Janczyk: Czasem lubię strzelić jednego, ale to nie znaczy, że jestem alkoholikiem
- Przyznaję, zagubiłem się w moskiewskim molochu. Pokusy młodości, brak doświadczenia, naiwność. Wdałem się w nieodpowiednie towarzystwo - mówi Dawid Janczyk, napastnik Piasta Gliwice.
fot. Arkadiusz Ławrywianiec / Dziennik Zachodni
Sandecja Nowy Sacz – Arka Gdynia [ZDJĘCIA, skrót wideo]
Wyjaśnijmy na początek, dlaczego porzucił Pan Legię Warszawa i przeniósł się do Piasta Gliwice?
Trenowałem w rezerwach Legii, zrzuciłem sporo kilogramów, ale wokół mnie narobiło się sporo szumu. A ja potrzebowałem spokoju. Stąd postanowienie o wyjeździe ze stolicy. Od początku tego roku miałem wolną rękę, sam decydowałem o wyborze drużyny. Szczerze mówiąc, spadł mi kamień z serca. Do tego czasu czułem się bowiem jak niewolnik moskiewskiego klubu. Nie mogłem normalnie wykonywać swojego zawodu. Grałem tam, gdzie mnie skierowano z Rosji.
Nawet jeśli to była irlandzka II liga?
Grać w niej, to nie grałem, ale owszem, musiałem pojechać na testy do położonego w pobliżu Belfastu Limerick.
Reprezentant Polski sprawdzany w irlandzkim drugoligowcu. Nie brzmi to najlepiej...
Wiem, ale cóż mogłem na to poradzić? Wraz z pewnym Ukraińcem, też zawodnikiem CSKA, dostaliśmy prikaz. Nie było wyjścia, trzeba było jechać. Ale dlaczego wciąż pytacie mnie o te epizody, bo to były epizody, nawet nie rozdziały w mojej karierze, które chwały mi nie przynoszą? Dlaczego nikt nie pamięta na przykład o moich występach w Belgii?
Pamiętamy, że występował Pan w CSKA Moskwa, Lokeren, Germinalu Beerschot, ukraińskiej Oleksandrii. W którym z tych klubów czuł się Pan najlepiej?
Zdecydowanie w Lokeren. W każdym meczu wybiegałem w podstawowym składzie, strzelałem mnóstwo bramek.
W klubie tym wciąż pamiętano o Włodzimierzu Lubańskim i Grzegorzu Lacie?
Oczywiście, wciąż pamiętają. Pan Lubański prowadził nawet ze mną indywidualne treningi. Wiele na nich skorzystałem.
A CSKA? Był Pan przecież wielką nadzieją rosyjskiego giganta.
Początkowo szło mi nawet nieźle. Później jednak, przyznaję, zagubiłem się w moskiewskim molochu. Wie pan, pokusy młodości, brak doświadczenia, naiwność. Wdałem się w nieodpowiednie towarzystwo. Ciąg dalszy jest znany: wypożyczenie do klubów w Belgii. Tam odżyłem, ustabilizowałem się życiowo, w Antwerpii urodziła mi się córeczka Wiktoria. Nawiasem mówiąc, teraz nie może się już doczekać braciszka lub siostrzyczki.
Gdy grał Pan w Belgii, powołany Pan został przez Pawła Janasa do reprezentacji Polski. Selekcjoner przyznał, że miał Pana zabrać na mundial do Niemiec.
A mnie przyplątała się paskudna kontuzja. Przeklinałem los, nie bardzo potrafiłem sobie samemu wytłumaczyć, dlaczego akurat mnie trzymają się takie nieszczęścia.
Reprezentacyjną szansę otrzymał Pan też od kolejnego trenera reprezentacji Leo Beenhakkera. Chyba nie w pełni Pan z niej skorzystał?
Ocenę pozostawiam fachowcom. Pięciu występów w biało-czerwonej koszulce nikt mi już jednak nie odbierze.
Co działo się z Panem po powrocie z Ukrainy?
Trenowałem indywidualnie, czekając na wygaśnięcie kontraktu z CSKA i wkurzało mnie, że nie mogę grać tam, gdzie chcę.
I z tej frustracji zaczął Pan zaglądać do kieliszka?
Wie pan co? Szczerze mam dość podobnych insynuacji. Przyznaję, że nie jestem abstynentem, ale te powielane przez media oszczerstwa o moich pijaństwach są naprawdę przesadzone. Popełniłem błąd, że nie zareagowałem na nie ostrzej. Gdybym wytoczył jeden, drugi proces prasowy, to pewnie te wyssane z palca oskarżenia by się skończyły. Powtarzam: czasem lubię strzelić jednego, ale to nie znaczy, że jestem alkoholikiem albo że miałem z alkoholem poważniejszy problem. Jak było naprawdę, wiedzą tylko bliscy mi ludzie. Żona Dominika, przyjaciele.
Prasa pisała, że skumał się Pan z synem jednego z byłych trenerów reprezentacji Polski.
Co to znaczy "skumał się"? Syn trenera Janusza Wójcika jest moim dawnym kolegą. Pomagał mi wprowadzić się do zespołu Legii, kiedy przychodziłem do niej z Sandecji. Do dzisiaj pozostajemy przyjaciółmi. Zawsze mogę na niego liczyć. I tyle. Inna sprawa, że za często i za blisko kręcili się wokół mnie także ludzie, nie tylko z Polski, których powinienem był z miejsca odtrącić. Tacy, którzy myśleli wyłącznie o zarobieniu forsy moim kosztem. Zdobywali kasę i znikali. A ja musiałem się ze wszystkiego tłumaczyć.
Czy to prawda, że gdy tkwił Pan jeszcze w zawieszeniu, rękę do Pana wyciągnął senator Stanisław Kogut, proponując grę w rządzonym przez siebie I-ligowym wówczas Kolejarzu Stróże?
O pomyśle senatora dowiedziałem się z prasy. Ani pan Kogut, ani żaden jego reprezentant nigdy się ze mną nie kontaktował. Nawet telefonicznie. Ale nie mogę podważać dobrych chęci senatora.
Nie było więc oferty z Kolejarza, ale pojawiła się propozycja z Piasta. Dlaczego Pan ją przyjął?
Od pewnego czasu bardzo pomagają mi panowie Rafał Zych i Jan Kobyłecki. Pierwszy to biznesmen z Warszawy, który często udziela się w akcjach charytatywnych, zaś drugi był kiedyś znanym działaczem PZPN. Spotkaliśmy się we trójkę na początku roku, powstał plan stworzenia nowego Dawida Janczyka. Przeszedłem do Piasta i wygląda na to, że to była właściwa decyzja.
Miejsca w podstawowym składzie nie może Pan sobie jednak wywalczyć...
Akurat w ataku zaistniała spora konkurencja. To dobrze, lubię dochodzić do celu po walce.
Interesuje się Pan jeszcze losami Sandecji?
Sandecja nadal jest mi bardzo bliska, śledzę jej wyniki w I lidze. Często bywam ostatnio w Nowym Sączu. Staram się jednak nie rzucać ludziom w oczy.