menu

Wojciech Niemiec, legenda "Stalówki": Tworzyliśmy z chłopakami niezwykle zgraną ekipę (ZDJĘCIA, WIDEO)

21 września 2013, 12:01 | Bartosz Michalak

O występach z Kazimierzem Deyną w barwach Legii Warszawa, zdobytym mistrzostwie Polski ze Stalą Mielec, pamiętnych 11 latach gry w barwach Stali Stalowa Wola, której jest żywą legendą i... skutecznym zastraszeniu byłego prezydenta miasta Stalowa Wola. Wojciech Niemiec - uczestnik historycznego pojedynku w Lidze Mistrzów Stali Mielec z Realem Madryt.

Wojciecha Niemca (stoi trzeci od lewej) nie bez powodów koledzy nazywali 'Profesorem'.
fot. arc
Wojciech Niemiec (stoi trzeci z lewej w środkowym rzędzie) w ogromny sposób przyczynił się do legendarnego awansu Stali do I ligi.
fot. arc
Wojciech Niemiec (stoi trzeci z lewej w trzecim rzędzie) był fundamentem defensywy Stalówki w czasach jej chwały.
fot. arc
Z córką Angeliką, zięciem oraz wnukiem
fot. arc
1 / 4

Mimo, że przez 11 lat był fundamentem defensywy Stali Stalowa Wola, która na przełomie lat 80. i 90. przeżywała swój najlepszy w historii okres, dzisiaj nie może nawet liczyć na sezonowy karnet. Jako jeden z nielicznych piłkarzy miał oficjalne pożegnanie w klubie, które na władzach klubu wymusił… sam, chcąc uhonorowania wybitnej postaci Rudolfa Patkolo. Wojciech Niemiec – mistrz Polski z 1976 roku, uczestnik legendarnego pojedynku Stali Mielec z Realem Madryt i aktualny trener… B-klasowego LZS-u Wydrza, w trzygodzinnej rozmowie opowiedział nam o sobie jako byłym piłkarzu, ale także szczęśliwym mężu, ojcu i dziadku.

Do Stali Stalowa Wola trafił Pan w 1979 roku ze Stali Mielec. Długo czekał Pan na… boiskowy pseudonim „Profesor”?
(śmiech) Myślę, że około 1,5 roku mi to zajęło. Tworzyliśmy z chłopakami niezwykle zgraną ekipę, czego efektem był chociażby historyczny, pierwszy awans Stalówki do Ekstraklasy. Grając praktycznie w jednym składzie przez kilka lat „znaliśmy się jak łyse konie”. Świętej Pamięci Henryk Wietecha, Marek Zieliński, Mirek Mścisz, Wiesiu Pędlowski, Jasiu Weselak, Krzysiek Bzdyra, Boguś Szopa, Piotrek Ząbek, Jurek Rogoziński, Jurek Bryła, Jasiu Gut czy w późniejszych latach Gienek Cebrat i Mietek Ożóg – ludzie, dla których możliwość gry w naszym mieście była czymś ogromnym. Jeśli jedna osoba coś zepsuła na boisku, to druga wiedziała, że zamiast się głupio krzywić musi to naprawić, żeby następnym razem przyszedł ktoś jemu z pomocą. Piłkarzem Stali byłem przez 11 lat. Z czasem zostałem kapitanem drużyny, dlatego też na boisku jak i poza nim to ja byłem upoważniony do zabierania głosu w różnych sprawach. Czy to poprawiając ustawienie swoich kolegów na murawie czy w rozmowach z prezesami odnośnie wysokości naszych wypłat.

W takim razie spytam od razu: kto był takim „Profesorem” dla Pana w latach młodości?
Kiedy jeszcze tylko marzyłem o profesjonalnej grze w piłkę moim wzorem był Włodzimierz Lubański. Pamiętam jak kiedyś z kumplami pojechaliśmy specjalnie na mecz do Rzeszowa, gdzie Stal grała z Górnikiem Zabrze, żeby móc na żywo obejrzeć Lubańskiego. Z biegiem lat mając przyjemność grać w Stali Mielec z Heńkiem Kasperczakiem, to on stał się moim wzorem do naśladowania. Człowiek, który potrafił załatwić wszystko i być takim dobrym duchem w szatni.

Piłkarzem chciał być Pan od zawsze?
Zdecydowanie. W tamtych czasach profesjonalne uprawianie sportu pozwalało na lepsze życie. Bo w jaki inny sposób mógłbym wówczas wyjechać za granicę na obóz i przy okazji zwiedzić kawałek świata? Od początku robiłem wszystko, żeby zostać profesjonalnym piłkarzem. Urodziłem się w Przemyślu i jako mały chłopak całe dnie potrafiłem spędzać na boisku. W 1966 roku mama kupiła mi skórzaną piłkę. Miałem taką jako pierwszy na osiedlu (śmiech). To był wtedy prawdziwy rarytas. Szkoda, że dzisiaj młodzież potrafi się cieszyć zazwyczaj z nowej konsoli, na której może podwyższać swoje umiejętności strzelając bramki Messim albo Ronaldo…

Co Pana najbardziej irytuje w dzisiejszym futbolu w Polsce?
Nieidentyfikowanie się z barwami klubowymi. Bez względu czy mówimy o Ekstraklasie, 1. czy 2. lidze. Nie jest to wina tylko piłkarzy, bo w końcu to nie oni sami podpisują ze sobą śmieszne kontrakty na pół roku. Dawniej standardem były umowy 4-5 letnie, dzięki którym młody chłopak żyjąc w danym mieście robił wszystko, żeby po meczu ktoś nie krzyknął do niego na ulicy: „Co wy wczoraj wyprawialiście na tym boisku?!”. Dzisiaj piłkarze mają to gdzieś, bo wiedzą, że za kilka miesięcy będą mieszkać już gdzie indziej.

W ostatnich latach zapamiętałem chociażby sytuację Bartka Bosackiego, którego w tragiczny sposób pozbyto się z Lecha Poznań. Gość, który z „Kolejorzem” jest związany jak mało kto, potraktowany został jak byle kto. Dlatego podkreślam, że problem nie leży tutaj tylko po stronie mentalności piłkarzy, ale również klubowych właścicieli, którzy swoimi decyzjami sami tworzą „klubowych turystów”.

W wieku 14 lat zdecydował się Pan na opuszczenie rodzinnego Przemyśla i przeprowadzkę do Mielca. Tam przyszły sukcesy w grupach juniorskich i pierwszej drużynie za jakie niewątpliwie trzeba uznać mistrzostwo Polski z 1976 roku. „Sodówka” nigdy nie uderzyła do głowy?
To były zupełnie inne czasy. W bardzo młodym wieku zmarł mój ojciec i z tego też względu od małego byłem nauczony, że muszę sobie radzić. To niewątpliwie pozytywnie wpłynęło na mój charakter. Nie potrafiłem cieszyć się z jednego sukcesu, ponieważ wciąż widziałem, że są ode mnie lepsi. Poza tym wciąż miałem w głowie przemyskie słuchowiska, których zawsze chciałem zostać bohaterem…

Mógłby Pan powiedzieć coś więcej o tych słuchowiskach?
Dawniej jeszcze na starym obiekcie Polonii Przemyśl zbierali się ludzie, by posłuchać relacji z ekstraklasowych pojedynków Stali Mielec, bądź Stali Rzeszów. Oczywiście nie mogło na nich zabraknąć mnie i moich kumpli, z którymi bardzo przeżywaliśmy te wydarzenia. I taka jest prawda, że każdy z nas marzył by za kilka lat zostać jednym z 22 bohaterów tych słuchowisk.

Panu się udało. Ale mimo wszystko pobytu w Legii Warszawa chyba nie wspomina Pan najmilej...
Wręcz przeciwnie. Odrobiłem służbę w wojsku, a i piłkarsko nie straciłem w tej drużynie. Trener Andrzej Strejlau po Pucharze Lata powiedział, że lepiej będzie jeśli odejdę do bydgoskiego Zawiszy, w którym będę mógł liczyć na regularne występy. Jednak sam pobyt w Warszawie wspomina bardzo dobrze. W końcu nie każdy miał możliwość bycia w jednej drużynie z takimi piłkarzami, jak Kaziu Deyna czy Stefan Białas.

Czyli niczego Pan nie żałuje? Nawet faktu, że jeszcze będąc piłkarzem mieleckiej Stali nie zdecydował się Pan na transfer do Anderlechtu Bruksela?
Gdybanie nie ma sensu. Przyznaje jednak, że jest to jedyna taka sytuacja, nad którą mogę trochę rozpamiętywać. Wówczas będąc jeszcze nastolatkiem nie miałem żadnych zobowiązań. Wiadomo, że żona i dzieci pojawiły się w moim życiu dopiero dobrych kilka lat później…

Skąd zainteresowanie akurat ze strony Anderlechtu?
Do Belgii pojechałem razem ze Stalą Mielec na młodzieżowy turniej „Europe One”. Wówczas nie byłem już juniorem, ale regulamin pozwalał na grę w zespole 3 starszych zawodników. Dokładnie był to 1976 rok. Graliśmy wówczas m.in. z młodzieżowym mistrzem Belgii – Standard Liege oraz najlepszą wtedy juniorską drużyną w Niemczech - Kickers Offenbach. Widocznie podczas jednego z nich wpadłem w oko przedstawicielom Anderlechtu. Mimo wszystko na podjęcie miałem bardzo mało czasu i… wybrałem inną drogę.

Trafił Pan do Legii, następnie Zawiszy i został legendą stalowowolskiej Stali, od której dzisiaj nawet nie może Pan liczyć na karnet…
Wcale mi to nie przeszkadza. Jeśli chcę wybrać się na mecz to kupuję bilet i na niego idę. Od nikogo nie mam zamiaru sępić jakiegoś karnetu. Większą przyjemność sprawia mi oglądanie meczów z normalnej trybuny.

Ale chociaż jako jeden z nielicznych piłkarzy miał Pan swoje oficjalne pożegnanie w klubie.
Tak, bo sam je wymusiłem (śmiech).

To znaczy?
W klubie rządy sprawował pan Alfred Rzegocki (były prezydent Stalowej Woli – red.). Do dzisiaj nie wiem z jakiego powodu, ale zwolnił on z funkcji trenera młodzieży Świętej Pamięci Rudolfa Patkolo. Człowieka, dla którego praca w tym klubie była wszystkim! Ze względu na taką sytuację dość konkretnie zakomunikowałem temu panu, że jeśli przy pierwszym spotkaniu Stalówki w nowym sezonie nie będzie miało miejsca oficjalne podziękowanie i pożegnanie tego wybitnego trenera to… nieważne (śmiech). Ostatecznie do pożegnania załapałem się także ja.

W klubie prowadził Pan swego czasu grupy młodzieżowe. Kiedy skończyła się Pana przygoda z klubem ZKS Stal Stalowa Wola?
Moja przygoda z tym klubem nigdy się nie skończyła i nie skończy! Po prostu nie mogłem przeboleć obecności w tym zasłużonym miejscu pewnych osób, którym na rękę było pozbycie się Niemca, który zawsze ma swoje zdanie. Pewnym ludziom nigdy nie będzie na rękę, jeśli trener chce zorganizować zagraniczny obóz dla młodzieży, czy sparingi z wymagającymi partnerami. W końcu po co tracić pieniądze, skoro można zagrać z lokalnym rywalem…

A nigdy Pan nie chciał pobawić się w trenerkę, ale na poziomie, na którym miał Pan okazję grać?
Przyznam szczerze, że zabrakło mi chęci. Mam stałą pracę (ochroniarz w Rejonowej Prokuraturze w Stalowej Woli – red.) i w końcu mogę poświęcić czas swojej rodzinie. W przeszłości prowadziłem Janowiankę Janów Lubelski, Sokoła Nisko czy Bukową Jastkowice. Obecnie po pracy trenuję LZS Wydrzę (stalowowolska B-klasa).

Nie uwierzę, że jest to spełnienie marzeń uczestnika historycznego pojedynku w Lidze Mistrzów Stali Mielec z Realem Madryt…
Ja swoje marzenia spełniłem. Teraz niech robią to chociażby moje dzieci. W ostatnią sobotę (10.08 – red.) chrzciny miała moja druga już wnuczka. Syn Daniel (były koszykarz Stali Stalowa Wola, Polonii Przemyśl, Resovii – red.) jest szczęśliwym mężem i ojcem, podobnie jak córka Angelika (była koszykarka Stali Stalowa Wola – red.), która na co dzień ze swoją dwójką dzieci i mężem mieszka w Madrycie. Bardzo cieszy mnie szczęście mojej rodziny. Dlatego zawsze z upragnieniem czekam na Święta Bożego Narodzenia, kiedy całą rodziną możemy spędzić ze sobą trochę czasu. Poza tym tak jak mówiłem już wcześniej - w końcu moja Ania ma swojego męża zawsze pod ręką (śmiech).

Odnoszę wrażenie, jakoby żona nie była do końca zadowolona w czasach kiedy grał Pan w piłkę…
Trudno się jej dziwić. Dawniej w klubie kilka razy do roku mieliśmy 2-3 tygodniowe obozy, dalekie wyjazdy na mecze, które zazwyczaj poprzedzały jeszcze krótkie zgrupowania. Muszę uczciwie przyznać, że to Ania musiała zająć się domem i naszą dwójką dzieci.

Pana wnuk ma teraz 4 lata. Za kilka lat pewnie będzie chciał usłyszeć od swojego dziadka kilka historii z czasów piłkarskiej kariery. O czym mu Pan najchętniej opowie?
Jest kilka momentów związanych ze sportem, które do dziś miło wspominam. Przyznaję, że nie lubię rozpamiętywać tego wszystkiego, bo osobiście preferuję życie teraźniejszością. Na pewno podróż ze Stalą Mielec w 1976 roku do Walencji na mecz z Realem Madryt (stadion Realu był wówczas w przebudowie – red.) i późniejsze ugoszczenia nas przez władze „Królewskich” były dla mnie czymś wyjątkowym. Zresztą jak sam widzisz zegarek, który otrzymałem wówczas od władz Realu Madryt noszę do dziś (śmiech).

Poza tym do głowy przychodzą mi jeszcze: miesięczny obóz na Kubie w barwach młodzieżowej reprezentacji Polski (Turniej Państw Demokratycznych – red.) i wygrany Turniej Michałowicza w barwach młodzieżowej reprezentacji Rzeszowszczyzny. Wówczas dostaliśmy się do finałowych rozgrywek w Augsburgu. W Niemczech nieoczekiwanie wygraliśmy z juniorami Borussii Moenchengladbach i West Bromwich Albion. Jeśli wnuk będzie miał dłuższą chwilę to wspomnę mu jeszcze o tym, że dziadek został najlepszym strzelcem tego turnieju (śmiech).

Jako obrońca?
Jako środkowy obrońca zacząłem grać dopiero w Stalowej Woli. Wcześniej zawsze byłem ustawiany w środku pola. Wracając jeszcze do poprzedniego pytania. Muszę wspomnieć o wygranym barażu o grę w 1. lidze z Górnikiem Knurów. To było fantastyczne uczucie, kiedy na Hutniczej zjawiło się grubo ponad 10 tysięcy widzów!

Innym legendarnym meczem w barwach Stalówki był ten z sezonu 1980/81, kiedy grając jeszcze w II lidze wyeliminowaliśmy w 1/16 Pucharu Polski faworyzowaną Wisłę Kraków. „Biała Gwiazda” przyjechała do Stalowej Woli w najmocniejszym składzie, mając w swoich szeregach chociażby Andrzeja Iwana, Zdzisława Kapkę i Marka Motykę. Pamiętam, że decydującą bramkę na 1:0 w dogrywce zdobył Jurek Hnatkiewicz. Rzadko strzelał, ale jak już to robił to nie byle komu (śmiech).

Wymieni mi Pan jedenastkę najlepszych piłkarzy, z którymi miał Pan przyjemność grać w piłkę?
Zygmunt Kukla (Stal Mielec) – Krzysztof Rześny (Stal Mielec), Stefan Majewski (Zawisza Bydgoszcz), Marian Kosiński (Stal Mielec), Ryszard Per (Stal Mielec) – Henryk Kasperczak (Stal Mielec), Kazimierz Deyna (Legia Warszawa), Leszek Ćwinkiewicz (Stal Mielec) – Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Ryszard Sekulski (wszyscy Stal Mielec)

W Stalowej Woli kiedykolwiek był Pana zdaniem talent na miarę wyżej wymienionych?
Tak, tylko nie każdy z ludzi, których wymienię potrafił właściwie pokierować swoją karierą. Krzysztof Strzelec, Stanisław Trawiński, Zygmunt Tworek, Janusz Mulawka – piłkarze o sporym potencjale, lecz w pewien sposób zmarnowanym. Stasiu Trawiński do pierwszej drużyny Stalówki wdarł się chyba w wieku 15 lat. Biorąc pod uwagę, że w tamtych czasach Stalowa Wola praktycznie w każdym sezonie walczyła o awans do 1. ligi, bądź już w niej grała, to łatwo wywnioskować, że był to naprawdę duży talent. Szczególnie, że jego roli w zespole nie można było określić mianem „zapchajdziury”, lecz klasycznego rozgrywającego.

Dlaczego nie wyszło?
Powiem tak: zawsze powinien być czas na pracę, a nie zabawę. Podobnie zresztą wyglądała sytuacja z Zygmuntem Tworkiem, którego w pewnym momencie do siebie chciał Śląsk Wrocław i Legia Warszawa. Zabrakło podjęcia właściwej decyzji. Pewnie myślisz: „Jak można nie skorzystać z oferty Legii!”. Pieniądze w Stalowej Woli były wówczas bardzo zbliżone do tych jakie były w najlepszych klubach polskiej 1. ligi. Chłopaki czuli się tu dobrze. Jak widać… zbyt dobrze.

Z którym z kolegów z boiska ma Pan dzisiaj najlepszy kontakt?
Z Mirkiem Mściszem. Mieszkamy niedaleko siebie, a poza tym jest moim kierownikiem, dlatego jestem skazany na niego (śmiech).

Ile w dzisiejszych czasach trzeba strzelić bramek, zaliczyć asyst, żeby zostać dostrzeżonym i zapamiętanym?
W Ekstraklasie i w 1. lidzie niewiele. Przy tak dużej ilości mediów chłopak, który strzeli jedną ładną bramkę spokojnie może „przewieźć się” na tym przez dłuższy czas. Telewizje pokażą 100 powtórek jego pięknego strzału i tak to się wszystko kręci. To szkodzi młodym, ponieważ za szybko wierzą oni, że są coś warci. Na szczęście w klubach cywilizowanych są ludzie, którzy dbają o rozwój chłopak nie tylko na boisku, ale także poza nim.

Pan w swoim życiu też trafił na takich ludzi?
Nie potrzebowałem takiej pomocy. Tak jak już wspomniałem, dość szybko musiałem nauczyć się żyć bez ojca i to zahartowało mnie na lata. Nigdy nie byłem aniołem, ale też nigdy nie „popłynąłem”. Na pewno jestem wdzięczny trenerom, na których trafiłem w swoim życiu. Świętej pamięci Edmund Zientara – fantastyczny człowiek. Tym bardziej „gotowało się” we mnie kiedy w klubie ze Stalowej Woli pozbyto się Rudolfa Patkolo, który swoją pracę z młodzieżą wykonywał z ogromną pasją, o której większość ludzi może tylko pomarzyć. Szkoda tylko, że niestety nie do końca docenić u innych…

Sposób na mordercze treningi u śp. Edmunda Zientary.
(śmiech) Domena Grześka Laty i Ryśka Sekulskiego. Trenera Zientarę łatwo było „wypuścić”, kiedy chciało się zobaczyć jego boiskowe popisy i jak genialnie potrafił uderzać futbolówkę swoją lewą nogą. I tak czasami mijało nam pół treningu oglądając wrzucającego Sekulskiego i bombardującego bramkę celnymi uderzeniami trenera, który trzeba przyznać miał fenomenalnie ustawione stopy. Bez względu czy uderzał lewą, czy prawą nogą piłka zazwyczaj lądowała w sieci.

Gdyby miał Pan wymienić najlepszych trenerów, których spotkał Pan w Stalówce?
Grzegorz Polakow. Może nie miałem przyjemności pracować z tym znakomitym szkoleniowcem w Stalowej Woli długo, ale jak to się mówi: „nie liczy się ilość, tylko jakość”. Pamiętam, że trener Polakow przejął nas w przerwie sezonu bodajże 83/84, w którym byliśmy faworytem do spadku z II ligi. Wówczas po niesamowicie ciężkim obozie przygotowawczym w Szklarskiej Porębie zanotowaliśmy świetną rundę wiosenną pod wodzą tego trenera, odrabiając duże straty punktowe i ostatecznie niespodziewanie utrzymując się w lidze. Solidna praca wykonana przez Grzegorza Polakowa moim zdaniem miała ogromny wpływ na nasze późniejsze sukcesy.
Poza tym miło wspominam także Władysława Szaryńskiego i Zbigniewa Mygę. Bardzo konkretni ludzie, przy których człowiekowi zawsze chciało się nie tylko trenować, ale także rozmawiać i prosić o różne rady.

A co Pan sądzi o trenerach bez piłkarskiej przeszłości, którzy nie mogą powiedzieć do swoich podopiecznych: „Patrzcie i się uczcie!”?
W dzisiejszych czasach „trener teoretyk” jest jak najbardziej możliwy do zaakceptowania. Paradoksalnie, na tym najwyższym szczeblu rozgrywkowym w kraju. Czy trener to osoba, która bezpośrednio odpowiada za przygotowanie motoryczne zespołu? Nie, bo od tego jest w klubie specjalista. Czy trener musi odpowiadać za kwestie mentalne piłkarzy? Nie, bo w klubie zawsze kręci się jakiś psycholog. Czy trener odpowiada za dobrą rozgrzewkę? Nie, bo od tego jest drugi trener. I tak dalej. Pozostaje popularne obecnie określenie „filozofia gry” i taktyka. A tych widocznie można nauczyć się z laptopa…

Grzegorz Lato jest pańskim kolegą. Niech mi Pan powie: po co mu była ta prezesura w PZPN? Z człowieka szanowanego przez każdego Polaka stał się obiektem drwin…
Grzesiek zapomniał trochę, że nie żyjemy w Niemczech, tylko w Polsce. Tutaj nikogo nie interesuje, że ty grałeś dobrze w piłkę to teraz masz mieć z tego powodu jakieś przywileje. Franz Beckenbauer w polskiej wersji raczej nie miał szans (śmiech). Nie mogę odpowiadać za decyzję Grześka, ponieważ to nie ja z nich byłem rozliczany tylko on, dlatego też nie chcę tej sprawy dogłębnie analizować.

Piłkarze LZS-u Wydrza wiedzą, że mają okazję trenować pod okiem byłego 1-ligowca i mistrza Polski czy raczej… żyją teraźniejszością (śmiech)?
(śmiech) To by było chore jakbym wszedł do szatni i zaczął opowiadać: „Grałem z Deyną, grałem z Kasperczakiem – macie się mnie słuchać!”. Nie interesuję mnie to i naprawdę wolę żyć teraźniejszością. W klubie z Wydrzy jestem dopiero od 3 tygodni. Wiem, że chłopaki ciężko pracują, a piłka nożna to dla nich tylko dodatek, dlatego też zdrowo podchodzę do tego tematu. Jednak skoro widzę, że nie są „kelnerami” to ciężko mi im powiedzieć, że gramy o tak sobie, żeby grać. To nie ma sensu! Jeśli się już coś robi, to trzeba w tym widzieć jakiś cel. Dlatego każdy trening i mecz powinien nas zbliżać do awansu.

Już na koniec. Jak Pan ocenia szanse na „awans" do centralnej 2. ligi Stali Stalowa Wola?
Ciężko mi powiedzieć, ale fakt faktem, że tak zasłużony klub jak ZKS Stal Stalowa Wola nie zasługuje na tułaczkę po jakiś wsiach! Na pewno cieszę się, że zespół prowadzą ludzie od lat z nim związani. Ludzie, którzy nie będą tu ściągać jakiegoś „szrotu” z zewnątrz, blokując tym samym miejsce dla naszych wychowanków. Życzę powodzenia Pawłowi Wtorkowi i uważam, że funkcję trenera powinien on przejąć już w przerwie poprzedniego sezonu.


Metryka:

Wojciech Niemiec (1956) – urodzony w Przemyślu, legendarny piłkarz Stali Stalowa Wola w latach 1979-1990; były zawodnik m.in. Stali Mielec, Legii Warszawa i Zawiszy Bydgoszcz; mistrz Polski w barwach Stali Mielec z roku 1976; żona Anna (1956); syn Daniel (1978); córka Angelika (1980).

Rozmawiał Bartosz Michalak

Archiwum prywatne


Polecamy