menu

80% pensji oddaje mamie, ciągle ma sentyment do Lechii, a teraz świętował tytuł ze Śląskiem

13 maja 2012, 21:52 | Jakub Guder/Gazeta Wrocławska

Pochodzi z Koszalina, w sercu ma Lechię Gdańsk, a swoje pierwsze mistrzostwo Polski wywalczył ze Śląskiem. Ma 30 lat, a wciąż 80 proc. pensji oddaje mamie. To kapitan Śląska Wrocław Sebastian Mila.

To był 6 listopada 2003 roku, II runda Pucharu UEFA. Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski dość niespodziewanie w poprzedniej rundzie wyeliminowała wyżej notowaną Herthę Berlin, a teraz mierzyła się z europejskim gigantem - Manchesterem City. Od 6. minuty przegrywała 0:1 po golu francuskiego gwiazdora Nicolasa Anelki. W 65. min trochę ponad 20 metrów przed bramką Anglika Davida Seamana faulowany jest Grzegorz Rasiak. Do piłki podchodzi 21-letni Sebastian Mila. Bierze rozbieg i lewą nogą posyła piłkę w samo okienko. Strzela gola - jak się miało potem okazać - na wagę awansu, o którym krótko było głośno w całej Europie.

Mila anonimowym piłkarzem w Polsce nie był. Miał spore sukcesy w juniorskiej piłce. Zaczynał w Bałtyku Koszalin - klubie ze swojego rodzinnego miasta. - Dostałem się tam przez testy, które były organizowane w gminnej szkole - wspominał po latach. Jego pierwszym trenerem był tata Stefan. Piłkarz Gwardii Koszalin i Gwardii Warszawa, który ocierał się o juniorskie reprezentacje kraju. Zabierał go na wszystkie mecze prowadzonych przez niego gwardzistów, razem oglądali futbol w telewizji.

W 2000 roku Sebastian trafił do Lechii Gdańsk - klubu, z którym do dzisiaj emocjonalnie jest związany. - Przyjechałem do Gdańska z dużo mniejszego Koszalina. Otrzymałem prawdziwą szkołę samodzielności. Mieszkałem sam, sam prałem gacie, skarpetki. Ze wszystkim musiałem radzić sobie w pojedynkę. Oczywiście zawsze mogłem liczyć na pomoc w klubie. Jestem im za to wdzięczny. Pobyt w Lechii zawsze wspominam pozytywnie - opowiada.

Do Trójmiasta ściągnął go trener Michał Globisz. Rok wcześniej ten sam szkoleniowiec prowadził reprezentację Polski do lat 16, która w Czechach sięgnęła po wicemistrzostwo Europy. Członkiem tej drużyny był Mila. W 2001 roku piłkarze z tego samego rocznika osiągnęli jeszcze większy sukces. W Finlandii wywalczyli mistrzostwo Europy do lat 18, w drodze do finału eliminując m.in. Anglię.

Jednak ukochana Lechia spadła z ligi i trzeba było szukać sobie nowego klubu. Obecny kapitan Śląska na pół roku trafił do Płocka, gdzie tamtejszemu Orlenowi (obecnie Wiśle) pomógł awansować do pierwszej ligi. I wtedy sięgnęła po niego Dyskobolia, w której pojawił się bogaty sponsor i grupa niezłych - jak na polskie warunki - piłkarzy. Z zespołem z malutkiego Grodziska dwukrotnie sięgał po wicemistrzostwo kraju i zdobył Puchar Polski. Regularnie też grywał w reprezentacji, w której zadebiutował w lutym 2003 roku. Wystąpił m.in. w siedmiu meczach eliminacji do mistrzostw świata w 2006 roku. Pojechał także na turniej finałowy do Niemiec, ale nie zagrał tam ani minuty.

Gdy wrócił, zadecydował, że to pora na następny krok - przeprowadzkę za granicę. Wybrał Austrię Wiedeń. - Poczułem się trochę jak w bajce, to był piękny sen piłkarza. Przyleciał po mnie prywatny samolot właściciela klubu. Razem z menedżerem i członkami zarządu klubu polecieliśmy do Wiednia. Wszędzie nas podwożono, nie musieliśmy czekać na walizki, wszędzie były prywatne wejścia - niesamowita sprawa. Pełny profesjonalizm, negocjowałem nawet numer na koszulce. Zebrali wszystkie rozmiary, garnitur, dopięliśmy wszystko na ostatni guzik - opowiada.

Miłe złego początki - można by rzec. W Wiedniu szybko zmienił się trener i dyrektor sportowy. Mila - jak sam przyznawał - miał problemy z językiem. Przestał regularnie pojawiać się na boisku, chociaż zdążył zdobyć mistrzostwo Austrii i dwukrotnie krajowy puchar. Jest jednak coś z tamtego okresu, co "Roger" (taki ma boiskowy pseudonim) wspomina z pewnością miło. Wtedy bowiem poznał swoją życiową partnerkę Ulę.

- Przyleciałem z Wiednia do Warszawy odwiedzić siostrę. Poszedłem do centrum handlowego kupić kilka filmów na DVD. Stanąłem w kolejce za piękną brunetką, która miała stertę książek. Chciała coś jeszcze położyć na górę i nagle jej się to wszystko osunęło. To był właśnie ten moment, można powiedzieć, że strzeliłem karnego. Zaprosiłem ją na kawę - wspomina w jednym z wywiadów.

Kolejny sportowy epizod był jeszcze mniej uznany - Valerenga Oslo to mimo wszystko piłkarska prowincja. - Dawano mi szansę, ale nie udało się jej wykorzystać. Norwegia to zimny kraj, bardzo depresyjny, to zaczęło mnie męczyć i przestało mi się podobać - mówił.

Mila postanowił wrócić do Polski. Wybór padł na ŁKS. - Zdawałem sobie sprawę, że ŁKS ma nieuregulowane pensje dla zawodników i że nie ma tam tyle profesjonalizmu, co w Austrii czy w Norwegii. Wiedziałem, że będę musiał zamienić mercedesa na poloneza, ale byłem tego świadomy, po prostu chciałem grać - przyznał. Spędził tam jednak tylko wiosnę 2008.

Gdy wrócił z urlopu, okazało się, że problemy finansowe wcale nie są mniejsze. No i wtedy zadzwonił Ryszard Tarasiewicz, trener beniaminka ekstraklasy Śląska Wrocław. - Zaufałem osobie, której tak naprawdę nie znałem. Rozmawiałem z trenerem tylko przez telefon. Przekonał mnie i przyjechałem do Wrocławia, a już po pierwszym meczu zauważyłem, że ta drużyna ma naprawdę wielki potencjał - mówił.

Kapitanem WKS-u został po zakończeniu sezonu 2007/ 2008. Zastąpił Dariusza Sztylkę. Nikt jednak nie ma wątpliwości, że zrobił to dobrze. Nie tylko jest liderem na boisku, ale i w szatni. Koledzy z drużyny jesienią zaznaczali, że dobre wyniki to w dużej mierze jego zasługa. Ma też dobry kontakt z trenerem Orestem Lenczykiem. Potrafił sobie nawet zażartować, dzwoniąc do programu telewizyjnego, którego szkoleniowiec był gościem na żywo, i zapytać, o której jest jutrzejszy trening. Na takie żarty niewielu może sobie pozwolić.

Prywatnie wciąż 80 proc. pensji oddaje mamie, bo - jak sam mówi - jest rozrzutny. Lubi czasem powędkować. Gdy przegra mecz, bierze psa i idzie na długi spacer. Po powrocie zamyka się w pokoju i śpi sam. Dogadać się z nim można dopiero na drugi dzień.

Gazeta Wrocławska


Polecamy