Szarganie świętości, czyli jak Józef Wojciechowski unicestwił Polonię Warszawa
Józef Wojciechowski unicestwił Polonię. Sposób, w jaki to zrobił, jest unikatowy. Jednak jego odejście to strata dla polskiej piłki. I kolejny sygnał, że wielki biznes odsuwa się od futbolu.
Nie ma już Stoczni Gdańskiej, FSO na Żeraniu, "Expressu Wieczornego", "Sztandaru Młodych", "Życia Warszawy". To dlaczego nie miałoby nie być Polonii Warszawa? Upadek jednego z najbardziej tradycyjnych polskich klubów wywołuje jednak ogromne emocje. Nie ma chyba jednego normalnego piłkarskiego kibica, któremu nie byłoby żal. A wśród tych najbardziej związanych ze stuletnim klubem budzi się najnormalniejsza w świecie złość. No bo jak to? Przychodzi do klubu bogaty facet, który bardzo dziwnie się ubiera, robi show, zatrudnia i zwalnia najlepszych trenerów, pełno go w mediach, lansuje swoje nazwisko i deweloperską firmę, a później jakby nigdy nic sprzedaje licencję jakiemuś innemu nadzianemu z Katowic.
Wojciechowski likwidator
Jednocześnie unicestwiając klub, za którego istnienie jeszcze podczas drugiej wojny światowej oddawano lub ryzykowano życie. Gdyby oddał klub komuś innemu, sprzedał wszystkich zawodników, wycofał kapitał lub spuścił o klasę niżej, można by to jeszcze zdzierżyć. Słynny J.W. jednak Czarne Koszule po prostu zlikwidował.
Jak trafnie zauważył Michał Listkiewicz, przez lata związany z Polonią, a ostatnio także z jej właścicielem, "Wojciechowskiemu udało się to, co nie udało się ani hitlerowcom, ani komunistom". Mimo że bankructwa klubów lub fuzje to w Europie wcale nie jest aż taka rzadkość, to styl, w jakim zniszczył Polonię ekscentryczny biznesmen, jest niepowtarzalny.
I trudno sobie wyobrazić, aby w podobny sposób mogli potraktować swoją zabawkę - powiedzmy - szejkowie, którzy są właścicielami Manchesteru City, Amerykanie z Liverpoolu czy Rosjanin Roman Abramowicz z Chelsea. Więcej, na coś takiego nie byliby sobie w stanie pozwolić właściciele Legii, Lecha Poznań czy Śląska Wrocław. Raz, bo mają instynkt samozachowawczy, dwa - kulturę. Nie niszczy się dziedzictwa, tradycji, czegoś, co jest dobrem narodowym. A Polonię śmiało można w takich kategoriach rozpatrywać.
Biorąc pod uwagę, jak właściciel Polonii traktował swoich pracowników, można było się jednak spodziewać, że w pewnym momencie nie będzie miał oporów także wobec całego klubu. Szarganie świętości było przy Konwiktorskiej lub w siedzibie J.W. Construction w Markach na porządku dziennym. Symbolem czegoś takiego było spektakularne wylanie z pracy Włodzimierza Lubańskiego. Człowiek, który jest legendą polskiej piłki, zawsze wyważony i kulturalny, usłyszał na do wiedzenia, że jest leniem. Byłego reprezentanta Polski Ebiego Smolarka przesuwał do młodej ekstraklasy, piłkarzowi, który nie chciał rozwiązać kontraktu, kazał biegać po schodach.
Józek, jak zdrobniale mówili o nim za plecami przestraszeni pracownicy, zwalniał za błahostki - niewykorzystaną sytuację w polu karnym lub zmieszanie drogiej whisky z colą. Jednego z osiemnastu trenerów, którzy przewinęli się przez klub w trakcie jego pięciu lat w Polonii, podczas jednej wizyty w jego gabinecie, podczas jednej rozmowy, zwalniał trzy razy, a przyjmował cztery. Jednego dnia obwoływał kogoś geniuszem, aby następnego ogłaszać ignorantem i człowiekiem niepoważnym. - Ty nie możesz tak mówić do zawodników - zwrócił mu kiedyś uwagę Holender Theo Bos, który przez chwilę prowadził drużynę. - Ja - mogę! - usłyszał w odpowiedzi. I tak naprawdę w klubie pod jego wodzą była to zasada numer jeden.
Bankomat przy Konwiktorskiej
Myli się jednak ten, który twierdzi, że Wojciechowski to autokrata, który nie słucha żadnych podpowiedzi. Przeciwnie, słuchał zbyt wielu z tzw. budki suflera. Menedżerowie, politycy, działacze PZPN, ludzie piłki z Europy, a nawet początkujący dziennikarze. Radził się wszystkich. I nie rozróżniał fachowców od tych, którzy zwyczajnie chcieli naciągnąć go na wydatki. O tym, że u Wojciechowskiego można szybko i dobrze zarobić, wiedział cały futbolowy i okołofutbolowy światek. Wśród piłkarzy rozeszła się wieść, że jest w Warszawie człowiek, którego można traktować jak bankomat. I tak go właśnie traktowali.
Wymowny był obrazek zaraz po przegranym meczu pod koniec ubiegłego sezonu, który przesądzał o tym, że Polonia nie zagra jednak w europejskich pucharach. Najlepszy strzelec Edgar Cani z papierosem w ustach, a obok niego uśmiechnięty od ucha do ucha Brazylijczyk Bruno. Godzinę po tym, jak kibicom Polonii zawalił się świat i marzenia o potędze. Źle dobrani piłkarze, którzy wyróżniali się wcześniej w innych drużynach, nie stanowili zespołu. Byli zbieraniną. Jeśli coś ich jednoczyło, to tylko to, jak najmocniej da się wydoić Józka.
Znamienne, że w pewnym momencie piłkarze nie chcieli zgodzić się na wypłatę części wynagrodzenia w przypadku zdobycia mistrzowskiego tytułu. Doskonale bowiem wiedzieli, że na żadne mistrzostwo nie mają szans. Po prostu im się nie chciało. Najemnicy nie zamierzali umierać za klub, w którym nie ma dobrej atmosfery, a pewne jest tylko to, że właściciel prędzej czy później się wścieknie, kogoś sponiewiera i zwolni. Wojciechowski przegrał nie dlatego, że za mało zainwestował. Przeciwnie, wydał znacznie więcej niż choćby Śląsk czy Ruch, które zdobyły mistrzostwo i wicemistrzostwo Polski.
Polonia odchodzi w niebyt. Powinna się łza w oku zakręcić?
Wydawał jednak te pieniądze źle, bez głowy. Błąd gonił błąd. Tak naprawdę nie miał żadnego pomysłu na drużynę. Przez pięć lat nie nauczył się piłki, choć to przecież dyscyplina w miarę prosta i czytelna. Nie był w stanie zrozumieć, że do osiągnięcia jakiegolwiek sukcesu w futbolu potrzebne są nie tylko pieniądze, ale także zimna krew i czas. Tymczasem jedno, co było u niego stałe, to zmiany. Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany.
W pewnym momencie właściciel Polonii był tak niestabilny emocjonalnie, że można było oczekiwać zwolnienia trenera właściwie po każdej porażce. Mało tego, jednego z nich, Bogusława Kaczmarka, zwolnił po trzech zwycięstwach i dwóch remisach, co chyba do tej pory jest niepobitym ligowym rekordem. Ale nie o takie rekordy mu chodziło. J.W. chciał być mistrzem, chciał grać w europejskich pucharach, marzył o Lidze Mistrzów na Stadionie Narodowym i przebudowie stadionu przy Konwiktorskiej. Oczekiwał współpracy i przychylności władz miasta, choćby w połowie takiej, jaka była udziałem wielkiego rywala zza miedzy - Legii.
W jego pożegnalnym oświadczeniu właśnie niechęć miasta do Polonii podał jako powód swojego odejścia. I w tym przypadku trzeba przyznać, że Wojciechowski ma niezaprzeczalną rację. Owszem, Polonia ma znacznie mniej kibiców niż Legia, ale klub przez sto lat wpisany był w mapę Warszawy i na wsparcie zasługiwał. A nie dostał go. Miasto spłukane na stadion Legii i mające jeszcze kilka kilometrów obok Stadion Narodowy, wybudowało jedną trybunę przy Konwiktorskiej i uznało, że na więcej nie da.
Pieniądze wyrzucone w błoto
Mimo wszystkich wad biznesmena, który bardzo lubi chodzić w kowbojskich butach i latać prywatnym odrzutowcem na jacht na Karaiby, jego wycofanie to poważna strata dla polskiej piłki. Przewidywanej koniunktury na piłkę, która miała się nakręcić przy okazji Euro 2012, i oczekiwanego boomu nie ma. Wielki biznes odwraca się od futbolu.
W Lechu Poznań ledwo wiążą koniec z końcem, w Wiśle Bogusław Cupiał ogłosił, że już nie będzie wydawał, we Wrocławiu udziałowcy się kłócą, Legia jest na sprzedaż, Widzew za chwilę zbankrutuje, Polonii już nie ma, ŁKS pewnie nie wystartuje w pierwszej lidze, PGE wycofuje kapitał z GKS Bełchatów, w Kielecach sponsorzy już dawno zwinęli żagle. Polonii żal, ale Wojciechowskiego w polskim futbolu również. Śmiało można zaryzykować tezę, że tak barwnej postaci wcześniej nie było.
Jego szczerość i wybuchy złości momentami były ujmujące, nikt nie udzielał tak ciekawych bezkompromisowych wywiadów, żaden inny biznesmen z tak wysokiej półki nie odbierał prawie każdego telefonu. Nawet będąc na jachcie na Karaibach, potrafił oddzwonić i wyjaśnić, dlaczego takiego czy innego trenera posłał w diabły. No i miał fantazję, tak jak choćby wtedy, kiedy zabrał swoich dwóch asów do Barcelony na mecz z Realem, "aby się gamonie nauczyły, jak się piłkę kopie".
Przy okazji, przy szklance whisky, zasięgając języka na temat kompetencji trenera. - To co usłyszałem, to był dla mnie fucking szok - powiedział później "Polsce The Times". Wielu piłkarzy, trenerów, a nawet celebrytów solidnie przy nim zarobiło. Wojciechowski miał pod koniec swojej przygody z Polonią taki zwyczaj, że się nie targował, dawał tyle, ile chcieli. Jeśli propozycja nie padała, dawał stówkę. Czyli sto tysięcy złotych na miesiąc. Dyrektor sportowy Paweł Janas, który w pewnym momencie zaczął też pełnić funkcję trenera, dostawał nawet dubeltowo - dwie stówki. A po szybkim zwolnieniu jeszcze można było liczyć na solidną odprawę (choć tu akurat już się targował).
Gdyby pieniądze Józefa Wojciechowskiego były wydawane rozsądnie, w Warszawie byłby klub systematycznie grający w europejskich pucharach, kibice nosiliby go na rękach, a nie chcieli zlinczować, jak teraz, kiedy wtargnęli do siedziby J.W. w Markach.
Polska piłka nożna jest u Ciebie na 1. miejscu? Koniecznie polub nas na Facebooku!