Miro. Kariera, której miało nie być, czyli żywot boiskowego świętego
Do Krakowa miał wpaść tylko na chwilę, ale się zasiedział. Jest już tutaj dwa i pół roku. I będzie dłużej, bo MIROSLAV COVILO nie lubi zmian. Serb z Cracovii to jeden z najtwardszych piłkarzy w polskiej ekstraklasie, obrońcom rywali śni się po nocach. Choć to niespotykanie spokojny człowiek.
fot. Fot. Andrzej Banaś
Miroslava Covilo trudno utrzymać przy ziemi. Rywale w swoim polu karnym próbują to jednak robić za wszelką cenę. Wiedzą, że jeżeli pozwolą mu się odbić i wyskoczyć do piłki, to wszystko zostawiają w rękach Boga i bramkarza, choć z reguły tego pierwszego. Sposobów na uziemianie wysokiego i silnego jak tur Miro jest więc kilka. Łapanie za szyję i próba duszenia. Zapaśniczy suples. Wieszanie się na barkach. Przytrzymywanie rąk. Zaplatanie łokci. Ściąganie w dół za koszulkę i spodenki. Czasem stosowane są wszystkie naraz przez kilku przeciwników.
Miro znosi to ze stoickim spokojem. Ma czarny pas w karate i mógłby porozstawiać wszystkich po kątach, ale z drugiej strony czyta żywoty świętych i jest bardzo religijny. No, święty człowiek.
- Chciałbym - śmieje się. - Zdarza mi się, że na boisku bardzo się zdenerwuję.
Czasem udaje mu się wyfrunąć w górę wbrew grawitacji wspomaganej przez faulujących obrońców.
Po ostatnich derbach trener Cracovii Jacek Zieliński podszedł do głównego arbitra. Wygłosił monolog: „Panie sędzio, jedna uwaga. Dlaczego jest ciche przyzwolenie, żeby tak demolować Covilo? On jest pokrzywdzony, bo jest wyższy, bo ma głowę wyżej? Wie pan, jak on czysto gra?! A tutaj, kiedy skacze, jeden go trzyma, drugi go trzyma...”.
- W tamtym roku to tak ze trzy rzuty karne na mnie sędziowie powinni podyktować. Lekko licząc - wzdycha. - Sam gram agresywnie, ale fair. Nie chcę nikomu zrobić krzywdy, nie jestem złośliwy. W drugą stronę nie zawsze to tak działa.
Prowadzi mnie Bóg
Spokojny, w pierwszym kontakcie wręcz wycofany. Ale koledzy z szatni mówią, że potrafi się rozkręcić. W Krakowie miał trudne początki. Nie znał języka, był trochę zagubiony, choć nigdy na boisku. Bo Miro trochę bał się tej Cracovii. Grał wtedy w Słowenii, nie zamierzał się stamtąd ruszać. Właśnie rozwiązał kontrakt z drużyną FC Koper. Podpisał klauzulę, że nie odejdzie do innego słoweńskiego klubu, więc propozycja z Mariboru, na której bardzo mu zależało, przestała być aktualna. Zadzwonił jego agent. Interesuje cię wyjazd do Azji? Nie. A Polska? Cracovia?
Sprawdził w internecie - „Pasy” zajmowały ostatnie miejsce w tabeli. „O rany, gdzie ja mam iść?” - pytał sam siebie. Menedżer mu jednak mówił przed podpisaniem umowy: - Spokojnie, pograsz tam kilka miesięcy i ruszymy gdzieś dalej, może na Zachód.
Od tego momentu minęły już dwa lata, latem przedłużył kontrakt do 2020 roku.
- W Krakowie jestem szczęśliwy. Miałem różne fajne oferty, ale przywiązuję się do miejsc, ludzi. Nie lubię zmian. Mam 30 lat, ale deklarować, że tu skończę karierę, jednak nie będę. Nie snuję długoterminowych planów. Wierzę, że to Bóg o mnie decyduje - podkreśla.
Bóg - prawosławny, Miro do wigilii siądzie 6 stycznia, 13 dni po katolikach - ciekawie sobie tę jego karierę wymyślił. Bo Covilo to fenomen. Bardzo późno jak na współczesne standardy, bo w wieku 14 lat, zaczął trenować, potem miał ponad dwuletnią przerwę, gdy poszedł na studia. O karierze zawodowego piłkarza nie powinien był nawet marzyć. I w sumie - wcale nie marzył.
- Zawsze byłem wielki i mocny. Już gdy miałem 15-16 lat, grałem w seniorach, w klubie z mojej rodzinnej miejscowości Nevesinje. Grałem jako napastnik, strzelałem trochę bramek. Mówili, że mogę iść do innego klubu, ale wtedy wydawało się, że w piłce nie ma perspektyw. Ojciec powiedział mi: „Nie, nie będziesz grał, idziesz na studia”. Dobra, powiedziałem.
Wybrał Akademię Wychowania Fizycznego w Nowym Sadzie. Minęło trochę czasu, kiedy wykładowca, który trenował klub z czwartej czy piątej ligi, zapytał, czy nie wpadłby na trening, bo brakuje im zawodników. Przyszedł, zagrał dwa-trzy mecze i dostał ofertę z Nowego Sadu, z pierwszej ligi (drugi poziom rozgrywkowy - red.). - To było dla mnie idealne rozwiązanie - nie kryje. - Potem, gdy dostawałem oferty z ekstraklasy, odmawiałem. Dopiero po dwóch latach przeniosłem się do Indiji, 30 kilometrów od Nowego Sadu. Dalej już poszło. Miałem 25 lat i zobaczyłem, że nie odstaję. Dopiero wtedy zrozumiałem, że coś z tego może być. I zacząłem grać na poważnie.
Jego centralne miejsce na Ziemi to ciągle Nevesinje, nieduża miejscowość w Bośni i Hercegowinie, koło Mostaru. Nie zmieniła tego wojenna zawierucha na Bałkanach. Tam spędził dzieciństwo, tam mieszka jego rodzina, stąd pochodzi jego żona - Aleksandra („To nie jest jednak szkolna miłość. Jest ode mnie młodsza, poznaliśmy się, gdy przyjechałem do Nevesinje na wakacje”). Tam najbardziej lubi wracać, choć mieszkanie ma w Nowym Sadzie. Prosi też, żeby nie mówić o nim bośniacki Serb. - Jestem po prostu Serbem.
Cała rodzina przetrwała
Miro wspomina. Przed wojną było dobre, szczęśliwe życie. Tak je zapamiętał. To była jeszcze Jugosławia. Mama księgowa, ojciec hydraulik. Po wojnie - życie trudniejsze, ale też szczęśliwe. Cała rodzina prze-trwała. Ojciec, dwukrotnie ranny, został w wojsku. Na emeryturę odszedł w stopniu majora.
A w czasie wojny?
Strach, taki prawdziwy, poczuł tylko kilka razy. Pierwszy raz, kiedy szedł do szkoły, a zaczęło się bombardowanie. Z tornistrem na plecach dobiegł do szkoły i zbiegł do piwnicy, gdzie tłoczyły się już inne dzieci.
- Gdy potem sytuacja się uspokajała, przychodziły po nas mamy, żeby nas zabrać do domu. Byliśmy bardzo mali. Dla nas jednak wojna była bardziej interesująca niż straszna. Cały czas trzymaliśmy się razem, przesiadywaliśmy wspólnie w tych piwnicach, gdy spadały bomby. Nie miałem dzięki Bogu takiej sytuacji, że któryś z moich przyjaciół zginął - podkreśla.
Jak mówi, wszyscy w Nevesinje mieli szczęście, bo to była taka serbska enklawa. Kiedy zaczęła się wojna, Chorwaci i muzułmanie wynieśli się stamtąd.
- To była jednak straszna wojna. Brat przeciw bratu, sąsiad przeciw sąsiadowi. Teraz, gdy patrzę w telewizji na obrazki z Syrii, Aleppo, to siłą rzeczy wraca się myślami do tej trudnej historii. Dla nas, dzisiejszych 30-40-latków, to jest taka pokoleniowa trauma. Dziś większość ludzi nie chce tego rozpamiętywać, rozdrapywać starych ran. Wolą myśleć o przyszłości. Choć są też i tacy, którzy chcieliby odgrzewać tamte nacjonalistyczne nastroje - smutno kwituje Miro.
On swoją przyszłość widzi w Nowym Sadzie. Może jako nauczyciel, może jako trener. - Na studiach zostały mi cztery przedmioty do zaliczenia i praca magisterska. Muszę to skończyć. Nie po to zaczynałem, żeby odpuścić. Czas mam do końca 2018 roku, więc muszę się uwijać - uśmiecha się. - Na pewno jednak chciałbym zostać przy piłce. Teraz nie mógłbym już chyba bez niej żyć.
***
Miroslav Covilo urodził się 6 maja 1986 r. w Mostarze. Żona Aleksandra, syn Djordje, córka Petra. Serb ma 193 cm wzrostu, gra na pozycji defensywnego pomocnika. W Cracovii występuje od rundy jesiennej 2014 roku, w ligowych meczach zdobył już dla niej 25 goli, co dla piłkarza grającego na jego pozycji jest osiągnięciem bez precedensu. Szybciej zresztą zakochali się w nim kibice niż on w Krakowie, bo już na początku swojego pobytu pod Wawelem zdobył zwycięską bramkę dla „Pasów” w derbach. I to w doliczonym czasie gry. - Jestem kibicem Crvenej Zvezdy i znam klimat derbów Belgradu. O tych krakowskich słyszałem, zanim dostałem stąd ofertę - opowiada. - Kiedy przyszedłem do Cracovii, a było to chyba półtora miesiąca przed meczem z Wisłą, myślałem, jak będzie to wyglądało. Kiedy nadszedł, to czułem się tak dobrze, że mógłbym w jeden dzień rozegrać dwa takie spotkania. Na pełnym gazie, nie czułem zmęczenia. Głośno o tych meczach jest nie tylko w Polsce. Po ostatnich derbach przeglądałem serbskie portale. Patrzę, a tam jak byk: „Święta wojna w Krakowie, walki kibiców i ogień na trybunach”.