Szymon Matuszek dla Ekstraklasa.net: Transfer do Nottingham? Brakowało jakichkolwiek szczegółów (CZĘŚĆ I)
- Nie zapomnijmy, że w Realu nie grałem w pierwszej drużynie, tylko w zespołach juniorskich lub rezerwach. I tam nie było takiej otoczki wokół meczu. A tutaj lepsze spotkania, z Lechem Poznań, Wisłą Kraków czy Górnikiem Zabrze wyglądały fajnie kibicowsko. Rozgrywane w dobrej porze, o osiemnastej i później, przy światłach - to tylko mała część tego, co opowiedział Szymon Matuszek w obszernej rozmowie z Ekstraklasa.net
fot. Polskapresse
Spędziłeś trochę czasu w Hiszpanii, a ostatnie lata w Polsce na różnych poziomach rozgrywkowych. Istnieje spora różnica pod względem infrastrukturalnym. Dziwisz się, że u nas wygląda to tak, a nie inaczej?
W Hiszpanii byłem najpierw w Tercera Division. Do klubu należało główne boisko, jedno sztuczne i dwa boczne. Myślę, że u nas ciężko jest znaleźć w trzeciej lidze klub, który ma taką liczbę boisk i to w tak dobrym stanie. Później byłem w Realu Madryt i wiadomo, że nie ma co porównywać. Valdebebas, gdzie było 12 boisk i praktycznie codziennie trenowało się na innym. Trenowałem też w Valencii i w tamtym ośrodku szkoleniowym było chyba z sześć boisk. Więc też wyglądało to dość ciekawie. A u nas? Różnica była bardzo duża. Jagiellonia ma ośrodek w mniejszej miejscowości, 20 km od Białegostoku. Chyba w tym kierunku idzie dużo drużyn, bo wiadomo, że ciężko kupić ziemię gdzieś w centrum. Chociaż Jagiellonia taką miała, ale w zasadzie sprzedała – miała tam powstać galeria, z której klub miał mieć jakieś procenty. Jednak co do boisk, to boczne na Jagiellonii też nie było jakieś super. Później grałem w Piaście i tam wyglądało to lepiej. Były dwa boiska, baza. Dobrze byłoby, gdyby każda drużyna miała takie warunki.
Przed wyjazdem do Hiszpanii miałeś już jednak za sobą początki w seniorskiej piłce.
Pochodzę, podobnie jak Krzysiek Król, Kamilowie Wilczek i Glik, z Wodzisławskiej Szkoły Piłkarskiej. W pewnym momencie właściciel tej szkółki stwierdził, że nie ma sensu zapisywać nas do ligi juniorów, bo tam tak naprawdę wygrywaliśmy ze wszystkimi po 10:0. Wtedy zarządził, że dogada się z drużyną Silesia Lubomia z okręgówki, żebyśmy się już cotygodniowo ogrywali w rozgrywkach ligowych z seniorami. Myślę, że to był dobry krok – miałem wtedy 15 lat i poznałem inną kulturę czy styl gry niż w juniorach. Trzeba było zmężnieć. To pół sezonu w lidze okręgowej był właściwie moim pierwszym przetarciem w piłce seniorskiej.
Trudno się było na początku przyzwyczaić do tych warunków?
Tak. W ogóle myślę, że przejście z piłki juniorskiej do seniorskiej jest najtrudniejszym okresem dla piłkarza czy raczej kandydata na piłkarza. Największą próbą. W tym momencie wielu zawodników się gubi i już nie potrafi zademonstrować tego, co pokazywało w meczach czy na treningach juniorów.
Przepis o grze młodzieżowca w I lidze jest zatem na plus?
Dla tych młodych chłopaków to na pewno szansa zaistnienia i regularnego grania w meczach. Normalnie w wielu przypadkach pewnie by nawet nie grali. W niektórych drużynach jest zresztą problem z młodzieżowcami, bo nie prezentują oni takiego poziomu, jak starsi zawodnicy grający na ich pozycji. Są więc wrzucani do składu na siłę. Myślę, że akurat w Dolcanie nigdy nie było z tym problemu i grali tu młodzieżowcy, którzy nie byli osłabieniem składu.
W Ekstraklasie nie ma takiego przepisu, a wydaje się, że ostatnimi czasy kluby dają więcej szans młodym zawodnikom.
Myślę, że wiąże się to również z pieniędzmi. Obecnie w polskiej piłce nie ma ich jakichś wielkich, więc kluby starają się stawiać na młodzież. Powstał taki trend. Polska piłka musi przecież ruszyć do przodu, więc trzeba zacząć od najmłodszych. Stąd tego typu ruchy… ale też nie w każdym klubie. Zresztą, po ilu takich młodych chłopaków mają zespoły? Po dwóch? Nie ma przecież takiej sytuacji, że gra pięciu. Przynajmniej sobie takiej nie przypominam. W Piaście jest na przykład Murawski w pomocy i Osyra w obronie. Jakby nie patrzeć, stawianie na takich zawodników jest również możliwością zarobienia na nich. W Gliwicach wiedzą to z doświadczenia. Zarobili na Gliku, również na Wilczku, którego sprzedali do Zagłębia.
Ogólnie trzeba zmierzać w tym kierunku, żeby ogrywać młodych graczy, którzy oczywiście nie mogą odstawać od reszty zawodników. A jeżeli ciągną grę zespołu i stanowią jego ważną część, to łatwiej jest sprzedać ich, aniżeli trzydziestoletniego gracza. Weźmy takiego Jurado. Gdyby miał 20 lat, to pewnie już by go tutaj nie było. Piast by nim zarobił jako klub, a on sam grałby w lepszej sportowo drużynie. A że już podchodzi pod 30, to jest traktowany inaczej.
Ale młody zawodnik, czyli jaki? Czasami jest przecież tak, że włączy się telewizję i komentator mówi, że 23 czy 24-letni zawodnik jest młody…
No tak… nawet jakiś czas temu gdzieś usłyszałem o 25-letnim zawodniku, że to młody chłopak… W mojej opinii „młody” to do mniej więcej dwudziestego roku życia. Wtedy zawodnik jest jeszcze perspektywiczny, a starszy jest już ukształtowany i powinien być przygotowany do dorosłej piłki.
A czy przy tym wszystkim, nie za dużo tych zawodników zza granicy? Mam na myśli oczywiście takich, którzy nie wyrastają ponad przeciętność.
Wiadomo, że nie ściągamy zawodników z zagranicy z najwyższej półki, bo nas po prostu nie stać. Może Legia mogłaby teraz coś zapłacić… Obecnie do Polski sprowadza się na przykład Czechów czy Słowaków, którzy są dla naszych klubów niedrodzy, a piłkarsko nie są lepsi od naszych zawodników. I rzeczywiście boli to, że ściągamy aż tylu tak przeciętnych graczy, bo tak naprawdę może tylko co piąty się wyróżnia. I to szkodzi również naszej piłce oraz naszym piłkarzom, którym w ten sposób zabiera się miejsce.
Ale w Dolcanie nie ma ani jednego obcokrajowca.
Rzeczywiście nie ma obcokrajowców i sądzę, że to słuszne myślenie prezesów czy trenerów. Na tym poziomie jest wystarczająco dużo polskich zawodników, którzy nie odstają umiejętnościami. A nawet w niższych ligach można znaleźć dobrych graczy. Tylko trzeba dać im szansę. A można na to patrzeć również ekonomicznie, tacy zawodnicy nie są przecież drodzy w utrzymaniu.
Dobrym przykładem może być Janusz Gol, którego został wyciągnięty przez Bełchatów z jednej z niższych ligi w wieku 23 lat.
Na przykład. Nawet Piątkowski, który wcześniej grał przecież po pierwszych czy drugich ligach i jakoś nie był wybornym strzelcem. Rozstrzelał się dopiero w Dolcanie, a teraz idzie za ciosem w Jagiellonii. To cieszy i pokazuje, że w niektórych przypadkach da się płynnie przejść z I ligi do Ekstraklasy. I to nawet na stare lat, patrząc oczywiście z piłkarskiego punktu widzenia. Na przykładzie Piątkowskiego widać, że da się nawet w takim wieku zrobić progres. Nie wiem co prawda, ile w tym szczęścia, a ile podnoszenia umiejętności z roku na rok, ale dobrnął do tego, do czego zmierzał i o czym marzył.
Pomówmy chwilę o Dolcanie. Tamten sezon zakończyliście na trzecim miejscu, prawie awans, a teraz głównie remisujecie.
Wydaje mi się, że z roku na rok robimy progres. Corocznie nasze nadzieje są większe, wymagamy od siebie coraz więcej. Tak mogę przynajmniej mówić o czasie, który jak do tej pory spędziłem w Dolcanie. Myślę więc, że w tym sezonie nie będzie gorzej, chociaż ostatnio zajęliśmy trzecie miejsce, więc ciężko powiedzieć, że teraz będzie dokładnie tak samo. Myślę jednak, że będziemy się chcieli znaleźć w czubie tabeli. To jest nasz cel. Nie chcemy zająć miejsca w szarym środku, bo nie o to chodzi w piłce. Przede wszystkim mamy predyspozycje ku temu, żeby być wyżej. Myślę, że to kwestia czasu, żebyśmy złapali dobrą passę. Tak bywało w poprzednich sezonach i myślę, że teraz będzie podobnie. Mamy taką psychikę, że potrzebujemy tych kilku zwycięstw z rzędu, żeby każdy na boisku był pewny siebie i w swoich poczynaniach.
A drażniły cię komentarze, że odpuściliście walkę o Ekstraklasę?
Za bardzo się tym nie przejmowałem. To były puste słowa, bo w sumie nie wiem, czym ludzie je uzasadniali. Dlaczego jako piłkarze mielibyśmy odpuścić? Wewnątrz klubu mieliśmy powiedziane, że w razie awansu nasze kontrakty wzrosną, więc sami zyskalibyśmy finansowo oraz sportowo. Klub zyskałby natomiast sportowo oraz medialnie. A chyba o medialność mu głównie chodzi – żeby nazwa Dolcan, który jest deweloperem, się powielała. A i w przypadku klubu jest przecież również kwestia finansów. Dolcan, grając w I lidze, jakoś specjalnie pod tym względem nie zyskuje, a w Ekstraklasie już te pieniądze są, choćby z praw telewizyjnych.
Jaki był w ogóle powód, że przyszedłeś do Dolcanu?
Miałem obowiązujący kontrakt z Piastem Gliwice i zostałem na pół roku wypożyczony do Wisły Płock. Tam po trzech meczach doznałem kontuzji, miałem operację. Myślę, że przychodząc później do Dolcanu, była we mnie chęć odbudowania się. Była co prawda szansa pozostania w Wiśle, trener Kaczmarek chciał, żebym został, stanowił trzon drużyny, ale to wtedy była II liga. Natomiast w Ząbkach trener Podoliński również szukał zawodnika na moją pozycję i w kontekście drużyny był bardzo zainteresowany moją osobą. Myślę, że w przypadku moich przenosin zadecydowały względy sportowe, bo Dolcan grał klasę wyżej niż Wisła, a nie finansowe, bo w Płocku oferowano mi nawet dwa razy tyle, co tutaj. W Ząbkach czułem szansę gry i widziałem fajną myśl trenera i klubu, który na moich oczach zmieniał się na dobre.
Nawet tak ostatnio analizowałem, że po przyjeździe do Polski, w zasadzie chyba wszystkie moje kluby się tak zmieniły. Jagiellonia – wybudowany stadion, ośrodek treningowy, który poszedł do przodu. W Gliwicach również był budowany stadion. No i tutaj zrobiono trybunę i całe zapleczu nasze czy MOSiR-u. Wracając jeszcze do pytania, dlaczego tutaj przyszedłem, to przede wszystkim nie miałem ciekawszych ofert. Gdybym dostał propozycję z Ekstraklasy, to wiadomo, że właśnie tam bym był. Myślę jednak, że dobrze wyszło, że trafiłem tutaj. W tamtym czasie, kiedy miałem problemy z grywaniem, to był naprawdę odpowiedni ruch. A tutaj trener mi ufał, a ja sam się odbudowałem i czuję się dobrze psychicznie. Teraz śmiem nawet powiedzieć, że jestem gotowy na następne wyzwania sportowe.
Wspomniałeś o Wiśle – kiedy do niej przychodziłeś, to była ona jednak jeszcze w I lidze.
Do Płocka trafiłem zimą i wtedy drużyna była bodaj jeden punkt nad albo równo ze strefą spadkową. Później trener Libor Pala postawił mnie w trochę złym punkcie względem drużyny. Nie pamiętam, czy w gazetach, wśród chłopaków, czy w radiu przy wywiadzie… Chodziło o to, że miałem do niego podejść już po spadku i powiedzieć: „trenerze, w trzech meczach, w których grałem, zdobyliśmy pięć punktów, więc pewnie, gdybym grał do końca, to byśmy się utrzymali”. Tylko że takie słowa nigdy nie padły z moich ust, więc to była głupota. Wtedy rzeczywiście mieliśmy jednak trochę pecha. Bo ja złapałem kontuzję, odpadł też drugi defensywny pomocnik, a myśl szkoleniowa trenera Pali była taka, żeby grać na dwóch defensywnych pomocników. Ogólnie na pewno szkoda tamtego spadku. Mimo że rozegrałem jedynie trzy mecze i głównie się leczyłem, to naprawdę bardzo dobrze wspominam tamten czas, kolegów z drużyny. Na pewno nie cieszy to, że muszę wpisać w cv ten spadek, ale patrząc już bardziej pozytywnie – w tym samym czasie awansowałem z Piastem do Ekstraklasy. To był więc dosyć zakręcony sezon.
Kontuzja uniemożliwiała ci grę, to miałeś chociaż czas, żeby pozwiedzać Płock.
No właśnie nie bardzo. Rehabilitację przechodziłem na Śląsku, zajmował się mną doktor Ficek. Dla mnie górna półka, chyba pierwsza trójka w Polsce. Jest u niego pełno zdjęć osób, które się u niego leczyły. Adama Małysza, Justyny Kowalczyk, wszystkich Błaszczykowskich i Piszczków. Ja z leczenia u doktora Ficka jestem bardzo zadowolony. Obecnie nie odczuwam żadnych dolegliwości po tamtej kontuzji. Tam się leczyłem, a w Płocku spędziłem może miesiąc. W sumie nawet niepotrzebnie wynajmowałem tam mieszkanie, bo i tak stało puste. Taki to jednak zawód, że niestety czasami trzeba coś takiego przeżyć. Nie zawsze jest kolorowo. Najbardziej podczas takich kontuzji boli, kiedy stoisz obok boiska, na którym trenuje twoja drużyna, a ty nie możesz tam być. W takich momentach trzeba być twardym psychicznie.
W Piaście nie mogłeś wtedy bardzo zostać. Miałeś chyba nawet coś takiego, jak zwolnienie z obowiązku odbywania treningów z pierwszym zespołem.
No tak, też mnie wtedy niezbyt dobrze potraktowano. Przychodziłem do Piasta, który grał w Ekstraklasie, i miałem też z tego powodu ekstraklasowy kontrakt. Po spadku do I ligi był on nadal aktualny. I starano się mnie pozbyć. Próbowano mi wmawiać, że tamta umowa nie obowiązuje. Chore rzeczy. Bardzo źle wspominam tamten czas, włodarzy, bo straciłem dużo zdrowia – bardzo przeżywałem tamtą sytuację. Starano się nawet zrobić mi mały klub kokosa – najpierw trenowałem z rezerwami, a później trenerzy jeszcze stawali ze mną na bieżni i mnie hartowali, żebym jak najszybciej rozwiązał kontrakt. Próbowano wielu sposobów, żebym to zrobił. Koniec końców się dogadaliśmy i przyszedłem tutaj, tak jakby na gotowe, bo wiedziałem, że trener mnie chce i czeka, aż rozwiąże kontrakt tam i podpisze z Dolcanem.
Ale w tamtym sezonie rozegrałeś w Piaście bodaj 12 spotkań, więc jakieś szanse dostawałeś.
Dlatego mówiłem, że poczuwam się do tamtego awansu. Coś od siebie dorzuciłem. Nie wiem, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Nie miałem sobie nic do zarzucenia w tych spotkaniach, w których dostawałem szansę. Rzadziej grałem w pierwszym składzie, częściej, jako defensywny zawodnik, wchodziłem w końcówkach na utrzymanie wyniku. Taka była jednak decyzja trenera – ja ją uszanowałem i szukałem sobie innych opcji kontynuowania kariery.
To było za trenera Brosza. Rozmawiałeś z nim później?
Jakoś tego nie wspominaliśmy. Spotkaliśmy się bodaj rok później w hotelu w Krakowie. My graliśmy chyba z Cracovią, a oni z Wisłą. Nie wracaliśmy jednak do tamtych spraw, trener Brosz życzył mi dobrze, a i rozmawiał z trenerem Podoliński, pozytywnie wypowiadając się na mój temat. To było bardzo miłe zachowanie. Zresztą jestem w stanie uszanować, że miał swoje wymagania sportowe, wizję drużyny. Każdy trener ma inne patrzenie na piłkę i piłkarzy. On miał takie, więc z tym nie walczyłem. A ja też nie chciałem zatrzymać się w miejscu, grać w rezerwach, mimo otrzymywania większych pieniędzy, więc zaraz szukałem sobie innego klubu, żeby nie stracić tamtego półrocza.
Wspomniałeś wcześniej o klubie kokosa – musisz przyznać, że to nie brzmi pozytywnie w jakimkolwiek miejscu w Polsce.
No tak, ale niestety w taki sposób jest traktowana część piłkarzy. W niektórych klubach przyjęły się takie trendy czy nawet normy. Ale na przykład nie słyszałem, żeby tutaj, w Dolcanie, się tak działo. Pod tym względem funkcjonuje to naprawdę fajnie, ponieważ prezes stara się dogadać z danym zawodnikiem krótko i zwięźle. Właśnie to mi się podoba. Że pod tym względem wygląda to normalnie, po ludzku. Nie jest bowiem ludzkie, żeby „hartować” piłkarza.
W Gliwicach zlecili ci w końcu inną robotę – robiłeś za tłumacza.
Tak, to było ostatnie półrocze przed wypożyczeniem do Wisły. Wtedy właśnie zaczęto ściągać do Piasta Hiszpanów. Pierwszym był Ruben Jurado. W jego przypadku byłem tłumaczem głównie na linii trener – zawodnik. Nie sprawiało mi to jednak problemów, a nawet się cieszyłem, bo dzięki temu cały czas miałem kontakt z językiem hiszpańskim. Kiedy wracałem po zagranicznym pobycie do Polski, do Jagiellonii, to tam byli też Brazylijczycy. Z nimi rozmawiało się na co dzień, więc styczność z językiem istniała. Później była rola tłumacza przy Rubenie, a teraz muszę sobie sam przypominać. Ostatnio działam nawet z książkami czy notatkami, bo wiem, że znajomość języka jest ulotna. Tak jak kiedyś potrafiłem nazwać daną rzecz na pięć sposobów, tak teraz potrafię tylko na dwa. Znać języki to generalnie fajna rzecz, więc nie mogę zaprzepaścić dotychczasowej nauki.
Ale Ruben nie bardzo chciał się uczyć polskiego.
Tak, choć nie wiem, jak to wygląda teraz, ponieważ nie rozmawiałem na jego temat z Kamilem Wilczkiem. Hiszpanie są z reguły leniwi, choć z drugiej strony mamy również przypadek Inakiego Astiza, który szybko nauczył się polskiego i mówi w naszym języku bardzo dobrze. Są więc różne przypadki. Ruben wpierw załapał przekleństwa, ale jemu aklimatyzację przyspieszyła dobra postawa na boisku, bo wszedł z marszu do składu i zaczął strzelać bramki. Każdy patrzył na niego inaczej, wiedział, że jest potrzebny drużynie. Taki uśmiechnięty człowiek łatwo przyjął się więc do drużyny. Nie wiem, jak kolejni Hiszpanie, bo z nimi nie miałem już kontaktu. Wiem, że Alvaro Jurado, który swoją drogą miał naprawdę dobre cv, miał jakąś kontuzję, a do tego jeszcze ukradli mu auto, chyba Audi Q7. On pewnie będzie kiepsko wspominał tę przygodę z polską piłką.
A nie dziwi trochę to, że jeżeli Polak jedzie za granicę, to potrafią mu wytknąć, że nie uczy się tamtejszego języka, a jeżeli do Polski przyjedzie obcokrajowiec…
… to traktujemy to inaczej. Rzeczywiście dziwne. Dla mnie nauka języka to podstawa. To kwestia nie tylko inteligencji człowieka, ale nawet samej kultury. Nauczyć się języka jak najszybciej, żeby mieć kontakt z resztą drużyny. To też pokazuje szacunek do tych zawodników, chęć zostania częścią zespołu. Jeżeli nie zna się języka, to jest się na uboczu, trudno jest się w pełni zintegrować z drużyną.
Czyli jeżeli są czasami zespoły w Polsce, jak jesienią Zawisza, które ściągają multum obcokrajowców, to również coś z tego powodu nie funkcjonuje tak, jak trzeba.
Nie byłem nigdy wśród takiej mieszanki kulturowej oraz językowej, o jakiej wspominasz. Na pewno jednak nie jest łatwo. Zawodnicy nie są tak zorganizowani, jak by mogli, nie potrafią się dogadać, bo wiadomo, że język stanowi barierę. Taka sytuacja nie sprzyja funkcjonowaniu zespołu i sam nie jestem zwolennikiem ściąganiu aż tylu piłkarzy zza granicy.
Czyli język piłkarski nie jest do końca uniwersalny.
Na boisku jak najbardziej jest, ale przecież nie wszystko się tam kończy. W szatni też musi być kontakt, chemia między zawodnikami.
Wspomniałeś, że Alvaro Jurado ma dobre cv. Dziwnym trafem tacy Hiszpanie nie potrafili odnaleźć się w ekstraklasie, natomiast nieznani Ruben Jurado czy Dani Quintana potrafią błyszczeć.
Błyszczą zawodnicy z niższych lig, a czasami nawet bezrobotni. Ciężko powiedzieć, dlaczego tak jest. To pewien fenomen. Inaki Astiz przyjechał w zasadzie z rezerw Osasuny, czyli też nie z najwyższego poziomu hiszpańskiej piłki, a zaprezentował się tutaj dobrze i już parę dobrych lat reprezentuje barwy Legii. Jeżeli chodzi o pozostałych, to naprawdę ciężko powiedzieć. Choć z drugiej strony, gdyby byli wiodącymi postaciami w lidze hiszpańskiej, to nie przyjechaliby do Polski. Widocznie też jakoś tam odstawali.
Piast na przykład w pewnym momencie skoncentrował się na Hiszpanach.
Taki obrali kierunek. Myślę jednak, że drużyny powinny być oparte na Polakach, a obcokrajowcy powinni stanowić wyjątki. Z dwóch - trzech, którzy wypełniliby kadry i rzeczywiście byliby takimi brylancikami. Przede wszystkim, ci obcokrajowcy powinni być lepsi od Polaków, a tak nie zawsze jest.
Trudniej jest zatem młodemu Polakowi z powodu przyjazdu tylu obcokrajowców wywalczyć miejsce w składzie teraz, aniżeli dawniej?
Wcześniej zawodników zza granicy na pewno było mniej. Jeżeli chodzi o młodych Polaków, to jak mówiliśmy wcześniej, gra ich po dwóch-trzech, choć oczywiście w szerokiej kadrze jest ich wielu. Ale trudno jest powiedzieć, z czym jest związane, że nie gra ich większa liczba. Czy nasze szkolenie jest gorsze, czy obcokrajowcy są tak dobrzy? Można powiedzieć, że jedno wiąże się w jakiś sposób z drugim.
Ale warunki treningu dla młodych też nie są najlepsze.
No, nie są, choć o tyle dobrze, że powstały te sztuczne boiska. Ja pamiętam, jak za dzieciaka mecze ligowe w trampkarzach grywało się nawet na żwirach. Teraz grają natomiast na tych sztucznych trawach, co jest na pewno lepsze. Niedługo powinny przyjść tego owoce.
Ale pod tym względem inne kraje nie odskakują nam za bardzo? Już nawet nie chodzi o zachód, ale również wschód. Na przykład kiedyś Michał Probierz bardzo chwalił bazę treningową jednego z białoruskich klubów.
Teraz już jakby cała Europa idzie do przodu. Tym bardziej wschodnie kraje. Rosja pod względem pieniędzy i infrastruktury na pewno goni zachód, choć może niekoniecznie idzie to na razie w parze z wynikami. Myślę jednak, że obecnie kanon treningów jest jeden, a po prostu jedne kluby mają więcej pieniędzy niż inne i wyglądają lepiej pod względem detali. Tu również można wziąć pod uwagę infrastrukturę - ten sam gatunek trawy na boisku głównym i treningowych. Tak ma na przykład Real, gdzie pierwsza drużyna dwa główne boiska treningowe takie same, jak na Bernabeu, więc na takiej murawie nic ich nie zaskoczy. To są szczegóły, które wpływają jednak na ostateczny wynik.
Zahaczyłem o trenera Probierza, jak go w ogóle wspominasz?
Jeżeli chodzi o warsztat trenerski, to na pewno bardzo dobry szkoleniowiec. Jeden z lepszych, z którymi miałem okazję współpracować w Polsce. Po powrocie z Hiszpanii nie czułem dużej różnicy pod względem samych treningów. Bardzo dużo ćwiczeń na utrzymanie piłki, które w Hiszpanii są głównym elementem każdych zajęć. Generalnie Michał Probierz jako trener to profesjonalista. Ilość meczów, jakie ogląda w domu, i to, jak potrafi być przygotowany do treningów, to jakiś fenomen. Widać, że tym żyje, że to dla niego całe życie. Myślę, że bardzo dobrze mu to wychodzi, a to, że ma wybuchowy charakter, jest już rzeczą drugorzędną. Najważniejsze są wyniki i to z nich jest rozliczany. Ja wspominam go bardzo dobrze i życzę jak najlepiej Jagiellonii. Widać, że to jego powietrze.
Piłkarze podchodzą do niego jednak różnie - są i tacy, którym nie odpowiada jego charakter. Niektórzy potrafili ponoć narzekać nawet na to, że Probierz krzyczy.
Wiele zależy od samego zawodnika, jego psychiki. Nie każdy potrafi się dostosować do takich warunków i w ten sposób pracować. Jeden zawodników potrzebuje takich okrzyków mobilizacji, a drugi się nimi załamie i będzie cały czas nerwowy. Trenerzy też są różni. Jeden jest cichy i nic nie gada, drugi ciągle krzyczy przy linii i stara się podpowiadać. Każdy ma inny żywioł. Trener Probierz ma taki, a nie inny, i trzeba się temu podporządkować. On ma być rozliczany za wyniki, a nie ze względu na swój temperament.
A sam często zbierałeś od niego ochrzan?
No tak. Byłem wtedy młodym, perspektywicznym zawodnikiem. Wiązano ze mną duże nadzieje. Zauważył to sam Frankowski. I to po bodaj swoim pierwszym treningu po przyjściu do klubu. Z tego, co widział, trener najwięcej na mnie patrzył, krzyczał, zwracał uwagę i poprawiał. I tak rzeczywiście było. Często, może nie na mnie nie krzyczał, ale zwracał mi uwagę, żebym poprawiał pewne elementy gry.
To nie tak źle. Bartłomiejowi Pawłowskiemu dostało się kiedyś za kolor butów.
To taka stara szkoła. Pamiętam, że trener Probierz czy Piotrek Lech potrafili kogoś zbluzgać za kolor butów, że żółte, różowe i tak dalej. To jest związane raczej z tym, że wcześniej nie było takich butów. A teraz jest naprawdę ciężko dostać czarne. Firmy albo takich nie produkują, albo są z najwyższej półki i są najdroższe. To nie jest więc nasz trend, tylko po prostu dostosowujemy się do tego, co robią firmy.
Trener rzeczywiście potrafił upomnieć czy wyśmiać przy wszystkich tego typu rzeczy. Tak się jednak zdarza i to tylko świadczy o tym, że sam był piłkarzem i to przeżył. Szatnia ma swoje warunki i to pokazuje, że człowiek z ulicy nie miałby łatwo, żeby do niej wejść i żyć w tym społeczeństwie. Tam trzeba być twardym psychicznie. Można zostać zbluzganym za każdą rzecz. Mi się kiedyś dostało za zegarek. Zresztą, każdy lubi się pośmiać i takich tekstów są chyba tysiące, a trener z nich słynie.
Jagiellonia była w ogóle twoim pierwszym klubem po powrocie zza granicy. Było zdziwienie poziomem ligi?
Na pewno fajna była otoczka. Nie zapomnijmy, że w Realu nie grałem w pierwszej drużynie, tylko w zespołach juniorskich lub rezerwach. I tam nie było takiej otoczki wokół meczu. A tutaj lepsze spotkania, z Lechem Poznań, Wisłą Kraków czy Górnikiem Zabrze wyglądały fajnie kibicowsko. Rozgrywane w dobrej porze, o osiemnastej i później, przy światłach...
A poziom? Zdecydowanie więcej walki. W Hiszpanii grało się bardziej technicznie i spokojniej. A tutaj było to jakby wyjście na wojnę. Z zewnątrz fajnie się jednak narzeka, że polska Ekstraklasa jest słaba. Ja nie mogę tak powiedzieć, bo się tam nie odnalazłem i teraz jestem w I lidze. Gdybym był na tyle dobry, że grałbym teraz w lidze hiszpańskiej czy angielskiej, to mógłbym narzekać na poziom rozgrywek w Polsce. Na dzień dzisiejszy Ekstraklasa jest jednak wyższa od ligi, w której gram, i sam chcę w niej występować.
W Białymstoku skończyłeś na 15 meczach ligowych. Sporym problemem była kontuzja w zimowym okresie przygotowawczym?
Doznałem kontuzji kolana, jeździłem po lekarzach, nie wiadomo, co mi było, a straciłem na to sporo czasu. W zasadzie runda się zaczęła, a ja nie trenowałem w pełni z drużyną. Jakieś pierwsze pięć spotkań w ogóle nie trenowałem i po takim czasie ciężko było dojść do pełni formy. A i sama drużyna dobrze się prezentowała, więc ciężko było później wskoczyć do składu. Wiosną zagrałem maksymalnie trzy mecze w Ekstraklasie. Było wiadomo, że Jagiellonia dostanie 10 ujemnych punktów i trener z prezesem Kuleszą wezwali mnie na rozmowę. Stwierdzili, że nie ma teraz czasu na odbudowywanie zawodników. Tak, jak mnie, a wtedy przecież potrzebowałem gry. Trener zaproponował mi wypożyczenie, chyba do Arki Gdynia. Ostatecznie jednak rozwiązaliśmy kontrakt i poszedłem do Gliwic.
Kontuzje trzeba jednak wliczyć w zawód piłkarza. A mi też nie raz doskwierały. W dwóch przypadkach, w Jagiellonii oraz Wiśle, dużo czasu zajęło mi uporanie się z nimi. A tutaj, w Dolcanie, problem miałem w pierwszym sezonie. Przeciwko Cracovii grałem praktycznie z zerwanymi więzadłami w kostce, a samego urazu doznałem w meczu, o ile się nie mylę, z Wartą. Wyleczyłem się jednak szybko, bo chyba już po trzech tygodniach byłem w pełni zdrowy i gotowy do gry. Generalnie różnie bywa, nie zawsze leczenie przebiega tak samo, czasami stosowane są nieodpowiednie środki, żeby wrócić do gry.
A w Jagiellonii nie byłeś leczony zapobiegawczo? Tak, żeby jak najszybciej postawić cię na nogi?
To był błąd. Zadziałała moja młodzieńcza fantazja. Chęć jak najszybszego powrotu na boisko. Już czułem, że jest dobrze, więc od razu starałem się wrócić, a zaraz po paru dniach wchodzenia w trening odczuwałem ten uraz i musiałem zaprzestać. Lekarze z kolei nie potrafili zdiagnozować, co mi dokładnie dolega. I to głównie przeszkadzało w powrocie do gry. Teraz nie ma co do tego wracać. Chucham na siebie i robię wszystko, żeby się dobrze prowadzić, dbać o nogi i ogólnie o siebie. Wiem już, jak smakują kontuzje i ile się przez nie traci. Kariera piłkarza nie jest za długo, więc chcę ją jak najlepiej wykorzystać, grając jak najdłużej, a nie spędzając czas na dochodzeniu do zdrowia.
A masz jakiś inny pomysł na życie? Inwestycje, wykształcenie...?
Mam już 25 lat i trzeba zacząć o tym powoli myśleć, choć mam zamiar grywać jeszcze przez jakieś 10 lat. Jestem na etapie inwestycji w ziemię, żeby zabezpieczyć siebie i rodzinę. O wielu lat inwestuję również na giełdzie. Do tego studium dietetyczne, bo generalnie interesuje mnie odżywianie i tego typu rzeczy. Dodatkowo kursy trenerskie, w zasadzie ma zrobionego instruktora UEFA B. Można więc powiedzieć, że ciągle coś działam. Trzeba o tym myśleć, póki nie ma się innych obowiązków poza treningiem. Wydaje mi się, że teraz, jak już urodziło mi się dziecko, nie byłoby już tak łatwo wydostać się do szkoły trenerskiej czy na jakieś studia. Mam już jednak jakąś wizję tego, co będę robił po zakończeniu kariery. Kiedyś myślałem, że odejdę od piłki w stronę ekonomii, giełdy, bo był taki okres, kiedy bardzo mnie to interesowało, ale teraz dochodzę do takich wniosków, że całe życie gram w piłkę i wokół tego tematu się ono kręci. Szkoda byłoby się od tego odciąć i zaprzepaścić całą tę wiedzę. Myślę, że może założę na Śląsku jakąś szkółkę piłkarską dla małych dzieciaczków - chciałbym robić coś w tym kierunku.
Wróćmy do twojej dotychczasowej kariery. Po odejściu z Jagiellonii poszedłeś do Piasta. Tam było sporo czekania, zanim podpisałeś kontrakt. Najpierw dostałeś jedne warunki, jak przyszło do podpisania, to zobaczyłeś trochę inne.
Rzeczywiście to się trochę przeciągało. Logiczne, że wtedy byłem tym zakłopotany i wkurzony. Wchodzę na rozmowę, jest podana jedna kwota, a później warunki były jednak inne. Kontrakt podpisałem ostatecznie chyba praktycznie w ostatnim dniu okna transferowego, więc trochę przygód było. Tak, jak chciałem, znalazłem się w Ekstraklasie, ale było to kosztem tego, że straciłem cały okres przygotowawczy i grałem mniej. Z doświadczenia wiem, że bez przepracowanego okresu przygotowawczego zawodnik nie wygląda na 100% swoich możliwości. Myślę, że gdybym go przepracował normalnie, to grywałbym tam więcej i to na wyższym poziomie.
W tamtym okienku łączono cię jednak z innymi klubami. Mówiono nawet o Nottingham.
Ta nazwa powielała się jeszcze wtedy, kiedy byłem w Hiszpanii. Nie były to jednak jakiekolwiek szczegóły. A ja nie lubię wyjeżdżać, jeżeli brakuje konkretów. To miały być testy, a ja do takiej formy jestem negatywnie nastawiony. Gdyby chodziło tylko o testy medyczne, sprawdzenie mojego zdrowia, to wyglądałoby to inaczej, ale tak nie było. Musiałem się jednak pokazać jeszcze piłkarsko, a że nie lubię takich testów, to nie chciałem się zdecydować.
Nie lubisz testów, ale trochę ich przeszedłeś.
No tak. Myślę, że to bardzo stresujące dla zawodnika. Teraz staram się tego unikać. Wiem, że zawodnik prezentuje się inaczej, jeżeli przepracuje cały okres przygotowawczy z drużyną. Jeżeli nie jest się w toku treningowym albo meczowym, to ciężko wejść do składu.
Testy zaliczałeś na przykład w Górniku.
To było za trenera Komornickiego. Nie nazwałbym tego testami, tylko raczej możliwością pozostania w toku treningowym z drużyną. To był moment, w którym przedłużały się rozmowy z Piastem, a ja miałem treningi indywidualne lub z młodzieżowymi drużynami szkółki w Wodzisławiu. A trener Komornicki zgodził się, żebym przyjechał i z potrenował z Górnikiem. To tyle, bo nie było nawet żadnych rozmów.
Ale w GKS-ie to już były testy. Trochę dziwne, swoją drogą, bo na raz było testowanych kilku zawodników.
Tak… to było nieporozumienie. Nawet nie wiem, dlaczego się na te testy zdecydowałem. To bez sensu, że gra dwudziestu dwóch zawodników – jak ktoś ma zauważyć, który z nich się dobrze prezentuje? To na szczęście był tylko jednorazowy wypad. Takich rzeczy chwyta się zawodnik, który nie ma wielkiego wyboru, nie grywał wcześniej za dużo, jego nazwisko nie pojawiało się w mediach. No i bywa, że trzeba tak działać. Myślę, że to już za mną. Teraz zaliczam regularne występy na odpowiednim poziomie i nawet są jakieś odezwy z Ekstraklasy, coś tam na ten temat słyszę, więc mam nadzieję, że marzenia się spełnią i wrócę do Ekstraklasy silniejszy.
Jednym z bardziej zaskakujących epizodów w twojej karierze jest wypożyczenie do Chojniczanki, która ówcześnie grała tylko w II lidze.
Można powiedzieć, że to ostatnia deska ratunku. Trafiłem tam chyba jakoś w połowie lutego. Tak, że bodaj dwa tygodnie później zaczynała się liga. Wiem, że w Chojnicach byli mną zainteresowani od jakiegoś czasu, dzwonili jakieś trzy miesiące. Pobyt w Chojniczance wspominam jednak pozytywnie. Umocniłem się tam psychicznie i piłkarsko. Piłka jest przy tym taka, że pozwala zwiedzać różne miejsca. Bez tego pobytu może nigdy bym nie zauważył, że Bory Tucholskie są tak pięknym miejscem. Nie wiem nawet, czy najlepiej nie wspominam tego okresu. Ze względu na to, jak żyła drużyna. Potrafiliśmy się zebrać poza piłką, nasze małżonki czy partnerki potrafiły się same spotykać, więc prywatnie był to bardzo pozytywny czas. Ale sportowo też nie straciłem. Niby każdy się mnie pytał, dlaczego tam, dlaczego w II lidze… Często wypominał mi to też trener Podoliński, pytając, co ja tam w ogóle robiłem. Cóż, gdybym miał jakieś oferty z I ligi, to pewnie poszedłbym tam. Wtedy jednak menedżerowie, czy ktoś, kto mi pomagał, za bardzo nie zadziałał, żebym grał gdzieś wyżej. Sam nie będę dzwonił po klubach i prosił. Nie tak to przecież w dzisiejszych czasach wygląda.