Alan Uryga (Wisła Płock): Nie wiem, czy się cieszyć z remisu z Lechią Gdańsk
Porażka z bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie, niecodzienne zwycięstwo z Cracovią i wreszcie remis z liderującą Lechią Gdańsk. Ostatnie tygodnie to dla piłkarzy Wisły Płock rollercoaster emocji. Szczególnie dla Alana Urygi, który starcie z Pasami obserwował z trybun, by w kolejnym zdobyć kluczową bramkę.
fot. Fot. Piotr Krzyzanowski/Polska Press Grupa
Zdobyłeś jedyną bramkę w zremisowanym 1:1 meczu z liderującą Lechią, w którym faworytem zdecydowanie nie byliście. Można powiedzieć, że jesteś bohaterem tego spotkania?
Nie jestem bohaterem. To bardzo mocne słowo. Już bardziej odpowiednie byłoby, gdybyśmy po moim golu rzeczywiście wygrali to spotkanie. Nawet wówczas sam bym się nim nie czuł, bo na zwycięstwo pracuje cały zespół. Tym razem nie udało nam się jednak zdobyć trzech punktów. Patrząc na przebieg tego spotkania, pozostał spory niedosyt. Nie wiem, czy się cieszymy z tego oczka, czy jesteśmy podłamani.
To już Twój trzeci gol w tym sezonie.
Cieszę się niezmiernie, bo dużą radość mi te bramki sprawiają. Odkąd się przełamałem, co jakiś czas udaje się trafić do siatki. Dla obrońcy to naprawdę duża przyjemność pokonać golkipera rywali.
Ta bramka, podobnie jak część Twoich wcześniejszych trafień, padła po rzucie wolnym.
Jak większość drużyn dużo pracujemy nad stałymi fragmentami. Podczas meczów raczej się nie zdarza, żebyśmy nie mieli zaplanowane jak rozegrać daną akcję, nie praktykujemy wrzutek na aferę. Wszystko odbywa się według jakichś schematów, nie inaczej było teraz: Nico Varela zamienił się z Dominikiem Furmanem. Było założenie, żeby posłał futbolówkę na krótszy słupek i tak też zrobiliśmy.
Wierzyliście, że możecie tutaj wygrać? Podopieczni Piotra Stokowca w tym sezonie jeszcze u siebie nie przegrali?
Liczyliśmy na zwycięstwo i przerwanie tej wielkiej serii Lechii. Byliśmy bardzo tego blisko, prowadziliśmy, mieliśmy kolejne sytuacje. Niestety ponownie kończymy mecz w osłabieniu, to też przeszkodziło nam dowieźć prowadzenie do końca.
Gol dla gospodarzy padł z rzutu karnego. Flavio Paixao wykorzystał jedenastkę po dosyć kontrowersyjnej decyzji sędziego Mycia. Komentowaliście ją po meczu?
Zaraz po meczu nie patrzyłem na tę sytuację, bo po prostu nie chciałem tego widzieć. Buzowały we mnie tak silne emocje, że wolałem nie sprawdzać czy ten rzut karny rzeczywiście się Lechii należał. W końcówce tych nerwów było sporo, ja jeszcze zderzyłem się głowami z Błażejem Augustynem... Troszkę zamieszania. Dochodziły nas jednak słuchy z zewnątrz, że tej jedenastki nie powinno być. Nie miałem powodów, żeby w to nie wierzyć. Przez to ten niedosyt jest jeszcze większy.
A teraz możesz stwierdzić, czy ten rzut karny powinien zostać podyktowany?
Jake McGing, który był najbliżej Artura Sobiecha, podobno robił wszystko, aby uniknąć kontaktu. Odsuwał się całym ciałem, nie chciał dać pretekstu sędziemu do podyktowania tego rzutu karnego. Napastnik Lechii jednak się przewrócił, nie wiem, powiew wiatru, cokolwiek i bardzo głośno przy tym krzyknął. Pokazywał, że bardzo go to boli, miało być blisko poważnej kontuzji. Śmiem wątpić. Szkoda, bo w każdym meczu walczymy o życie i te trzy punkty, by nam się przydały.
Mecz z Lechią skończyliście w dziesiątkę, bo dwie żółte i w konsekwencji czerwoną kartkę obejrzał Grzegorz Kuświk. Tydzień wcześniej boisko przedwcześnie opuścili Adam Dźwigała oraz Cezary Stefańczyk. Z czego wynika taka duża ilość oglądanych przez Was kartoników?
Nie ma co ukrywać, że głowy są troszkę gorące. Jesteśmy w takiej fazie sezonu, na takim miejscu w tabeli, że presja musi być duża. Siłą rzeczy nerwowość rośnie w każdym kolejnym spotkaniu, zwłaszcza jak nie zdobywamy kompletu punktów. Moim zdaniem to nie jest jednak główną przyczyną tych naszych czerwonych kartek. One raczej spowodowane są chwilowym impulsem, brakiem koncentracji. Nie szukałbym też tutaj winy sędziów. Bardziej gubi nas świadomość, że gramy o życie, gramy o wszystko. Każdy bardzo chce, każdy walczy o każdą piłkę. Nawet napastnik wraca za rywalem i stara się przerwać akcję.
Jak wpłynęła na Was wygrana z Cracovią. Jej okoliczności były dosyć niecodzienne: dwie czerwone kartki dla Wisły, rzut karny dla przeciwników, nieuznana bramka.
Po tym meczu euforia była duża. Jeszcze podczas jego przebiegu nerwy były ogromne, szczególnie dla nas – zawodników, których z gry wyeliminowały kartki oraz kontuzje. Trzymaliśmy się za głowy, niedowierzaliśmy, że to wszystko dzieje się naprawdę. To musiał być punkt zwrotny. Potem musiało być lepiej i jak widać coś się ruszyło. W poniedziałek nie wygraliśmy, ale zremisowaliśmy na boisku lidera. Niewiele brakło do zwycięstwa i oby nadeszły one w kolejnych starciach. W piątek z Pogonią będziemy chcieli kontynuować tę naszą lepszą serię, bez porażek. Chcemy wrócić do tych nastrojów, które były kiedyś. Do tych uśmiechów w szatni...
Dzięki tamtemu spotkaniu uwierzyliście, że można wygrać także z liderem?
Przed tym meczem mówiliśmy sobie pół żartem, pół serio, że skoro przerwaliśmy taką serię Cracovii, to teraz przerwiemy serię gdańszczan. Bardzo dobrze wyglądaliśmy w tym tygodniu na treningach. Choć nikt tego głośno nie mówił, czuliśmy, że do Trójmiasta jedziemy po swoje, a trzy punkty są w naszym zasięgu. Osobiście miałem przeczucie, że nie wrócimy do domów z pustymi rękami.
Kluczowa dla Was nie była także porażka z Miedzią Legnica? Wydaje się, że to Was bezpośredni rywal, jeśli chodzi o chęć pozostania w ekstraklasie?
Byłem załamany po tym spotkaniu, zwłaszcza że dostałem wówczas żółtą kartkę eliminującą mnie z gry przeciwko Cracovii. Miedź to jeden z naszych głównych rywali w walce o utrzymanie, więc tamto starcie było niezwykle istotne. Wszystko złożyło się tak, że po powrocie do Płocka było u mnie mało entuzjazmu. Obawiałem się tego, co miało być dalej. Jeszcze na świeżo, w legnickiej szatni mówiliśmy sobie, że trzeba się wziąć w garść i do roboty. Zostało nam jeszcze kilka meczów i choć przegraliśmy jeden z tych najważniejszych, wciąż możemy wywalczyć sobie to utrzymanie. U mnie osobiście tamto spotkanie nie zmieniło perspektywy na ligę, ale gdzieś tam u chłopaków, mogło wpłynąć to na postrzeganie. Nie mamy już nic do stracenia, ale zawsze może być gorzej.
W jednym ze starć z Sobiechem w pierwszej połowie urazu doznał Thomas Daehne. Strata podstawowego golkipera była dla Ciebie ciężka? Jak czułeś się mając za sobą znacznie mniej doświadczonego Bartłomieja Żynela?
Nie powiem o nim złego słowa, zwłaszcza że już jesienią miewał swoje szanse. Kilkukrotnie zagrał w Pucharze Polski, w Lotto Ekstraklasie – co ciekawe – wystąpił raz i jego debiutem był właśnie domowy mecz z Lechią. Wygraliśmy wtedy 1:0 i był to nasz pierwszy mecz na zero z tyłu od dłuższego czasu. Gdy teraz wchodził w przerwie, nie miałem podstaw, żeby obawiać się o cokolwiek. Nie czułem większej niepewności. Oczywiście Thomas Daehne to świetny fachowiec, jest naszym numerem jeden. Wnosi bardzo dużo do gry Wisły, jest pewnym punktem drużyny, ale Bartek także prezentuje wysoką formę. W poniedziałek wpuścił jedynie rzut karny, ale to można mu wybaczyć.
Obok Ciebie, w wyjściowej jedenastce pojawił się Jake McGing. Australijczyk podpisał kontrakt tuż przed meczem z Cracovią, trenuje z Wami od tygodnia. To była niespodzianka, że tak szybko znallazł się w pierwszym składzie, a nie zagrał na przykład Patryk Stępiński?
Rzeczywiście byłem zaskoczony na treningu, kiedy już był wystawiany w tej pierwszej jedenastce. Teraz już się z tą myślą oswoiłem. Tak jak wszyscy, niewiele jeszcze mogę o nim powiedzieć, bo pojawił się u nas nieco ponad tydzień temu. Myślę, że w swoim pierwszym meczu spisał się nieźle, nie mam mu nic do zarzucenia. Wydaje się też bardzo sympatycznym chłopakiem, nie miał problem z zaaklimatyzowaniem się w szatni.