Jerzy Dudek: Miniony rok był wyjątkowy i nie ostatni tak dla nas przyjemny [WIDEO]
W 2016 roku piłkarska reprezentacja Polski odpadła w ćwierćfinale mistrzostw Europy. Wielu naszych zawodników zmieniło kluby na lepsze. Legia Warszawa awansowała do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Była trzecia, za Borussią Dortmund i Realem Madryt, a przed Sportingiem, dzięki czemu wiosną zagra w Lidze Europy. - Polska piłka ma potencjał, by sukcesy były większe - uważa były bramkarz reprezentacji Polski Jerzy Dudek.
fot. Michal Gaciarz / Polska Press
Pamięta Pan tak udany rok dla polskiej piłki?
Był niesamowity. Od 1982 r. nasza reprezentacja nie grała tak dobrze, do tego po 20 latach polski klub wrócił do Ligi Mistrzów. Graliśmy w ćwierćfinale mistrzostw Europy, warszawska Legia wyszła z grupy Champions League. OK, „spadła” do Ligi Europy, ale jednak. Czego chcieć więcej? Nasza piłka rozwija się, na meczach reprezentacji chcą być całe rodziny. Widzę to po swoich córkach, które zapragnęły poduszek z podobiznami naszych piłkarzy.
To z kolei przekłada się na oczekiwania.
To oczywiste, ale to nie problem. Obecny zespół jest bardzo dobrze zbalansowany, wciąż ma duży potencjał. Turniej Euro 2016 nie był ostatnim, który nas cieszył.
Robert Lewandowski to jedno, ale wciąż naszą siłą są bramkarze.
Tak było, jest i pewnie będzie. Od czasów, gdy grałem, zaczęły dziać się fajne rzeczy. Coraz więcej zaczęło nas wyjeżdżać i taka sytuacja trwa do dzisiaj. Mamy świetnych bramkarzy w reprezentacji, kilku bardzo dobrych w Ekstraklasie, wielu naszych rozsianych jest też w różnych ligach. Z jednej strony bramkarz jest częścią drużyny, ale z drugiej gra „pod siebie”. Ma szansę, żeby zabłysnąć i nasi z tego korzystają.
I mogą przyprawić o ból głowy. Jak Pan patrzył na sytuację Łukasza Fabiańskiego i Wojciecha Szczęsnego? Pierwszy zaczął grać w trakcie eliminacji mistrzostw Europy i robił to bez zarzutu. Euro 2016 rozpoczął jednak Szczęsny. Gdyby nie jego kontuzja, Fabiański przesiedziałby pewnie turniej na ławce.
Bramkarz to specyficzna pozycja. Przypomina mi się sytuacja z kwalifikacji do mundialu w Korei i Japonii. Grałem w pięciu eliminacyjnych meczach, pojechaliśmy na spotkanie z Norwegami, a Jerzy Engel posadził mnie na ławce. Byłem bardzo zawiedziony, nie spałem pół nocy. W trakcie spotkania Adam [Matysek - red.] doznał kontuzji i musiałem wejść do bramki. Mogłem wtedy się obrazić i powiedzieć trenerowi: „Sorry, nie chciałeś mnie, to teraz radź sobie sam, do widzenia”, ale to byłoby nieprofesjonalne. Swoją złość musiałem pokazać dobrą postawą na boisku. Tak samo było w przypadku Łukasza i Wojtka. Podejrzewam, że identycznie jest w przypadku każdego piłkarza, nie tylko bramkarza, który rzetelnie podchodzi do zawodu. Można się złościć, to niektórym pomaga. Kwestia, żeby spożytkować ją dla dobra zespołu.
Zmianę Pana i Adama Matyska można było zrozumieć. Ale wystawienie Radosława Cierzniaka zamiast Arkadiusza Malarza w meczu Legii Warszawa z Borussią w Dortmundzie?
To już decyzja Jacka Magiery i jego sztabu. „Magic” ma doświadczenie, pracował z wieloma fachowcami. Szkoleniowcy czasem rotują, żeby docenić drugiego bramkarza, który ciężko pracuje. To potrafi dobrze wpłynąć na zespół. Oczywiście, zawsze jest ryzyko, że coś nie wypali. Jednak są to doświadczenia, które zaprocentują w przyszłości.
Ale na miejscu Malarza by się Pan nie wkurzył?
Jeśli wszystko było wcześniej wyjaśnione między zainteresowanymi stronami - a tak właśnie było - to nie.
Swoją drogą, Malarz ma za sobą bardzo udany rok.
Robił swoje, ciężko pracował i przyszły tego efekty. Poza tym to prawda, że im starszy bramkarz, tym lepszy. Ma doświadczenie, wie, jak się zachować, nie stresuje się tak bardzo i ma zaufanie kolegów, które sobie zbudował przez lata gry. Arek został doceniony przez zagraniczne media, które wybrały go do drużyny ostatniej kolejki fazy grupowej. To coś fantastycznego. Kto by o czymś takim pomyślał trzy miesiące temu?
Podobnie jak o grze Legii w europejskich pucharach na wiosnę. W Realu Madryt rywalizacja z mistrzem Polski została w pamięci?
Tak, ale w sposób negatywny ze względu na zachowanie kibiców. Piłkarsko - wiadomo, że w pierwszej fazie Real mierzy się z nieco egzotycznymi dla niego rywalami, jak właśnie Legia, BATE Borysów czy Steaua Bukareszt. Jednak zawsze podchodzi do niego z należytym szacunkiem. Wszyscy zdają sobie sprawę, podobnie było w Liverpoolu, że w starciach z teoretycznie słabszym przeciwnikiem, mogą zaszkodzić tylko sobie. Rywal będzie zmobilizowany na 200 proc., jego kibice czekają na sensację. I Legii po części udało się ją sprawić, bo remis w Warszawie był sensacyjny, który odbił się echem w Madrycie. Tyle że ze względu na atmosferę na stadionie, a właściwie jej brak, bo trybuny były puste, przymknięto trochę na to oko. Gdyby on był rozgrywany w normalnych okolicznościach, piłkarze nie mieliby tak łatwego wytłumaczenia się. Jednak mecz bez kibiców ma treningową otoczkę i trudno zagrać na 100 proc. Ale już wygrana legionistów ze Sportingiem pokazała, że są oni na dobrej drodze, by w przyszłości walczyć na najwyższym poziomie.
Przeszli jesienią długą drogę.
Od zera o bohatera. Początek sezonu i Ligi Mistrzów Legia miała fatalny. Wszystko naprawił „Magic”. Zwykle tak jest, że nie robi się rewolucji w trakcie sezonu. Legia zaryzykowała i się opłaciło. Dostarczyła mnóstwo emocji i kto wie, czy to nie koniec. Jeśli wiosną będzie grać z taką determinacją jak w ostatnich miesiącach, to nie jest bez szans.
W maju 2015 r. ukazała się Pana druga książka pt. „NieRealna kariera”. Trochę nią Pan namieszał, ujawniając kilka sytuacji ze swoich byłych klubów.
Chcieliśmy z Darkiem [Kurowskim, współautor książki - red.] napisać coś dla kibiców, coś, co przyciągnie ich uwagę, zaciekawi. I to nam się udało. Kilka tematów podchwyciły też media. W poprzednim roku na Santiago Bernabeu w Madrycie grałem w przyjacielskim meczu legend Real kontra Liverpool. Lecąc na niego, miałem zastanawiałem się, czy mnie wpuszczą na stadion. Niepotrzebnie. Powitano mnie z otwartymi ramionami. Nie było mowy czy pretensji o którekolwiek historie. W książce wszystko zostało dobrze wyważone. Na tyle dobrze, że mnie jeszcze lubią w Realu i w Liverpoolu.
Ponoć chce Pan podbić Azję, wydając tam tę książkę.
Tak, to kolejny rynek, który chcemy zaatakować. W Singapurze czy Tajlandii jest bardzo dużo kibiców zwłaszcza Liverpoolu, więc zainteresowanych nie zabraknie. Tak jak ostatnio wydaną autobiografią w Anglii - „A Big Pole in Our Goal”.
Bierze Pan udział w wyścigach samochodowych, gra w golfa i w meczach legend. Widać po Panu, że trzyma dobrą formę.
Dzięki, ale czy ta forma piłkarska jest, to okaże się w marcu. Choć wtedy to już musi być, bo znów zagram w meczu legend Realu z Liverpoolem, tym razem na Anfield Road. Zapowiada się dobre spotkanie. Ostatnio na Santiago Bernabeu przyszło 65 tys. kibiców i muszę to powiedzieć, pokazaliśmy bardzo dobry poziom techniczny. Golf sprawa mi wiele frajdy, wyścigi podobnie, ale też kosztuje wiele energii. Niedawno wziąłem udział w 24-godzinny wyścigu w Barcelonie. Przekroczenie mety było czymś niesamowitym. Generalnie ruch mam we krwi i nie zamierzam się zatrzymywać.