Wygrana z nutą kompromitacji. Stracona bramka rysą na zwycięstwie z San Marino
Miało być szybko, łatwo i przyjemnie. Było dość opornie i bez większego pomysłu na grę. Mimo to Polacy pokonali reprezentację San Marino 5:1, choć cieniem na tym spotkaniu kładzie się stracony gol z 22. minuty. Dwie bramki dla Polaków zdobył Piotr Zieliński.
Spotkanie powinno się rozpocząć od błyskawicznego prowadzenia reprezentacji Polski, kiedy to w 3. minucie w doskonałej sytuacji znalazł się Brożek po precyzyjnym, prostopadłym podaniu Zielińskiego, ale górą w tej sytuacji okazał się golkiper gospodarzy.
Polacy od pierwszych minut zdecydowanie przeważali, natomiast zawodnicy San Marino ograniczyli się do zwarcia szyków we własnym polu karnym. W konsekwencji podopieczni Waldemara Fornalika często starali się przedrzeć akcjami po "skrzydłach". W 9. minucie swojej szansy szukał Sobota, który strzelał sprzed pola karnego, ale za słabo.
Chwilę później goście dopięli swego, a na listę strzelców wpisał się Piotr Zieliński, który wykorzystał dobre (jedyne takie w tej połowie) zgranie piłki w tempo przez Boenischa. W 19. minucie mogło być 0:2, kiedy to raz jeszcze w bardzo dobrej sytuacji znalazł się Brożek po pięknym podaniu "podcinką" Waldemara Soboty. Napastnik Wisły próbował lobować, ale za słabo i w porę zdążył bramkarz San Marino. Po chwili Brożek miał kolejną sytuację, ale tym razem zbyt długo zwlekał ze strzałem i niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Kiedy wszystko układało się naprawdę nieźle, to zupełnie niespodziewanie gospodarze wyrównali. Pięknym uderzeniem głową popisał się Della Valle, który wykorzystał dokładne dośrodkowanie z rzutu rożnego. Karygodnie w tej sytuacji zachował się Boenisch, który zupełnie odpuścił krycie rywala. Odpowiedź Polaków była jednak zabójcza i natychmiastowa, a bramkę zdobył Kuba Błaszczykowski, który przytomnie wyszedł do prostopadłego podania i bezbłędnie wykorzystał sytuację sam na sam.
W 25. minucie raz jeszcze swoją szansę miał Brożek, który otrzymał piłkę na prawej stronie, ale znów wykazał się brakiem skuteczności. Wcześniej okazję mieli gospodarze, którzy mogli wykorzystać nieporozumienie pomiędzy Jędrzejczykiem a Borucem, ale w porę interweniował bramkarz reprezentacji Polski. W 29. minucie rozochocił się Błaszczykowski, który zdecydował się na indywidualną akcję i w polu karnym w swoim stylu "bujnął się" na lewą stronę, ale strzał był zdecydowanie gorszej jakości.
Kilka minut później było 1:3, a to za sprawą Soboty, który po ładnym zgraniu Pawła Brożka do tyłu, uderzył z woleja tuż przy słupku. W ostatnich minutach pierwszej połowy oglądaliśmy głównie szarpaną grę i kilka niepotrzebnych fauli. Sam wynik nie uległ już zmianie.
Początek drugiej części gry w wykonaniu Polaków był, delikatnie rzecz ujmując, mizerny. Piłkarze Fornalika oczywiście przeważali i dłużej utrzymywali się przy piłce, ale nie wynikało z tego jakiekolwiek zagrożenie pod bramką przeciwnika. Goście bili głową w mur i nie mieli pomysłu na to, jak sforsować skomasowaną obronę San Marino we własnym polu karnym. Co więcej, za dużo było w poczynaniach naszych piłkarzy niedokładności i braku precyzji. Do czasu. W 65. minucie znakomitym uderzeniem z rzutu wolnego popisał się Piotr Zieliński, który po raz drugi wpisał się na listę strzelców. Bramkarz nie miał w tej sytuacji żadnych szans.
Chwilę później Zieliński próbował skopiować swój wyczyn, ale Polak poślizgnął się i jego uderzenie było bardzo niecelne. Kolejne minuty upływały, a obraz gry się nie zmieniał. Polacy kontrolowali przebieg gry, ale nie prezentowali się tak, jak należałoby od nich oczekiwać. Usatysfakcjonowani wysokim prowadzeniem spokojnie wymieniali piłkę w środku pola.
Tymczasem w 75. minucie goście podwyższyli prowadzenie, a to za sprawą wprowadzonego kilka minut wcześniej Adriana Mierzejewskiego, który otrzymał futbolówkę w polu karnym, zwiódł obrońcę, minął kolejnego i uderzył tuż przy słupku. Ostatni kwadrans niczego już nie zmienił. Ostatecznie Polacy pokonali San Marino 5:1, ale po tym spotkaniu niestety więcej jest powodów do narzekań niż zadowolenia.
Na krytykę zasłużyli przede wszystkim Sebastian Boenisch i nieskuteczny Paweł Brożek, który udowodnił, że jego powołanie było nieporozumieniem.