Porażka faworyta i zwycięstwo kopciuszka, czyli polska piłka na europejskich boiskach [KOMENTARZ]
Lech Poznań skompromitował się w Wilnie przegrywając pierwszy mecz III rundy eliminacji Ligi Europejskiej z Żalgirisem. Miłą niespodziankę sprawił za to Śląsk Wrocław, który w niezłym stylu ograł faworyzowany belgijski Club Brugge. I taka właśnie jest polska piłka w europejskim wydaniu…
Poznaniacy na Litwę jechali po pewne zwycięstwo, które już przed rewanżem rozstrzygnie kwestie awansu. No właśnie, na pewno? Powinni byli jechać tam z takim założeniem, bo w końcu z kim w Europie wygrywać, jak nie z zespołami z Litwy. Tymczasem tuż przed meczem można było usłyszeć od piłkarzy i przede wszystkim od trenera Rumaka, że „owszem po zwycięstwo jedziemy, ale zobaczymy jak to będzie na boisku, etc., etc., etc…”. No i zobaczyliśmy. Lech zagrał w sposób, który ciężko jest określić w parlamentarnych słowach. Kompletnie bez pomysłu, bez stylu i, przede wszystkim, po prostu bez jaj. Żalgiris był zespołem po prostu lepszym i w sumie można się cieszyć, że skończyło się tylko 1:0.
A ja już osobiście mam tego dość. Jestem zmęczony sytuacją, że polskie kluby jadą na piłkarską prowincję (bez urazy dla Litwinów czy Azerów) i muszą się bronić, muszą stać i patrzeć jak pół-profesjonalni piłkarze rozgrywają piłkę, muszą czekać na ich błąd i okazję do kontry, mając z tyłu głowy wyryte bzdurne założenie „żeby tylko nie stracić gola”. Totalny brak charakteru i waleczności! Lechici powinni pojechać do Wilna nabuzowani jak Coca-cola z przekonaniem, że „napukają” Żalgirisowi z 5:0, a każdy wynik niższy od założonego wywoła u nich sportową złość, którą wyładują w rewanżu. Natomiast nasi piłkarze najczęściej wychodzą z założenia, że skoro na papierze są lepsi, to mecz się sam wygra, a później na boisku wygląda to tak, jak wyglądało wczoraj w Wilnie.
Powodem tego jak mi się wydaje, jest zwykły strach i kompleksy. Piłkarze zwyczajnie boją się głośno mówić o tym, że rozniosą niżej notowanego rywala, żeby w razie niepowodzenia ich nie wyśmiano. Tyle, że w sporcie potrzebna jest pewność. Trener Marek Zub przez cały tydzień przed meczem powtarzał wszędzie i każdemu, że jest przekonany, że Żalgiris ogra Lecha, bo jest lepszą drużyną i piłkarze vice-mistrza Litwy w końcu w to uwierzyli. Wyszli na boisko podbudowani, zapominając o tym, że nie są faworytem i po prostu wygrali. Czy są drużyną lepszą? Generalnie nie, ale dzięki motywacji wczoraj taką się stali.
Wyobraźmy sobie konferencję przed walką bokserską z udziałem jednego z braci Kliczków i jakiegoś pretendenta do tytułu, na której, dajmy na to Witalij Kliczko mówi, że oczywiście chce obronić pas, ale ma obawy przed rywalem i będzie się starał głównie nie dać się trafić. Śmiech na sali! Kliczko zawsze powie, że zleje młokosa tak, że go rodzona matka nie pozna. Natomiast w Polsce zapanowała ostatnimi laty moda na asekurację. „Jak przegramy, to nikt nie powinien być zaskoczony, bo przecież mówiliśmy, że może być ciężko”. Mimo, że gramy z zespołem o dwie klasy słabszym…
Jeśli Lechici chcą zachować twarz, to nie tylko muszą w rewanżu odrobić straty, ale muszą to zrobić w sposób tak przekonujący, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że zasłużyli na awans. Muszą wyjść na boisko z rządzą mordu i przez 90 minut atakować. Trener Rumak ma 6 dni żeby zmotywować piłkarzy do walki, bo umiejętności to oni mają wystarczające. Potrzebna jest tylko iście bokserska waleczność i przede wszystkim charakter. Jeśli tego zabraknie to na miejscu władz Lecha srogo bym się z zawodnikami policzył…
Na szczęście zaraz po kompromitacji Lecha, mieliśmy okazję oglądać drugą polską drużynę w eliminacjach Ligi Europy, czyli Śląsk Wrocław. Śląsk, który już po losowaniu został przez wszystkich skreślony, pokazał wszystko to, czego nie umieli z siebie wykrzesać Lechici. Pomysł, polot, technikę, bezkompromisowość, serce do gry i waleczność. Ale przede wszystkim pokazał, że zamiast gadać trzeba grać i robić swoje, dzięki czemu piłkarze Stanislava Levy’ego zaprezentowali się w sposób, jakiego mało kto się po nich spodziewał, a najmniej chyba drużyna z Brugii
Owszem, wrocławianie byli w odwrotnej sytuacji do Lecha, bowiem to ich rywal był zdecydowanym faworytem tego meczu i to prawdopodobnie okazało się ich największym atutem. Nie pierwszy to bowiem przypadek, że nasze drużyny dużo lepiej prezentują się w starciach z faworyzowanymi ekipami. Tak jest, począwszy od reprezentacji, która nieźle gra w starciach z Niemcami, Anglią czy Rosją, a fatalnie np. z Mołdawią, a skończywszy na rozgrywkach klubowych, w których polskie drużyny najlepszą piłkę grają w meczach z ekipami, których teoretycznie w żaden sposób nie powinny ograć. Jeśli przychodzi nam natomiast grać w roli faworyta, często wygląda to już gorzej, a najgorzej chyba wtedy, gdy rywal jest potencjalnie na tym samym poziomie.
To chyba efekt naszej polskiej mentalności. My lubimy być przyparci do muru, stłamszeni, wtedy wspinamy się na wyżyny. Czas jednak to zmienić i wziąć odpowiedzialność za siebie. Zmienić myślenie, podejście i po prostu nie bać się porażki. Czas najwyższy to zrobić, zanim zespoły z Litwy, Łotwy czy Kazachstanu nie przewyższą nas nie tylko walecznością, ale i poziomem sportowym. Choć paradoksalnie wtedy może zaczniemy z nimi wygrywać…