pomysłowi na grę. Nie mówiąc już o tym, że działy się tam pewne rzeczy pozaboiskowe, ale nie chcę już wchodzić w szczegóły. Przede wszystkim jednak hiszpańska III liga to specyficzne rozgrywki, bo często mało tam jest prawdziwej gry w piłkę. Więcej gra się tam długą piłką, sporo jest boiskowej walki. Dla trenera, który lubi stawiać na posiadanie piłki, na utrzymywanie się przy niej, to nie jest idealne środowisko. Natomiast mnie bardzo podobało się spojrzenie Morientesa na futbol i jego treningi.
- Zanim pan na dobre przyzwyczaił się do trzecioligowej rzeczywistości, dostał pan jednak szansę debiutu w Primera Division, w barwach Granady. Dlaczego ostatecznie tamten występ był tylko epizodem w pana karierze i nie udało się panu utrzymać dłużej na tym poziomie?
- Z perspektywy człowiek bardziej docenia tamten występ. Możliwość zadebiutowania w La Liga, jednej z trzech najlepszych lig świata, to jednak jakieś zrealizowane marzenie. Nikt mi tego nie odbierze. Miałem wtedy 21 lat i było to dla mnie coś magicznego. Tym bardziej, że był to mecz przeciwko Espanyolowi Barcelona, a to też nie jest byle zespół. Jednak niedługo po tamtym meczu zespół Granady spadł na zaplecze ekstraklasy. Po tym spadku na początku byłem w orbicie pierwszego zespołu, stawiano na mnie. Ale potem w klubie nastąpiły spore zmiany - we władzach, na stanowisku dyrektora sportowego i trenera. W efekcie ostatecznie zacząłem się oddalać od pierwszej drużyny. Może w pewnych momentach mojej kariery zabrakło mi trochę szczęścia, ale nie chcę patrzeć w przeszłość. Chcę skoncentrować się na tym, co ważne tu i teraz.
- Ostatecznie zdecydował się pan na grę za granicą. Ale dlaczego postawił pan akurat na dość nietypowy kierunek, czyli przyjazd do Polski? Dopiero od niedawna w niższych ligach hiszpańskich taka destynacja stała się nieco bardziej popularna.
- Rzeczywiście teraz polska liga staje się coraz bardziej normalnym wyborem dla piłkarzy z Hiszpanii. Moja osobista opinia jest taka, że my, w Hiszpanii, mamy zupełnie odmienny obraz polskiej piłki od tego, co w rzeczywistości tutaj napotykamy. Niektórym się może wydawać, że przenosząc się do Polski zrobiłem krok wstecz, ale jest wręcz przeciwnie - dla mnie to był krok naprzód w karierze. Przeniosłem się do ligi bardzo ciekawej, do klubu z wielką historią. Mam wielką ochotę na przeżycie tej przygody.
- Co chciałby pan osiągnąć w tym pierwszym sezonie w polskiej ekstraklasie?
- Najważniejszym celem, jaki sobie w tym momencie stawiam, jest dojście do optymalnej formy. Bo w treningu z drużyną Wisły jestem dopiero od kilku tygodni. Chciałbym też powalczyć o utrzymanie na dłużej miejsca w pierwszej jedenastce. Często zakładam sobie też takie osobiste cele - chciałbym strzelić dla Wisły w tym sezonie przynajmniej pięć bramek i dobić do liczby ponad dziesięciu asyst. Ale trzeba iść do przodu spokojnie, krok po kroku.
- Poza boiskiem jakoś się pan odnajduje w Krakowie?
- Na razie staram sobie tu zorganizować codzienne sprawy związane z mieszkaniem itd. Ale gdy już to ogarnę, to chciałbym się wziąć za mój angielski, bo to jednak niezbędna sprawa w komunikacji. Na co dzień spędzam czas przede wszystkim z Vullnetem Bashą, z którym najbardziej się zaprzyjaźniłem.
Tutaj znajdziesz więcej informacji o Wiśle Kraków
Follow @sportmalopolska
Sportowy24.pl w Małopolsce
[polecane] 18961361, 18326291, 18960239, 18938249, 18374569, 16655251[/polecane]