menu

Hajto: Niemcy z mistrzostw świata rozjechaliby nas jak walec

10 października 2014, 11:04 | Przemysław Franczak/Gazeta Krakowska, Foto Olimpik/X-news

- Niemcy z mistrzostw świata by nas zmiażdzyli, rozjechali jak walec. Ale brak Lahma, Mertesackera, Oezila i innych to jest dla nich duże osłabienie. Trzeba szukać u nich błędów w defensywie, może coś im nie wyjdzie - uważa Tomasz Hajto, były piłkarz m.in. Schalke 04 Gelsenkirchen, Duisburga i wielokrotny reprezentant Polski.

Obok siebie stoją zdolny 18-letni piłkarz z Polski i zdolny 18-letni piłkarz z Niemiec. Poza pochodzeniem czymś się różnią?
Tak. Ale wcale nie umiejętnościami, one mogą być na tym samym poziomie. Chodzi o mentalność. Mam sporo kontaktów z dawnymi kolegami z boiska, którzy teraz pełnią rozmaite role w niemieckiej piłce. Są w klubach skautami, dyrektorami. Dzwonimy do siebie, spotykamy się. Pytają o polskich zawodników. Zawsze pada ta sama kwestia. Dobra, Tomek, to że on jest dobrze wyszkolony technicznie, to my wiemy, ale czy jest mentalnie gotowy, żeby przyjść do Bundesligi? Z reguły jest z tym problem.

Mentalnie gotowy, czyli jaki?
Taki, że zaakceptuje zasady, że nie będzie się obrażał, kiedy usiądzie na ławce rezerwowych, że będzie codziennie zasuwał na treningach, że nie będzie miał much w nosie, że fajnie wkomponuje się w zespół. Pracowity, skupiony na celu, ambitny.

Młodzi polscy piłkarze mają z tym problem?
Uogólniając – tak, choć u nas też się to powoli zmienia. Wszystko jednak zaczyna się w domu, w rodzinie. W Niemczech młody chłopak uczy się samodzielności, tego, że kiedyś będzie musiał sam o siebie zadbać. Chcesz jechać na wakacje? Idź i popracuj przez miesiąc. Nie ma tak, że przychodzi do rodziców, wyciąga rękę i mówi: daj. To kształtuje ich podejście do życia, wiedzą, że na wszystko trzeba ciężko zapracować. Na każdym polu, w końcu na początku nie wiadomo, czy ktoś będzie dobrym piłkarzem. A jeśli będzie, to z takim z świadomym podejściem do zawodu, ukształtowanym. Jak to oni mówią – profi. Nie ma w każdym razie przypadku w tym, że Niemcy są mistrzami świata. A mają kolejne świetne pokolenie – są też mistrzami Europy do lat 19.

My też mamy przecież sukcesy w piłce młodzieżowej.
Taki sukces to jest dopiero mały krok do tego, żeby zostać gwiazdą. U nas piłkarze często się tym zadawalają, wydaje im się, że już wszystko potrafią. Potem ma jeden z drugim po 25 lat i cały czas próbują jechać na tym, że jako nastolatkowie zrobili jakiś wynik. Dla młodego Niemca większym sukcesem niż zdobycie mistrzostwa do lat 19 jest przebicie się do Bundesligi. Widząc jak można sobie ustawić życie, są w stanie podporządkować temu celowi wszystko, a i tak nie każdemu się udaje. Są jednak przyzywczajeni do konkurencji, rywalizacji, walki o swoje.

A my?
Raczej nie. Ja do Krakowa, do Hutnika, przyjechałem z Makowa Podhalańskiego w wieku 17 lat. Była bieda, naprawdę. Do dzisiaj pamiętam jak w nagrodę za bramkę strzeloną w debiucie na Wiśle dostałem buty Adidas Etrusco. Ja je cztery razy dziennie czyściłem. Nie trenowałem w nich, bo było mi żal, zostawiałem je tylko na mecze. A dzisiaj na boisku trzeba okulary przeciwsłoneczne ubrać, bo tyle modeli, fluorescencyjnych, kolorowych, różnych. Młodzi piłkarze mają podane wszystko na tacy, a to rozleniwia. Druga sprawa – menedżerowie. W Niemczech 18-letni chłopak też już kogoś takiego ma, ale ten menedżer nie wariuje. On wręcz tego chłopaka tonuje: słuchaj, pieniądze przyjdą, ale nie spiesz się, trzeba mądrze wybrać. U nas z tym jest duży problem; z doradcami, z rodzicami. W piłce jest duża kasa, więc dzieciaki się gubią, nie ma kto im pokazać dobrej ścieżki. A trzeba umieć dotrzeć do takiego chłopaka, wytłumaczyć, mu że on pokonał dopiero pierwszy schodek do tego, żeby być wielkim piłkarzem. No i trzecia rzecz – szacunek. Szef jest tylko jeden. Trener. U nas piłkarze lubią się obrażać, ponarzekać na trenerów, na taktykę. Klopp czy Guardiola mają na to jedną odpowiedź: jeżeli ktoś chce ze mną rozmawiać na temat taktyki, to nie będzie w ogóle ze mną rozmawiał.

Co więc miał Pan, czego nie mają oni?
Determinację. Wiedziałem, że pochodzę z małej miejscowości i żeby wybić się z Makowa, a nie skończyć tak, jak niektórzy, czyli na ławce w parku z borwarem w ręce, to muszę coś zrobić. Przyszedłem do Hutnika w wieku 17 lat. Pamiętam jak śmiali się ze mnie, że nie ma szans, żeby coś ze mnie było. Miałem pseudonim „Drwal”, potem „Karino”.

Od tego konia z serialu TV?
Tak, bo końskie zdrowie miałem. W górach nikt mnie nie mógł dogonić. I ciężko pracowałem nad swoimi słabszymi elementami. Naprawdę ciężko. Niemcy mają takie fajne powiedzenie: jeśli ciężko pracujesz, to szczęście do ciebie przyjdzie. I to się sprawdziło. Debiut na Wiśle – 1:1 – ja strzeliłem bramkę. Zaraz potem dostałem powołanie do reprezentacji U-21. To wszystko działo się tak szybko, że za tym nie nadążałem. Zaczęło się o mnie mówić.

Ale nie zwariował Pan.
Życie mnie nauczyło pokory. Wcześniej mieszkałem w Nowej Hucie, na osiedlu Na Skarpie. Na Hutnika miałem dwa przystanki. Stypendium milion sześćset siedemdziesiąt tysięcy złotych. Starczało na jedzenie mniej więcej na dziesięć dni. A jeszcze nie było regularnie wypłacane. Żeby więc jakoś przeżyć, kupowało się rano bagietkę, długą, cienką, do tego dwa jogurty i szło się na nogach, jedząc, te dwa przystanki. Oczywiśce oprócz gry w piłkę była szkoła. Od godziny 15 do 20. Po treningu wsiadałem w tramwaj, waliłem szesnaście przystanków, potem przesiadałem się w autobus 128 i dojeżdżałem pod szkołę. Po drodze był jakiś hot dog, czasem na osiedlu w barze mlecznym najtańsze leniwe, albo pierogi, które były podawane przez ekspedientkę z palcem w talerzu. Lekko nie było, ale nikomu to nie przeszkadzało, żeby stawać się lepszym.

Dziesiątego kończyły się pieniądze i...?
Rodzice przysyłali wałówę z domu albo sam jechałem po jedzenie do nich autobusem, do Makowa. Dokładali mi, żebym mógł tu funkcjownować. Aż powiedziałem sobie w pewnym momencie, że ja muszę sam na to wszystko zarobić, na rodzinę , na siebie. To był mój taki cel, dążyłem do tego po trupach. Wydaje mi się, że tego dziś młodym chłopakom brakuje. Motywacji, tego, żeby dostać od życia po tyłku. Nie zadowalałem się pojedynczymi sukcesami, one mnie tylko napędzały do tego, żeby być jeszcze lepszym. Niedawno Czarek Kucharski takie fajne zdjęcie wrzucił na Twittera, naszej młodzieżowej reprezentacji. Z 23 chłopaków, chyba 19 grało potem w normalnej kadrze. Dziś to nie do pomyślenia. Każdy z nas większą albo mniejszą karierę zrobił. Takie pokolenie. Człowiek walczył ze swoimi słabościami, biegał przy minus 15 stopniach, w śniegu po pas. Gdybyś dzisiaj zrobił taki trening piłkarzom, to by polecieli do prezesa, że trener nie wie co robi i my tak ciężko nie będziemy trenowali, bo się można przeziębić. My dostawaliśmy ostro w kość, to była dobra szkoła. To mnie – właśnie mentalnie - przygotowało do kariery na Zachodzie.

Widzi Pan dzisiaj w Polsce takich piłkarzy, którzy mają dalszy horyzynt niż pierwsza duża wypłata?
Na pewno są. Mamy przykład Roberta Lewandowskiego. Fantastyczna kariera, ale – co kluczowe – mądrze prowadzona. Dokonywał dobrych wyborów w dobrym czasie. A w momencie, kiedy był już zdany tylko na siebie – bo w Niemczech musisz obronić się na boisku sam, mama, tata, menedżer już ci nie pomogą – świetnie sobie poradził. Niemcy go szanują, właśnie za odpowiednie podejście. Wytrzymał ciśnienie, pokazał, że umie żyć z presją. No i jeszcze ma zdrowie – to na Zachodzie jest bardzo szanowane. Jeśli masz parę do pracy, to jest twoja baza. Ja taką miałem, Piotrek Świerczewski miał. Również dlatego nam się udało.

Inni wyjeżdżają na Zachód i nie są przygotowani na zderzenie z nową rzeczywistością?
Ja wyjeżdżałem w wieku 24 lat, jako reprezentant Polski, i zderzyłem się z wielkim bum. I to nie w jednym z największych klubów, tylko w Duisburgu. Jednym im zaimponowałem, że na wszystkich treningach biegowych zawsze byłem w czołówce. Zadebiutowałem, strzeliłem bramkę, początek miałem rewelacyjny. Zagrałem siedem meczów, ale potem musiałem pauzować jeden mecz za cztery źółte kartki. Byłem pewny, że odcierpię karę i wracam do składu. Okazało się, że nie. Siadłem na ławce rezerwowych. Jak mi to trener powiedział, to ja się u niego w biurze normalnie popłakałem. Myślałem: nie, to jest niemożliwe. Mówię mu: akceptuję to, ale się z tym nie godzę. A po policzkach leciały mi łzy jak grochy. Trener się zdziwił, pyta, co się stało, bo nikt tak wcześniej nie reagował. Zrozumiał chyba wtedy, że jak bardzo mi zależy. Ja szybko zaakceptowałem ich mentalność, zasady, nauczyłem się języka, złapałem kontakt.

Ile czasu potrzeba, żeby polski 18-latek dogonił niemieckiego rówieśnika.
Pokoleń. Wracamy do tego, o czym mówiliśmy wcześniej: podejście, wychowanie, dom. To rodzice kształtują dziecko.

A piłkarza system szkolenia, który Niemcy też mają lepszy.
Wiadomo: robią to bardziej profesjonalnie, szkolą trenerów do pracy z dziećmi, a u nas szkoleniowiec młodzieży to nie zawód, tylko hobby. Wyżyć się z tego nie da. Ale to są oczywistości. Tam przede wszystkim jest inna świadomość. Rodzic nie stoi nad trenerem, nie wtrąca się, nie stresuje dziecka. Takie drobiazgi robią różnicę. Warto też zwrócić uwagę, że Niemcy również czekali na ten swój sukces. I czekali cierpliwie, nikomu do główy nie przyszło zwolnienie trenera Loewa. Przed mundialem Franz Beckenbauer powiedział: „Nas finał nie interesuje, nas interesuje złoto”. Jak trzeba być mocnym mentalnie, żeby pojechać na turniej z taką presją i go wygrać? To jest ten ich mistrzowski czynnik.

W sobotę mamy szanse?
Powiem tak: Niemcy z mistrzostw świata by nas zmiażdzyli, rozjechali jak walec. Ale brak Lahma, Mertesackera, Oezila i innych to jest dla nich duże osłabienie. Trzeba szukać u nich błędów w defensywie, może coś im nie wyjdzie. Moim zdaniem trzeba podjąć ryzyko. Co za różnica, jak przegrasz. A jeśli będziemy się tylko bronić, to wcześniej czy później coś nam strzelą. Jeśli mamy przegrać, to przegrajmy choć w dobrym stylu. Ale trzeba w siebie wierzyć.


Źródło: Foto Olimpik/X-news

Czytaj cały wywiad z Tomaszem Hajtą w serwisie Gazeta Krakowska.pl

Gazeta Krakowska


Polecamy