Po meczu Lecha w Wilnie: Walczyć, biegać i się starać! [KOMENTARZ]
Wstyd? Żenada? Kompromitacja? Ciężko znaleźć odpowiednie określenie na obraz nędzy i rozpaczy, jaki w czwartkowy wieczór zaprezentowali nam gracze Lecha Poznań. Przegrali z wicemistrzem kraju, w którym piłka nożna jest sportem półamatorskim.
fot. Marek Zakrzewski
Co gorsza przegrali zasłużenie i dali jasny sygnał, że na początku sezonu zespół nie funkcjonuje tak, jak powinien.
Można dopatrywać się bardzo różnych usprawiedliwień porażki Lecha z Żalgirisem. Można długo rozwodzić się na temat sztucznej murawy, na której poznaniacy nie przywykli grać, czy też słońca, które najwyraźniej z powodu wrodzonej złośliwości całą pierwszą połowę świeciło im w oczy. Można również tłumaczyć przegraną niewykorzystanymi sytuacjami bramkowymi, jak uczynił to trener Mariusz Rumak, choć moim zdaniem jeśli w Wilnie miały paść kolejne bramki, to prędzej zdobyliby je gospodarze. Można znaleźć jeszcze kilkadziesiąt powodów i tłumaczeń, które nieco złagodzą „wyczyn” zawodników Lecha. Można…
Tyle że w tym wszystkim zapomnielibyśmy o jednym: Lech mierzył się z wicemistrzem Litwy, czyli kraju, w którym piłka nożna nie bije rekordów popularności, a jedno z najważniejszych spotkań w historii klubu gromadzi na stadionie pięć tysięcy osób. Rywalem był zespół, prowadzony przez Marka Zuba, który mając niemal pięćdziesiątkę na karku, nie zdołał solidnie zaistnieć w Ekstraklasie. To drużyna, w której gwiazdą jest odstrzelony ze Śląska Wrocław Kamil Biliński, a do niedawna jednym z czołowych zawodników był niechciany w Poznaniu Jakub Wilk. Z takim rywalem Lech nie może walczyć o zwycięstwo, z nim po prostu TRZEBA WYGRAĆ!
Dlatego też szukanie jakichkolwiek usprawiedliwień dla poznaniaków nie ma sensu. Z rywalem, którego powinien ograć niejeden nasz pierwszoligowiec, zagrali fatalnie i zasłużenie przegrali. I nie ma co również przypominać klęski Legii Warszawa z wileńską Vetrą, czy też porażki z Litwinami reprezentacji Polski za kadencji Franciszka Smudy. Bo tłumaczenie na zasadzie „zagraliśmy źle, ale oni jeszcze gorzej” chyba nikogo nie przekona.
Należy się natomiast zastanowić, jak to możliwe, że wicemistrz Polski przegrał w Wilnie. Jeżeli chodzi o umiejętności piłkarskie, to chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że przewaga należy do Lecha. Przecież Łukasz Teodorczyk jest lepszym napastnikiem niż Biliński, który w Ekstraklasie strzelił raptem jednego gola, a będący w formie Manuel Arboleda przerasta o głowę 36-lentiego Andriusa Skerlę. Do tego Litwini zarabiają kilka razy mniej niż gracze „Kolejorza”, premie zapewne również mają sporo mniejsze.
Mimo to nie tylko zwyciężyli, ale również zagrali lepiej, mądrzej, skuteczniej. A przede wszystkim ambitniej. Lechici wyszli na boisko, by rozegrać kolejne spotkanie, by stracić jak najmniej sił przed zbliżającym się ligowym pojedynkiem z Zagłębiem i odnieść zwycięstwo minimalnym nakładem. Żalgiris natomiast chciał wygrać, wiedząc, że nie mają nic do stracenia gospodarze ruszyli do ataku, włożyli w spotkanie maksimum serca i umiejętności. Za to zostali nagrodzeni.
Nie wiemy, jakim wynikiem zakończy się rewanż. Być może lechici zagrają kolejne słabiutkie spotkanie, a może zepną się i pokonają rywala 5:0. Tak czy owak wynik z pierwszego meczu poszedł w świat i jest powodem do wstydu. Za połowiczne zaangażowanie i próbę oszczędzania sił poznaniacy dostali na razie poważny sygnał ostrzegawczy. Za tydzień taka postawa może skończyć się dużo boleśniej, bo odpadnięciem z Ligi Europy.
Na koniec jeszcze słówko należy poświęcić wyborom kadrowym Mariusza Rumaka, bo niektóre z nich pewnie nie tylko mnie wprawiły wręcz w osłupienie. Przede wszystkim bardzo dziwną decyzją jest wystawianie w bramce Krzysztofa Kotorowskiego – nie jest to bramkarz ani młody, ani perspektywiczny, ani będący w wyśmienitej formie. Nie jest również lepszy od Jasmina Buricia, który nie wiedzieć czemu rozpoczął sezon na ławce rezerwowych. „Kotor” zawalił bramkę z Cracovią, miał również spory udział przy trafieniu dla Żalgirisu. Wystawianie go działa nie tylko na niekorzyść zespołu, ale również jego samego. Bo kibice to właśnie golkipera obwinią za wynik, a przecież Kotorowski sam do bramki się nie wstawił.
Kolejne zaskakujące decyzje dotyczą pozycji stopera. Do zdrowia, ale nie do formy, wrócił Manuel Arboleda. W jego grze widać kilkumiesięczną przerwę spowodowaną kontuzją, w swoich interwencjach często jest bardzo niepewny, nerwowy, popełnia błędy… i zagrał niemal we wszystkich spotkaniach Lecha w tym sezonie (opuścił jedynie rewanż z Honką). Na początku musiał grać, bo sytuacja kadrowa w defensywie była tragiczna. Ale teraz, gdy wrócili już Kebba Ceesay i Tomasz Kędziora, „Maniek” mógłby usiąść na ławce rezerwowych i na treningach oraz w zespole rezerw spokojnie odbudowywać formę. Kolumbijczyk jest profesjonalistą, z pewnością wróci do dobrej dyspozycji, tyle że potrzebuje na to czasu. Ale Rumak wolał posadzić na ławce rezerwowych Huberta Wołąkiewicza, który w ubiegłym sezonie stworzył bardzo dobrą parę z Marcinem Kamińskim. Czy był sens ją rozbijać?
Po spotkaniu w Wilnie ciężko znaleźć jakiekolwiek pozytywne aspekty w grze Lecha. Można jedynie wyrazić nadzieję, że taki mecz już się nie powtórzy, że lechici wyciągną właściwe wnioski. I że po rewanżu będziemy mogli pisać o grze poznaniaków w zupełnie innym tonie. A jeśli powtórzy się sytuacja z Litwy to może włodarze „Kolejorza” powinni zastanowić się nad masowym importem graczy z tamtej ligi. W końcu kosztują zdecydowanie mniej, a potrafią zaprezentować niezły poziom.
LECH POZNAŃ - serwis specjalny Ekstraklasa.net