menu

Szymon Marciniak: Mila? Chodzi, płacze i marudzi, bo jest przeambitny [WYWIAD]

19 czerwca 2015, 08:58 | Jakub Guder/Gazeta Wrocławska

Szymon Marciniak opowiada o swojej pracy, celach, gwizdaniu w Japonii, napiętych stosunkach z Marco Paixao i wspólnym piwku z Sebastianem Milą. W środę Marciniak sędziował mecz otwarcia mistrzostw Europy do lat 21 w Czechach, w którym gospodarze podejmowali Danię.

Szymon Marciniak: Arkadiusz Głowacki to wzór piłkarza. Nawet kiedy się przewraca, to zaraz chce wstać i walczyć dalej
Szymon Marciniak: Arkadiusz Głowacki to wzór piłkarza. Nawet kiedy się przewraca, to zaraz chce wstać i walczyć dalej
fot. Andrzej Banaś / Gazeta Krakowska

Piłkarzy naszej ekstraklasy, tych z Ligi Mistrzów czy Ligi Europy znacie, ale jak się przygotować do meczu reprezentacji juniorskich?
W dzisiejszych czasach wbrew pozorom nie jest to takie trudne. To już jest właściwie dorosła piłka. Mamy dostęp do specjalnego portalu UEFA, w którym są wszystkie mecze eliminacyjne U21. Pościągaliśmy je sobie i już od pewnego czasu oglądamy. Trudniej jest trochę z Czechami, bo oni nie grali w eliminacjach, ale i tu udało nam się zdobyć nagrania ich pojedynków towarzyskich. Wielu z piłkarzy grających w tym turnieju występuje już w poważnych klubach. Z drugiej strony to młodość, brawura, wszystko może się wydarzyć. „Expect an unexpected” - jak nas uczą, czyli „spodziewaj się niespodziewanego”.

Sędziował Pan już mecze grupowe Ligi Mistrzów, czy nawet ćwierćfinał Ligi Europy. Słyszałem jednak, że lubi Pan czasem jeszcze być rozjemcą w niższych ligach. To prawda?
Bardziej chodzi o rozgrywki dzieci. Czasem jadąc na mecz ekstraklasy wpadnę gdzieś na chwilę i faktycznie posędziuje chociaż 10 min. To mi sprawia prawdziwą frajdę. Tam jest prawdziwa radość z piłki. Nie ma żadnego oszukiwania, kombinowania. Często uczestniczę w takich imprezach, bo też wiem, że jestem dla nich kimś ważnym. Choć chyba nie idolem, bo idolami to są piłkarze. Często angażuję w to swoich asystentów, chociaż nie zawsze są z tego zadowoleni (śmiech). Trzeba powiedzieć, że jesteśmy coraz lepiej postrzegani i wychodzimy z cienia. Coraz więcej młodych ludzi zapisuje się na kursy sędziowskie. To jest pewien sposób na życie, ale tez perspektywa, by w przyszłości stać się częścią wielkiego wydarzenia. Cieszę się z tego i sam – gdy tylko mogę – pomagam młodszym kolegom. To przyjemne, kiedy oni się na nas wzorują. Na Tomku Musiale czy Pawle Raczkowskim – pozytywnych, wiecznie uśmiechniętych ludziach.

Jest Pan arbitrem zawodowym – co to właściwie znaczy w tej pracy?
W każdym zawodzie trzeba po prostu poważnie podchodzić do swoich obowiązków. Musimy unikać jakichkolwiek skandali, dziwnych sytuacji. Do tego jesteśmy cały czas właściwie w takim samym treningu jak piłkarze, a nawet czasem robimy więcej od nich, bo po zajęciach przygotowujemy się jeszcze do meczów – analizujemy grę zespołów, oglądamy video. Do tego dochodzi odnowa biologiczna. Jesteśmy też obserwatorami młodszych kolegów w I czy II lidze. To też potężna dawka zajęć – analizujemy, co było dobre, a co złe, tniemy i przygotowujemy klipy filmowe, które potem wykorzystywane są jako materiały szkoleniowe. Co trzy tygodnie mamy w Spale dwudniowe zgrupowania, na których omawiamy nasze mecze, wymieniamy się doświadczeniami. Są takie okresy, w których musimy do czegoś bardziej się przyłożyć, bo na przykład zawodnicy zaczynają bardziej symulować i my się chcemy na to przygotować. To wszystko szereg niekończących się treningów i teoretycznych sesji.

Da się z tego godnie żyć? Stać Pana na coroczne wakacje w Tajlandii?
Oczywiście, że stać mnie na wakacje, na wyjazd nad polskie morze, ale może niekoniecznie co roku akurat do Tajlandii (śmiech). Różnice między zarobkami sędziów i piłkarzy cały czas są bardzo duże. Może z czasem będą niwelowane, bo nasza praca jest przecież tak samo ważna. Cieszę się, że mogę być sędzią zawodowym, że szefostwo PZPN docenia, jakie to jest istotne. Zresztą prezesi często stają za nami murem. Trend w naszej federacji jest generalnie prosędziowski. Oczywiście zdarzają się kontrowersje, ale przecież nikt normalny nie powie dzisiaj, że sędzia się pomylił, bo tak chciał. Żyjemy w takim kraju, w którym najłatwiej jest krytykować, a przecież naturalnym jest to, że każdy z nas chce dojść jak najdalej, jak najwyżej. Takie mamy ambicje. Musimy być zatem optymalnie przygotowani, tak aby liczbę pomyłek zmniejszyć do absolutnego minimum, wyznaczanego granicą możliwości percepcji ludzkiego oka. Nigdy nie wygramy z kamerą. W studiu telewizyjnym czasem siedzi pięciu-sześciu ekspertów – a czasem, chociaż coraz rzadziej, pseudoekspertów – oglądają powtórki po kilka razy, a i tak bywa, że mają podzielone zdania. My na podjęcie decyzji mamy ułamek sekundy, dlatego to musi być automatyzm. Ważne jest doświadczenie. W telewizji widać wszystko w zwolnionym tempie, ale to jest przecież nieżyciowe.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że mecze ligi polskiej sędziuje się trudniej niż Ligi Mistrzów – dlaczego?
Bo u nas wszystko jest mniej przewidywalne. Nie brakuje jednak walki czy zaangażowania. Kiedy ja zaczynałem, to w Polsce mecze były wolniejsze. Teraz każdy wie, o co walczy. Przyczyniła się też do tego reforma ekstraklasy. Piłkarze w kuluarach mówią o presji, że teraz każdy punkt jest ważny, ale ja im wtedy mówię, żeby porównali ich pracę do naszej. W Europie gra jest może szybsza, ale też, dość często, bardziej płynna. Bywa trudniej pod tym względem, że na Zachodzie uczą się jak popełniać przewinienia czy utrudniać grę rywalowi. Czasem kluby zatrudniają do tego byłych arbitrów. Gdy jednak policzę swoje mecze w Europie, to może jeden był naprawdę trudny. Ja też nie jestem Howardem Webbem, żeby samym nazwiskiem budować sobie autorytet na boisku, ale kilku z nas – którzy wypracowali już sobie jakąś markę – ma trochę łatwiej.

Gdy sędziuje Pan mecz w Europie, to zawsze wystarcza język angielski, czy trzeba się nauczyć kilku zwrotów w nowym języku?
W przypadku Ligi Mistrzów właściwie zawsze wystarcza angielski. Problemy z nim maja piłkarze z Ameryki Południowej, ale wtedy pomagają inni zawodnicy. Mieszkałem przez rok w Niemczech więc mówię też po niemiecku, a ostatnio zacząłem naukę hiszpańskiego. To pomaga – czasem chodzi o proste zwroty, które pozwalają zagadać, rozładować sytuację, nawiązać relację z danym zawodnikiem. Gdy to konieczne pomagają mi też asystenci – Paweł Sokolnicki dobrze radzi sobie z rosyjskim, Paweł Raczkowski z francuskim, ale prawdziwym poliglotą jest Tomasz Listkiewicz, który mówi po hiszpańsku i po włosku.

Z japońskiego coś zostało?
Wszystko uciekło, bo to było już dwa lata temu (śmiech). Liga japońska to niesamowite przeżycie. Oni po każdym przewinieniu grzecznie mi się kłaniali! Pierwszą kartkę, jaką dałem za symulowanie, dałem... Brazylijczykowi. Inaczej było już jednak podczas towarzyskiego meczu Japonia – Urugwaj. Wiadomo, że w reprezentacji są piłkarze, którzy na co dzień graja w Europie i mieli już inne nawyki. Prowadząc ligowe mecze problemem był język, bo nie wszyscy mówili po angielsku. Przygotowani byliśmy na szybką grę, ale czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Była taka sytuacja, kiedy goście szli z kontratakiem i bramkarz gospodarzy wybiegł przed bramkę, by wybić piłkę na aut. U nas chłopiec podający piłkę może by zwlekałby z oddaniem jej rywalom, a tam to się stało błyskawicznie, tak że golkiper ledwie zdążył wrócić. U nas sytuacja nie do pomyślenia. To jest zupełnie inna kultura, w której nie ma złośliwości.

Między sędziami jest rywalizacja?
Wiadomo, że nie wszyscy mogą być na topie i nie wszyscy mają taki sam charakter. Jedni są ambitniejsi, drudzy mniej, ale to wszystko jest raczej zdrowe. My tworzymy fajny zespół, dobrze się dogadujemy, pomagamy sobie. Jest rywalizacja, ale to tak jak w drużynie piłkarskiej, w której każdy walczy o skład. Tam w kadrze jest 20-30 zawodników, a w mojej grupie 60 sędziów. W elicie 20, także konkurencja jest spora Nie podkładamy sobie jednak świń. Staramy się sobie podpowiadać – na kogo na przykład trzeba uważać.

Ile sędzia przebiega kilometrów w czasie meczu?
Mój rekord to 14,8 km podczas meczu Pogoń Szczecin – GKS Bełchatów. To było szalone spotkanie. Piłka wędrowała od bramki, do bramki, często do szybkich braci Maków. Sporo biegałem też w trakcie Holandia – Meksyk. Podania były do szybkich napastników no i trzeba było robić wiele sprintów po 70 metrów. Zagrania były jednak mądrzejsze, można przewidzieć na przykład, że piłka trafi do Arjena Robbena. W ostatnich dwóch latach w lidze polskiej biega się już trochę mniej, średnio 10-12 km. Jak to mówią – lepiej mądrze stać, niż głupio biegać. Ważne na przykład, żeby nie być zbyt blisko. Ludzie myślą, że najwięcej widać z 3-4 metrów, ale optymalna odległość do 10-15 metrów. Wtedy widać dynamikę akcji czy intencje. Ważne jest też zarządzanie meczem, czyli takie działanie, żeby rozładować sytuację, wyjaśnić wszystko, najlepiej bez kartek, ale gdy to koniecznie, to z upomnieniami.

Dobrze zna się pan z Howardem Webbem. Jak się poznaliście?
Właśnie pisaliśmy do siebie, bo on jest teraz obserwatorem podczas MŚ U20 w Nowej Zelandii. Bliżej poznaliśmy się na mistrzostwach Europy w Polsce. Wcześniej jako obiecującego sędziego zapraszano mnie na zgrupowania elity, a że byłem tam jedynym Polakiem, to przygarnęli mnie do pokoju Anglicy. Kiedyś w Polsce napisali, że jestem polskim Webbem. Fryzurę mam podobną – też zaczynam łysieć (śmiech). On mówi, że nazywają go z kolei angielskim Marciniakiem. Może nie jest moim wzorem, ale ma cechy, umiejętności które bardzo mi imponują.

Jakie?
Właśnie to zarządzenie meczem, o którym mówiłem. Mówi się, że pod tym względem jest numerem jeden. Ma olbrzymi autorytet. Na boisku czasem nic nie musiał robić. Sędziował finał mistrzostw świata i finał Ligi Mistrzów. Rozstrzygał na najważniejszych imprezach. Podobał mi się też styl Szweda Andersa Friska – elegancki, nie za dużo biegał, tyle ile musiał. Howard pod tym względem jest maszyną.

Przejdźmy do Śląska Wrocław. Jakiś czas temu Marco Paixao powiedział o Panu, że go pan nie szanuje i że jest Pan „najgorszym polskim sędzią”. Wasze stosunki na boisku muszą być chłodne...
To raczej prasa tak rozdmuchała tę sprawę, bo prawdę mówiąc ja nawet nie wiem, po jakim meczu dokładnie tak powiedział. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby któregoś piłkarza nie szanować. Oczywiście Marco jest specyficzny – często się przewraca i łapie za głowę. Raczej go też nie obraziłem. Mogłem tylko powiedzieć, żeby się nie przewracał, czy nie wymuszał fauli, a on to jakoś wziął do siebie i pojawiły się lamenty w prasie. Do mnie nigdy nie powiedział złego słowa. Dowiedziałem się od dziennikarzy, że wysnuł taką teorię. Oczywiście nikt nie musi uważać, że Marciniak jest najlepszym arbitrem, ale ja mu życzę, żeby kiedyś grał tam, gdzie ja teraz sędziuję. A poważnie – wiem, że praca napastnika jest niewdzięczna, sam kiedyś grałem na tej pozycji. Ciągłe starcia z obrońcami, jakieś skrobnięcia, które trudno zauważyć. Z drugiej strony Marco wiele razy nas oszukał, robi to bardzo dobrze. Trzeba też pamiętać, że gdy na przykład cztery razy udawał, a za piątym faktycznie został sfaulowany, to arbiter ma przecież w głowie poprzednie jego próby i teraz będzie mu trochę trudniej podjąć decyzję. No ale oczywiście musi sobie z tym poradzić.

Kto jest wzorem piłkarza w polskiej lidze?
Arkadiusz Głowacki z Wisły Kraków. Nawet kiedy się przewraca, to zaraz chce wstać i walczyć dalej. To jest przykład piłkarskiej waleczności, nieustępliwości i uczciwości. Pamiętam sytuację, gdy w meczu Legia – Wisła pokazałem mu czerwoną kartkę za faul na Michale Żyro. On wstał, podszedł i tylko zapytał za co. Wytłumaczyłem, że za brutalny atak od tyłu. Powiedział - „Ok”, podał mi rękę i zszedł do szatni.

Wszyscy południowcy zachowują się jak Marco Paixao?
Właśnie nie, a dwa razy sędziowałem mecz Portugalii. Ostatnio nawet podszedł do nas Pepe i powiedział, że cieszy się, że to my jesteśmy arbitrami, bo już widzą w Europie, że my dajemy pograć zawodnikom. W jednym meczu z Cristiano Ronaldo miałem taką sytuację, że w pierwszym kwadransie trzy razy padł na murawę i sprawdzał, jak się zachowam. Ja jednak nie odgwizdałem na nim faulu i on to zrozumiał. Potem było już lepiej. Niedawno sędziowałem mecz Portugalia – Francja i bardzo miło to wspominam. Wspaniały poziom, żadnych komplikacji. Polska liga dla Marco jest ciężka – mniej w niej techniki, więcej walki. To brutalne co powiem, ale obcokrajowcy muszą się przystosować do tych warunków.

Sebastian Mila naprawdę tyle gada na boisku? Podobno umawialiście się kiedyś po meczu na „solo”...
(śmiech). Mieliście niezłą składankę osobowości we Wrocławiu (śmiech). Na solo... Bardziej na piwko po meczu. Teraz kiedyś na meczu z Lechem Poznań mówi do mnie „panie sędzio”, a ja mu na to, że przecież przeszliśmy już chyba na „ty”! Sebastian nie jest łatwym zawodnikiem. Bardzo dużo gada, ale ja też taki byłem, gdy grałem w piłkę. Chodzi po boisku i marudzi czy płacze. To wynika z tego, że jest niesamowicie ambitny i chce wpływać na wszystko. W ciągu ostatnich dwóch lat wskoczył na wyższy poziom, stał się bohaterem narodowym, a po meczu z Niemcami, to nawet jakby trochę grzeczniej się zachowywał. On się jednak nie zmieni – zawsze będzie maksymalnie zaangażowany w grę.

Czytaj cały wywiad w serwisie GazetaWrocławska.pl

Gazeta Wrocławska


Polecamy