Prymitywna gra Korony przegrała ze skuteczną grą Lechii. Trzy punkty jadą do Gdańska
Korona wciąż bez gola i punktów. W trzeciej koleje kielczanie przegrali na własnym boisku z Lechią Gdańsk 0:1, mimo że gospodarze przez ponad godzinę grali w przewadze. Zwycięskiego gola dla gości strzelił Ricardinho.
Trzeci mecz w tym sezonie i obie drużyny po raz trzeci zagrały w innym składzie wyjściowym. Trenera Leszka Ojrzyńskiego do roszad zmusiły głównie czerwone kartki, które w spotkaniu ze Śląskiem Wrocław (0:2) dostali Zbigniew Małkowski i Tomasz Lisowski. Pierwszego zastąpił Ołeksij Szlakotin, a drugiego Piotr Malarczyk, która zagrał na środku obrony. Przez to na lewej flance biegał Tadas Kijanskas. Litwin jednak w porównaniu z „Lisem” w ofensywnie nie udzielał się wcale. Zagrał kolejny słaby mecz, biegał zagubiony po boisku. W pomocy z kolei słabego Łukasza Jamróza zastąpił Tomasz Foszmańczyk.
Bogusław Kaczmarek nie mógł posłać do walki kontuzjowanego Andreu Mayarola, którego zastąpił Ricardinho. Do składu wrócił Vytautas Andriuskevicius, a na ławce rezerwowych usiadł Łukasz Kacprzycki. Szczególnie dobrze zaprezentował się Brazyliczyk.
Leszek Ojrzyński przed spotkaniem mówił, że kielczanie zagrają o honor i dobre imię. Wszystkim w Koronie zależało na zmazaniu plamy z dwóch pierwszych kolejek. I gospodarze ruszyli do przodu, ale bez żadnego zagrożenia dla gdańszczan. Kielczanie za to znowu zapomnieli o obronie, o czym nie potrafią sobie przypomnieć od początku sezonu. Goście wyprowadzili kontrę, którą w sytuacji sam na sam wykończył Ricardinho. Piłkarze Korony zamiast przerwać akcję, przyglądali się tylko całej sytuacji i asystowali rywalom. To był jedyny celny strzał Lechii w pierwszej połowie.
Stracony gol nie pobudził za specjalnie gospodarzy, którym brakowało agresji. Grali strachliwie, zarówno w obronie jak i ataku. Z tyłu momentami kielczanie byli niczym tyczki i zostawili przeciwnikom sporo miejsca, z przodu brakowało im pewności siebie - decydowali się tylko na długie piłki w pole karne, z którymi łatwo radzili sobie gdańszczanie. Do przerwy Korona miała tylko jedną dobrą okazję po strzale z dystansu Pawła Sobolewskiego. Nic nie dało wprowadzenie drugiego napastnika Michała Zielińskiego kosztem Aleksandra Vukovicia. Nie pomogły też podpowiedzi trenera Ojrzyńskiego, który ciągle stał wściekły przy linii bocznej.
A od 26. minuty grała przecież w przewadze po czerwonej kartce dla Marcina Pietrowskiego po faulu na Foszmańczyku. Do tego momentu Lechia radziła sobie bardzo dobrze. Podopieczni Bogusława Kaczmarka grali spokojnie, rozbijając ofensywne akcje Korony. Gdańszczanie przede wszystkim biegali więcej i efektywniej, a także grali uważniej. Ale w dziesiątkę skupili się już tylko na obronie korzystnego wyniku. Przed przerwą zadanie zrealizowali w stu procentach.
Na drugą część spotkania goście wyszli z podobną misją – wytrzymać 45 minut, nie stracić gola i zabrać do Gdańska całą pulę. Dali radę! Piłkarze Lechii myśleli tylko o obronie, czyhając na kontrataki. Udało im się wyprowadzić tylko jeden szybki, groźny atak, po którym Szlakotin i tak nie musiał interweniować. Tak więc Lechia skończyła mecz z jednym celny, ale za to zwycięskim uderzeniem.
Korona za to dalej miała tylko jeden pomysł na strzelenie gola. Kielczanie do znudzenia zagrywali długie piłki w pole karne, głównie szukając Marcina Żewłakowa. I tylko raz taka taktyka była bliska powodzenia, kiedy napastnik „Złocisto-krwistych” po strzale głową trafił w poprzeczkę. Podawał mu Paweł Sobolewski, który dwoił się i troił w ataku. Był jedynym graczem Korony w ofensywie, którego można pochwalić.
Trzeba też dodać, że dobra postawa Lechii w destrukcji zmuszała Koronę do prymitywnej gry długimi podaniami.
Ojrzyński dokonywał kolejnych zmian, wpuścił na boisku Grzegorza Lecha i Janosa Szekely'ego, który debiutował w T-Mobile Ekstraklasie. Obaj jednak obrazu meczu nie odmienili. Korona po trzech kolejkach nie ma żadnego punktu na koncie, nie zdobyła jeszcze gola, a straciła aż siedem. Lechia z kolei zgromadziła sześć „oczek” i po trzeciej serii spotkań będzie w środku tabeli.