Gdzie jest kapitan Śląska?
Stare przysłowie mówi, że kapitan zawsze ostatni opuszcza tonący statek. Wygląda jednak na to, że morskie porzekadło nie sprawdza się w przypadku mistrza Polski, który co chwila jest wstrząsany kłótniami obu współwłaścicieli. Dwie wygrane i trzy remisy w Ekstraklasie oraz Pucharze Polski. Wiosną sportowy bilans Śląska nie jest może tragiczny, ale mimo wszystko patrząc na klasę przeciwników klub z ambicjami pucharowymi powinien sobie dopisać za te spotkania komplet punktów.
fot. T-Mobile Ekstraklasa/x-news
Większość komentatorów i kibiców drużyny z Wrocławia wiesza psy na Stevanoviciu i Diazie, obarczając ich winą za nie najlepsze wyniki Śląska. Śmiem twierdzić, że bezpodstawnie. Owszem, Diaz przedreptał te kilka spotkań, a Stevanović zawinił przy niektórych bramkach straconych przez Wojskowych. Ale trzeba pamiętać, że żaden z nich nigdy nie decydował o obliczu gry Śląska. Jeśli przez rok gry we Wrocławiu Stevanović nie zaliczył bramki i asysty, to ciężko wymagać, by nagle zaczął prowadzić grę. Jeżeli Diaz przez dwanaście miesięcy nie trafił do siatki, to skąd pomysł, by nagle stał się snajperem? Bo strzelał bramki w sparingach? Słaby argument. Jeśli ktoś jest od chwili przyjścia do klubu statystą, to ciężko wymagać, by nagle stał się gwiazdą. Gdzie zatem tkwi problem Śląska? W osobie Sebastiana Mili.
Zobacz koniecznie: Jak sobie radzą obcokrajowcy w Śląsku Wrocław?
Nie mam zamiaru wymieniać wszystkich zasług kapitana Wojskowych. Nie chcę posługiwać się statystykami, które mówią ile punktów, bramek i asyst dla Śląska zaliczył Mila. Ponieważ Mila z poprzednich sezonów, czy nawet jesieni, a Sebastian z wiosny, to dwaj różni piłkarze. Liczby są wręcz przerażające: 5 spotkań, 0 bramek, 0 asyst. Jednak kłopot Śląska z kapitanem rozpoczął się już wcześniej, bo w grudniu. Po ostatnim meczu rundy z Legią na każdym kroku podkreślał, że być może to jego ostatni mecz w barwach Wojskowych. Wtedy nikt z kibiców na poważnie tych słów nie traktował. Ot, zwykłe podbijanie bębenka w celu podniesienia stawki podczas negocjacji nowego kontraktu. Styczeń jednak upłynął pod znakiem dalszych fochów Kapitana. Mila odchodzi, Mila zostaje do czerwca, Mila odchodzi, Mila zostaje. Sebastian odpuścił dopiero wtedy, gdy głos zabrał prezes Waśniewski. Wtedy wydawało się, że wiosną Mila będzie podchodził do swoich obowiązków na poważnie, tak jak przystało na mózg Mistrza Polski. Tymczasem od pierwszego wiosennego meczu obserwujemy kabaret w wykonaniu Mili.
Zerowe statystyki nie do końca oddają to, jak zachowuje się Kapitan Wojskowych. Od początku rundy zachowuje się on... dziwnie. Przykładami można sypać jak z rękawa. Doliczony czas gry w Kielcach. Śląsk remisuje z Koroną 1:1 i ma piłkę meczową, czyli rzut wolny w odległości ok. 20 metrów od bramki gospodarzy. "Stary" Mila ustawiłby piłkę i posłał uderzenie w okienko bramki. Mila "model wiosna 2013" oddaje przywilej kopnięcia piłki najsłabszemu na boisku Stevanoviciowi. Futbolówka trafia w mur.
Kilka dni później Śląsk gra w Chorzowie z Ruchem. Pod koniec meczu przy prowadzeniu Wojskowych 1:0 goście wyprowadzają kontrę. Piłka trafia do Mili, który zagrywa prostopadłą piłkę. Na dobieg do Gikiewicza, który nawet gdyby miał szybkość Cristiano Ronaldo, to do piłki nie miałby szans dojść. Wreszcie mecz z Podbeskidziem na Stadionie Miejskim i prawdziwy festiwal dziwów. Przestrzelony w tragicznym stylu karny (wraz z dobitką), kolejny wolny tym razem oddany Kaźmierczakowi i wreszcie korner, kiedy zamiast posłać piłkę w pole karne, Mila rozegrał na krótko. Drobiazgi? Być może, ale te błahostki dobitnie pokazują, że Kapitanowi nie zależy. Stracił motywację, stracił chęci, bo jak wytłumaczyć to, że świadomie sam neutralizuje najsilniejszą broń Śląska, jaką są stałe fragmenty gry? Zerowe statystyki nie biorą się znikąd, tylko stąd, że Mila nie walczy, nie biega, nie posyła w pole karne przeciwnika celnych dośrodkowań.
Ktoś powie, że każdy piłkarz może mieć słabszą formę i to jest prawda. Mili też wcześniej przytrafiały się okresy słabszej gry, ale po pierwsze nie trwały one tak długo, a po drugie sam Kapitan przynajmniej się starał i zawsze punktował. Może to zabrzmi śmiesznie, ale na przykład moim zdaniem jesienią Mila grał słabo w Gdańsku. Tylko w pewnym momencie obudził się i strzelił dwie bramki. Teraz całe mecze rozgrywa w tym samym spacerowym tempie i nie bierze na siebie odpowiedzialności za drużynę. Co gorsza za dotychczasowe zasługi nie usiądzie na ławce, choćby nawet poruszał się po boisku z trzydziestokilową nadwagą lub na wózku inwalidzkim. Większość kibiców zresztą od dawna podejrzewa, że skład nie ustala trener Levy tylko właśnie Mila. Kapitan powiedział, że lepiej mu się gra ze Stevanoviciem niż z Elsnerem, gra na wiosnę beznadziejny Stevanović. Pan Mila z napastników lubi tylko Diaza, to gra właśnie Argentyńczyk. Zapytany o młodzież, odpowiada że to jeszcze dla nich za wcześniej i faktycznie próżno szukać chłopaków z Młodej Ekstraklasy nawet na ławce, choć każdy jest przekonany, że taki Przybylski przynajmniej bardziej by się starał niż Diaz.
Mila w obecnej formie powinien trafić na ławkę. Wystarczy, że wrocławski zespół jest skazany na Diaza i Stevanovica, nie może sobie zatem pozwolić na trzymanie na boisku kolejnego bezproduktywnego zawodnika. Nawet jeśli tym piłkarzem jest najlepszy asystent dwóch ostatnich sezonów Ekstraklasy. Kibice Śląska na forach zaczynają nawet domagać się, by jego miejsce zajął Mateusz Cetnarski. Ten sam, który od dwóch sezonów nie spełnia pokładanych w nim nadziei i jest uznawany za wyjątkowo chybiony transfer. Nie ma co się jednak dziwić irytacji kibiców - Mila przez te kilka lat gry w Śląsku przyzwyczaił kibiców do bramek, asyst, a nade wszystkiego do tego, że Śląskiem dzieli oraz rządzi na boisku i poza nim. Dziś nie bierze odpowiedzialności, tylko odbębnia 90 minut i wraca do domu przymierzać koszulkę swojego przyszłego klubu. A przecież Mila może jeszcze pożegnać ze Śląskiem z klasą. Wystarczy, by sprężył się i zagrał na sto procent w meczach o Puchar Polski i podarował Wrocławiowi upragnione trofeum.