Kronika zapowiadającej się katastrofy polskiej drużyny na Euro 2020 [ANALIZA]
Inauguracja mistrzostw Europy w wykonaniu Biało-Czerwonych przyniosła kibicom wielkie rozczarowanie. Reprezentacja Polski przegrała z najniżej notowanym zespołem w grupie E i zaprezentowała fatalny futbol. Nasi piłkarze nie tworzyli drużyny, zabrakło nawet zaangażowania. Czy będą jeszcze w stanie zatrzeć bardzo niekorzystne pierwsze wrażenie?
fot. Sylvia DąBrowa
Po meczu ze Słowacją liczba optymistów wśród fanów Biało-Czerwonych gwałtownie spadła. Niespełna dobę po poniedziałkowym spotkaniu Mateusz Juroszek, właściciel największych polskich zakładów bukmacherskich, ogłosił na Twitterze, że 95 procent grających rodaków stawia w drugim meczu grupowym na Hiszpanów. Specjaliści także nie dodają otuchy.
- Przed turniejem typowałem, że w fazie grupowej zdobędziemy punkt. W spotkaniu ze Szwecją, na koniec rywalizacji grupowej. Teraz muszę się z tej prognozy wycofać, gdyż nie widzę podstaw. Wyglądamy źle pod względem motorycznym, a piłkarsko nie ma pół przesłanki, że negatywna tendencja mogłaby się jeszcze odwrócić - mówi Robert Kiłdanowicz, były piłkarz klubów ekstraklasy, były prezes Stomilu Olsztyn, obecnie futbolowy menedżer i prawnik, doktorant w katedrze prawa międzynarodowego UW. - Byliśmy najsłabszym zespołem na Euro pierwszej serii meczów. Tymczasem Szwedzi - po remisie z Hiszpanami - mogą do końca walczyć o pierwsze miejsce w grupie. I na pewno nie odpuszczą spotkania z Polską. Nie ma też opcji, żeby nas zlekceważyli. A wychodząc na boisko w pełni zmotywowani - mogą nas dobić.
Boniek próbował gasić pożar benzyną
Koszmarny występ przeciw Słowacji jest konsekwencją ciągu nieprzemyślanych zdarzeń, które zafundował kibicom prezes PZPN Zbigniew Boniek, wpadając na absurdalny pomysł wymiany selekcjonera na początku bieżącego roku. Co prawda, pomylił się już przy nominacji poprzedniego trenera drużyny narodowej, Jerzego Brzęczka, ale wyszło na to, że w akcie desperacji postanowił ugasić pożar benzyną.
Portugalczyk przejął reprezentację 21 stycznia, co z góry skazywało go na pracę na wariackich papierach. A dodatkowo szef piłkarskiego związku zapomniał, że przy poprzednim angażu obcokrajowca w PZPN, w 2006 roku, zadbano o solidne wsparcie Leo Beenhakkera polską myślą szkoleniową. Holender, podobnie jak Sousa, z marszu przystępował do eliminacji poważnego turnieju, i także nie miał czasu na zgłębianie tajników naszego futbolu oraz personaliów zawodników. Dlatego dostał do pomocy Bogusława Kaczmarka i Dariusza Dziekanowskiego.
- Prawda jest taka, że Leo nie wymyśliłby Grzegorza Bronowickiego czy Pawła Golańskiego, a także powrotu Radka Sobolewskiego do kadry. Trzeba było znać tych chłopaków i ogarniać nasz cały potencjał, żeby zaproponować takie rozwiązania. Razem z Dziekanem, który początkowo był szykowany na następcę Beenhakkera, wybroniliśmy Artura Boruca przed Fransem Hoekiem, który chciał kogoś zupełnie innego do bramki. Postawiliśmy się, a Leo szybko przyznał nam rację - wspomina „Bobo” Kaczmarek. - Holender powiedział potem na jednej z konferencji, że w Polsce tylko ja jeden wiem, jak wabi się pies teściowej Jacka Krzynówka, choć moja wiedza ograniczała się tylko do tego, że Jacek ma teściową. Beenhakker był magiem, ale umiał korzystać z naszej wiedzy. I wiedział, że bez nas zgłębiałby temat co najmniej o rok dłużej. Co najmniej.
Zagraniczne metody i obrazki jak z… westernu
Boniek postąpił jednak zupełnie inaczej, zgadzając się na w pełni zagraniczny sztab Sousy. Dopiero po pewnym czasie współpracownikiem Portugalczyka został Hubert Małowiejski zajmujący się u poprzednich selekcjonerów analizą gry… naszych rywali. Wyszło zatem na to, że nawet przy ogromnym niedoczasie, „Mister Thank You” i jego ludzie musieli we własnym zakresie uczyć się naszego futbolu. I jego uwarunkowań, zupełnie odmiennych nie tylko od iberyjskich, ale nawet znacznie bliższych nam geograficznie holenderskich.
- Na dzień dobry wyjechałem z pierwszego zgrupowania oglądać Finów. Po przyjeździe - włos mi się zjeżył na głowie. Zamiast regeneracji, odnowy i jeszcze jednej regeneracji, Leo zrobił po dwa treningi dziennie i dodatkowo podkręcił obciążenia. W Holandii zachowałby się identycznie, z dobrym skutkiem - przypomina „Bobo”. - U nas efekt był taki, że Jacek Bąk, którego zobaczyłem jako pierwszego z naszych zawodników, wyglądał tak, jakby dopiero zszedł z konia po całodniowych zdjęciach do westernu. Kołysał się niczym Clint Eastwood albo John Wayne w najlepszych hollywoodzkich produkcjach tego gatunku i zupełnie nie rokował na najbliższe spotkanie. Wytłumaczyłem Leo, że u nas taki rygor nie przejdzie. Było już jednak za późno, z Finami na inaugurację skończyło się 1:3. Beenhakker posłuchał mnie jednak, szybko wyciągnął wnioski i dzięki temu awansowaliśmy na Euro.
Holoubek nie wystawiłby „Hamleta” bez próby generalnej
Należy zakładać, że Boniek rolę, którą u Beenhakkera odegrali Kaczmarek i Dziekanowski zarezerwował dla siebie. Jakie jednak ma przygotowanie do decydowania o kadrze, wszyscy mogliśmy się przekonać, gdy został selekcjonerem po MŚ w 2002 roku. Na krótko, bowiem jeszcze przed przypadającymi 30 listopada andrzejkami zdezerterował. Po nieustannych i nieudanych eksperymentach w 5 rozegranych przez Biało-Czerwonych pod jego kierunkiem spotkaniach, w których był w stanie ograć tylko mocno egzotycznych rywali z San Marino i Nowej Zelandii…
Pod wodzą Sousy - gdy w 6 meczach skład naszej drużyny jeszcze się nie powtórzył, a byliśmy w stanie ograć jedynie słabiutką Andorę - sytuacja jest bliźniaczo podobna.
- Dziwi mnie, że w meczu kontrolnym z Rosją chociaż jednej połowy nie rozegraliśmy w optymalnym składzie. Uważam, że to błąd. Paulo Sousa miał mało czasu na zgranie wyjściowej jedenastki, a jeszcze na własne życzenie zaprzepaścił czerwcową okazję. Eksperymentować Portugalczyk mógł w spotkaniu z Andorą, a nie teraz, kilkanaście dni przed turniejem - przekonywał na naszych łamach były selekcjoner Franciszek Smuda. Tymczasem ostatni sprawdzian, z Islandią, także rozegraliśmy w składzie dalekim od wystawionego przeciw Słowakom na inaugurację Euro.
- Arcymistrz w swym fachu, Gustaw Holoubek, nie ośmieliłby się zagrać Hamleta bez próby generalnej. A mówimy o aktorze o fenomenalnym warsztacie, wyczuciu i niesamowitym doświadczeniu, który już nieraz odgrywał tę rolę. Bo wiedział, że bez przećwiczenia wszystkich kwestii to nie ma prawa się udać - obrazowo podsumował „Bobo”. - Tymczasem Sousa ośmielił się wystawiać spektakl, mimo że nawet nie wypróbował, czy aktorzy do siebie pasują. Dla mnie to nie do pomyślenia.
Taktyka na dwa uda i wio koniku
Jedynym stałym elementem w układance selekcjonera Paulo i jego iberyjskiego sztabu jest… chaos. Kibice długo łudzili się, że Portugalczyk myli tropy i utrudnia zadanie bankom informacji naszych grupowych rywali. Tymczasem wyszło na to, że Sousa od początku blefował. Często się uśmiechał, sprawiał wrażenie pewnego siebie, a na treningach szykował taktykę na dwa… uda. To znaczy uda się albo się nie uda. Za nic miał przy tym opinie naszych szkoleniowców. Nie słuchał, gdy Smuda przestrzegał:
- Nie powinniśmy wychodzić na mecze z trzema obrońcami. Nie pozwala na to materiał ludzki. Za mało było czasu na wprowadzenie takiego schematu, do którego niezbędni są bardzo szybcy i zwrotni stoperzy. I tacy, którzy mają więcej kleju od naszych najlepszych obecnie środkowych obrońców. Jeśli nie wróci pomocnik - w bocznych sektorach zrobi się otwarta stodoła i może być... wio, koniku. Aż do bramki!
Jak wygląda owe „wio, koniku” w meczu ze Słowacją, zademonstrował polskim piłkarzom Robert Mak, który korzystając z bierności Kamila Jóźwiaka i nieporadności Bartosza Bereszyńskiego, któremu założył siatkę, pogalopował na przedpole Wojtka Szczęsnego i zmusił naszego bramkarza do wbicia „swojaka”.
- Niestety, przewidziałem tę klęskę. Po raz kolejny nasz zespół został źle przygotowany, widać było, że od 40 minuty nasi piłkarze człapali. Podnieśli się na początku drugiej połowy, ale to był łabędzi śpiew. Brakowało świeżości, Grzegorz Krychowiak był spóźniony przy wielu interwencjach, stąd dwie żółte kartki - ocenił Kiłdanowicz, posiłkując się zagraniczną opinią. - Trener Sousa to fajny chłop, uśmiechnięty i wyluzowany, ale nie ma pojęcia, jak pracuje się pod naszą szerokością geograficzną. Nie biorąc do pomocy nikogo z Polski, i nie znając materiału ludzkiego, zwyczajów, ogólnego potencjału, po prostu błądził. W efekcie zaprezentowaliśmy się najgorzej ze wszystkich zespołów uczestniczących w finałach Euro w pierwszej serii meczów. W piłkę lepiej grali nawet Finowie. Kolega z Austrii, menedżer, upierał się, że w eliminacjach zaprezentowaliśmy się znacznie lepiej od jego rodaków. Poprosiłem więc, żeby obejrzał nasz mecz ze Słowacją. Był w szoku, jaki regres dotknął naszą drużynę.
Co gorsze, pomyłki i niedociągnięcia specjaliści dostrzegają na każdym kroku. Tomasz Hajto już dekadę temu wylansował tezę, że w zawodowym futbolu - przy porównywalnych umiejętnościach - decydującą rolę odgrywają detale. Tymczasem nasza ekipa pogubiła się w tym roku nawet w kwestiach oczywistych. - Nie rozumiem, jak można było udać się na pierwsze spotkanie tak poważnego turnieju jak finały mistrzostw Europy i nie odbyć nawet rozruchu w warunkach meczowych w Sankt Petersburgu? - zastanawia się profesor Jan Chmura, wybitny fizjolog z wrocławskiej AWF. - Przecież to oczywistość! Ten kardynalny błąd mocno rzutował na rywalizację ze Słowakami. Rywale byli mądrzejsi, zamieszkali nieopodal Sankt Petersburga. Nic zatem dziwnego, że na północy Rosji czuli się, w przeciwieństwie do naszej drużyny, jak u siebie. Poza wszystkim jednak, jeśli chcemy się doczekać korzystnych wyników, musi zmienić się zaangażowanie reprezentantów Polski. Nie może być tak, że Robert Lewandowski nie oddaje przez 90 minut strzału w światło bramki...
Inne, już nie tak oczywiste, błędy popełnione przed meczem ze Słowacją - do których, niestety, doszły przed wylotem na drugi mecz ME do Hiszpanii nowe - profesor Chmura analizuje w rozmowie, którą publikujemy PONIŻEJ.
[polecany]21727015[/polecany]
Oczywiście, nie przez przypadek naukowiec nawiązał do Lewandowskiego. W widowisku wystawionym ze Słowakami zawiedli przecież nie tylko nasz producent (Boniek) i reżyser (Sousa), ale także główni aktorzy. Najwięcej spodziewaliśmy się oczywiście po najlepszych graczach, Robercie i Piotrze Zielińskim. Dlatego nikt nie powinien być zdziwiony, że największe rozczarowanie dotyczy właśnie tego duetu.
Musimy liczyć na cud. Dopóki piłka w grze
- Piotrek Zieliński powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, które swego czasu - jako prezes Stomilu - zadałem zawodnikom w Olsztynie: czy przyjechali na Warmię tylko sobie pograć, czy może jednak wygrywać? W moim odczuciu piłkarz Napoli, w klubie niewątpliwie świetny, do kadry przyjeżdża tylko sobie pograć. I to odkąd pamiętam. Tu zrobi kółeczko, tam popisze się sztuczką techniczną, raz na jakiś czas efektownie kiwnie albo uderzy. I to wszystko. Nie pcha konsekwentnie naszych akcji do przodu, nie reguluje tempa. To sztuka dla sztuki, nie ma nic z zachowaniem lidera zespołu i kierownika drugiej linii z prawdziwego zdarzenia - uważa Kiłdanowicz, który nieco bardziej wyrozumiały jest dla Lewandowskiego: - Aby zrozumieć różnice w grze Roberta w reprezentacji Polski i Bayernie, trzeba było obejrzeć mecz Niemcy - Francja, w którym po obu stronach zobaczyliśmy jego klubowych kolegów. W Monachium wszyscy ci artyści grają na Lewego, natomiast u nas Robert ma nie tylko słabszych partnerów, ale i nie ma kto na niego grać. Nasza strategia nie jest podporządkowana pod kapitana, i to jest ogromny błąd. Rozumiem jego frustrację w spotkaniu ze Słowacją, nie dostawał przecież piłek. Inna sprawa, że Robert znów nie jest w szczytowej formie na turnieju, dlatego zniknął z radarów po godzinie rywalizacji…
W sobotę, w Sewilli, w gorącym klimacie, Lewandowski, Zieliński i spółka dostaną w zasadzie ostatnią w Euro 2020 szansę na rehabilitację. Kibice reprezentacji Polski stracili optymizm, bo już wiedzą, że muszą liczyć na cud. Jak jednak mawiał nieodżałowany Kazimierz Górski, dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe. Nie tylko katastrofa, mimo że się na nią zapowiada…