menu

W pogoni za folklorem (4): Widzew psuł się od środka i dlatego teraz musi być odbudowywany

29 lutego 2016, 08:49 | Konrad Kryczka

- Na pewno żałuję, że nie udało mi się utrzymać na poziomie Ekstraklasy. Kiedy w niej grałem, nie myślałem zresztą, że wkrótce mogę się znaleźć w I lidze. Życie pisze jednak różne scenariusze. Czasami trzeba zrobić jeden krok w tył, żeby później wykonać dwa do przodu. Dlatego nie traktuję gry w I lidze jako degradacji. Wierzę raczej, że to miejsce, w którym mogę się odbudować i dzięki któremu będę mocniejszy, szczególnie pod względem mentalnym - powiedział w wywiadzie z nami zawodnik Pogoni Siedlce, Mariusz Rybicki.

Mariusz Rybicki: Spadek z Ekstraklasy do 1 ligi przeżyłem naprawdę mocno
fot. Paweł Łacheta
Mariusz Rybicki podczas meczu z Dolcanem, który z powodów finansowych właśnie pożegnał się z 1 ligą
fot. Łukasz Kasprzak / Polska Press

fot. Krzysztof Szymczak / Polska Press

fot. Krzysztof Szymczak / Polska Press
1 / 4

Ciężko mierzyć się z opiniami mówiącymi o rozczarowaniu twoim rozwojem?
Daję sobie radę. Prawda jest taka, że był taki czas, kiedy sporo ode mnie oczekiwano. Pokazałem się z naprawdę dobrej strony w Ekstraklasie, a byłem przecież rzucony na bardzo głęboką wodę. Wcześniej – jako piłkarz SMS-u – występowałem tylko w IV i III lidze. A jak już trafiłem do Widzewa, swoją grą wysyłałem czytelne sygnały, że jestem utalentowanym zawodnikiem i stać mnie na wiele. W pewnym momencie nastąpił jednak spadek formy. Byłem młodym piłkarzem i brakowało mi regularności. Zdarzały mi się zarówno mecze dobre, czy bardzo dobre, jak i słabe, a nawet bardzo słabe. Ciężko mi było ustabilizować formę.

Niektórzy zaczęli na mnie wieszać psy, mówić, że jestem zmarnowanym talentem. I co mogę im odpowiedzieć? Dalej robię swoje i pracuję nad sobą, żeby jak najszybciej wrócić do Ekstraklasy, a później móc jeszcze pomyśleć o wyjeździe za granicę. Zobaczymy, co z tego będzie, choć na pewno się nie poddam. W tym sporcie nie ma na to miejsca. Na razie nie ma jednak co wybiegać aż tak daleko w przyszłość, tylko trzeba się skupić na grze w Pogoni.

Musisz jednak przyznać, że coś poszło nie tak. Przecież Grzegorz Mielcarski powiedział o tobie kiedyś „perełka”.
To było w meczu z Piastem. Wszedłem w końcówce i wywalczyłem rzut karny, dzięki któremu wygraliśmy. Jasne, że coś takiego się pamięta, tylko ile można to rozpamiętywać? Nie można wiecznie wracać do tego, że kiedyś było świetnie. Trzeba zamknąć ten rozdział i skoncentrować się na tym, co teraz. Jestem tu, gdzie jestem i właśnie w tym miejscu muszę udowodnić, że jestem wartościowym zawodnikiem i stać mnie na jeszcze więcej.

Ale sam nie jesteś rozczarowany, że drugi rok z rzędu musisz grać w I lidze?
Nie wiem, czy „rozczarowany” to właściwe słowo. Na pewno żałuję, że nie udało mi się utrzymać na poziomie Ekstraklasy. Kiedy w niej grałem, nie myślałem zresztą, że wkrótce mogę się znaleźć w I lidze. Życie pisze jednak różne scenariusze. Czasami trzeba zrobić jeden krok w tył, żeby później wykonać dwa do przodu. Dlatego nie traktuję gry w I lidze jako degradacji. Wierzę raczej, że to miejsce, w którym mogę się odbudować i dzięki któremu będę mocniejszy, szczególnie pod względem mentalnym. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.

Dwa spadki z Widzewem też traktowałeś jako wzmocnienie?
W jakimś stopniu na pewno. Trzeba umieć przegrywać, a takie sytuacje uczą tego najlepiej. Przeżywałem je naprawdę mocno. Zwłaszcza spadek z Ekstraklasy do I ligi. Cały czas powtarzam i powiem to raz jeszcze: miejsce Widzewa jest w Ekstraklasie. Natomiast to, co działo się z klubem w I lidze, boli mnie na tyle, że nie chcę o tym wspominać. Dlatego cieszę się, że obecnie – będąc w innym miejscu – mogę się nieco odciąć od tego, co stało się w Łodzi.

Ze spadkiem z Ekstraklasy nie mogłeś się chyba pogodzić – mówiłeś bodaj nawet, że na to nie zasłużyliście?
(Chwila zastanowienia) Pewnie tak powiedziałem. Wiem, że sporo się zmieniło od czasów Wielkiego Widzewa. Nie ma co ukrywać, że łódzki klub psuł się od środka i z tego powodu musi być teraz odbudowywany. Nadal utrzymuję jednak, że miejsce Widzewa jest w Ekstraklasie.

Wojciech Stawowy, który prowadził was na wiosnę ubiegłego roku, chciał, żebyście grali piłką. Nauczenie takiego stylu jest jednak czasochłonne. Nie lepiej było spróbować inaczej – tak, aby wyszarpać rywalom jak najwięcej punktów?
Zgadzam się, że to styl, który wymaga mnóstwa czasu, aby go opanować. To styl, który wypracowuje się latami. Trener chciał nam to jednak przekazać w jak najprostszej formie, w skrócie. I były momenty, kiedy łapaliśmy, o co chodzi. Kiedy byliśmy na obozie w Turcji, mierzyliśmy się z mocnymi rywalami – jak mistrz Macedonii – i naprawdę dawaliśmy sobie z nimi radę. Później w lidze przeważaliśmy pod względem posiadania piłki, ale brakowało nam czegoś, gdy docieraliśmy pod pole karne rywali. Zdarzały się mecze, kiedy przeciwnicy nie mogli nawet powąchać piłki, ale co z tego, skoro nie potrafiliśmy postawić kropki nad i? Nie powiem jednak, że pomysł trenera Stawowego był zły. To naprawdę mogło wypalić – mieliśmy dobrze wyszkolonych techniczne zawodników – tylko potrzeba było więcej czasu niż kilka miesięcy.

Stawowy zasłynął również z pewnej wypowiedzi o Lidze Mistrzów.
Powiem szczerze, że jakoś bardzo się nie dziwiłem tym słowom. Trener mocno w nas wierzył. Po kilku przepracowanych treningach z drużyną zauważył w niej spory potencjał, więc pewnie to podkusiło go do wypowiedzenia takich słów w wywiadzie. Widział w zawodnikach coś, co pozwalało mu myśleć, że może stworzyć fajną drużynę. Myślę zresztą, że gdyby trener Stawowy prowadził nas dłużej i utrzymalibyśmy się w pierwszej lidze, to mogłaby powstać naprawdę superdrużyna. Taka, który powalczyłaby o powrót do Ekstraklasy.

Nie siedział wam w głowie wynik z rundy jesiennej?
Niby staraliśmy się o tym nie myśleć, ale nie da się ukryć, że ten gdzieś z tyłu głowy wiedzieliśmy, jaką mamy stratę do bezpiecznego miejsca. Czuliśmy presję, a to nie pomagało. Na spadek wpływ miało jednak więcej czynników. Teraz nie ma co tego roztrząsać. Widzew jest w IV lidze, odbudowuje się i pozostaje mu kibicować, żeby jak najszybciej wrócił tam, gdzie jego miejsce.

Widzew przed spadkiem miał ratować m.in. Kosuke Kimura. Obrońca ograny w MLS, ale w I lidze nie było po nim widać aż takiej jakości.
Ale to naprawdę bardzo dobry zawodnik. Mogę to powiedzieć z czystym sumieniem. Ogólnie nie widziałem na oczy szybszego zawodnika. Jak biegł, to zostawały za nim płomienie. Szybkość była jego głównym atutem, ale nie miał też problemów z piłką przy nodze. Czasami potrafił to fajnie połączyć. Czy powinien nam dać więcej? Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że problem leżał gdzieś indziej. Mieliśmy fajną ekipę, która nie była w stanie pokazać pełni swojego potencjału. Coś nas blokowało. Taki Kimura grał przecież w MLS, gdzie występował w jednej drużynie z Thierrym Henrym. A to już o czymś świadczy.

Da się pracować w warunkach, kiedy wiesz, że zaraz twój klub upadnie?
Trzeba powiedzieć, że informacje o upadku zaczęły do nas docierać pod koniec sezonu. Wtedy było już wiadomo, że pod względem sportowym spadamy z I ligi. A mieliśmy świadomość, że jeżeli zlecimy z tego poziomu, to Widzew – który miał ogromne zaległości finansowe – ogłosi upadłość. Pytałeś, czy da się pracować w takich warunkach. Jasne, że było ciężko. Człowiek robił swoje, ale z tyłu głowy pojawiały się różne myśli. Często były związane z sytuacją finansową klubu. Pamiętam, że w rundzie rewanżowej poprzedniego sezonu przez długi okres nie dostawaliśmy pieniędzy. Jednak się nie skarżyliśmy. Większość drużyny stanowili młodzi zawodnicy, którzy nie skupiali się na pieniądzach. One miały przyjść później. My chcieliśmy pokazać się z jak najlepszej strony, pomóc drużynie w utrzymaniu, ale wyszło jak wyszło. Nie ma co do tego wracać.

To ile najdłużej czekałeś na pensję?
Dokładnie już nie pamiętam, choć zaległości na pewno dochodziły do czterech miesięcy.

Dawali wam dobry pretekst do rozwiązania kontraktów.
Jasne. Pod koniec zaczęły się nawet gierki ze strony niektórych osób. Typowe obiecanki-cacanki. One wprowadziły toksyczną atmosferę wewnątrz drużyny. Sądzę, że to też miało swój wpływ na wyniki.

Dużo otrzymałeś takich obiecanek w życiu?
Nie, bez przesady. Nie mówmy też, że obiecywano mi jakieś kokosy. Tak nie było. Po prostu niektórzy nie wywiązywali się z tego, co mówili. Zawiodłem się na kilku osobach, ale trzeba iść dalej.

Co do ostatniej rundy w Widzewie, jak oceniasz Byczynę?
(Chwila zastanowienia) Powiedzmy, że była to miejscowość, w której rozgrywano mecze. Nic dodać, nic ująć.

Przynajmniej na murawę nie mogliście narzekać.
Boisko było rewelacyjne. Najlepsze sztuczne, na jakim grałem. Szkoda tylko, że pod innym względem było gorzej. Myślę o kibicach, którzy nie mieli stadionu, który mogliby zapełnić. To było ogromnie dołujące. Widzew miał przecież rzeszę kibiców w całej Polsce, ale oni nie mogli wspierać nas z trybun, bo nie potrafiliśmy załatwić większego obiektu.

Po raz pierwszy usłyszałeś wtedy nazwę Byczyna?
Nie, nie. Zdarzało się, że wcześniej – jeszcze za trenera Skowronka – przyjeżdżaliśmy tam na treningi. Dochodziło do tego w okresach zimowych, kiedy zwykłe boiska były oblodzone. W Byczynie nie było tego problemu, ponieważ była tam sztuczna murawa.

Byłeś w ogóle zadowolony z liczby minut, jakie dostawałeś w Widzewie? Często byłeś przecież rezerwowym.
Kiedy przychodziłem do Widzewa, miałem osiemnaście lat i w ogóle nie myślałem, że będę łapał jakieś minuty. A tymczasem otrzymałem sporo szans. Zdarzało się nawet, że wychodziłem w pierwszym składzie w niektórych meczach Ekstraklasy i, co najważniejsze, dawałem radę. Z upływem czasu z występami bywało różnie. Raz grałem więcej, a raz mniej. Nie potrafiłem utrzymać formy, a do tego czasami brakowało chyba zaufania ze strony trenerów. To też jest ważnie. Weźmy przykład Arka Milika, który dziś gra w Ajaksie i jest świetnym zawodnikiem. Kiedy jeszcze był w Górniku, miał słabsze momenty, ale trener Nawałka mocno w niego wierzył i na niego stawiał. Wszyscy wiemy, gdzie dzisiaj jest Milik, więc widać, że opłacało mu się zaufać.

A jak było za Stawowego? Zdarzało się, że trafiłeś do bramki lub zaczynałeś grać dobrze w danym meczu, a trener ściągał cię z boiska.
O konkretne decyzje musiałbyś pytać trenera. Wszystko siedziało w jego głowie. Ja przecież nie chodziłem do trenera i nie pytałem, dlaczego mnie zdjął, skoro strzeliłem bramkę. To by raczej nie zabrzmiało za dobrze. Jasne, z tyłu głowy pojawiała się myśl „To dziwne. Zdobywam bramkę, gram dobrze, a trener mnie ściąga”, ale naprawdę ufałem trenerowi Stawowemu. Wiedział, co robi, więc nie kłóciłem się z jego decyzjami. Może kiedy grałem dobrze, trener ściągał mnie z boiska, myśląc „Ryba zrobił swoje. Niech teraz odpocznie”?

Co do szkoleniowców, Radosław Mroczkowski dotychczas dał ci najwięcej jako trener?
Od każdego trenera, który mnie prowadził, byłem w stanie coś wynieść. Trenerowi Mroczkowskiemu zawdzięczam naprawdę dużo, sporo się od niego nauczyłem, zwłaszcza pod względem taktycznym. Dostrzegł mnie, kiedy byłem jeszcze w SMS-ie. Sam tam pracował, a później – kiedy poszedł do Widzewa – przypomniał sobie o mnie i chciał sprawdzić w swojej drużynie. Zostałem zaproszony na testy, pokazałem się z dobrej strony i tak trafiłem do Ekstraklasy.

Mroczkowski nie bał się postawić na młodzież. Wszyscy pamiętają „Dzieciaki Mroczkowskiego”…
Jasne, nawet były specjalne koszulki. To był naprawdę miły czas w Widzewie. Trener nie bał się postawić na młodych zawodników, jak choćby na mnie czy Mariusza Stępińskiego. Do tego na boisku mogliśmy liczyć na pomoc starszych kolegów. Widzew stał się mieszanką młodości z doświadczeniem i to naprawdę fajnie funkcjonowało. Po jakimś czasie wszystko się jednak posypało…

A co do tych starszych kolegów – od którego wyciągnąłeś najwięcej?
Nie wskażę jednego, bo wielu było takich, od których się czegoś nauczyłem. Był Grzelczak, który miał kapitalną lewą nogę, był Dudu Paraiba, który słynął ze świetnych dośrodkowań, byli jeszcze choćby Abbes, Okachi i Bruno Pinheiro. Trudno mi wymienić wszystkich, ale od każdego wyciągnąłem coś dla siebie.

Wymieniłeś głównie obcokrajowców – nie za wielu ich było w Widzewie?
Trudno powiedzieć. Ale jak zawodnik jest dobry i potrafi wkomponować się w zespół, to bez znaczenia, czy to obcokrajowiec, czy tutejszy. Jasne, czasami są piłkarze zza granicy, którzy – przez swój charakter i temperament – nie są w stanie zgrać się z zespołem, ale w Widzewie nie było tego typu problemów. Obcokrajowcy, których tam spotkałem, byli pozytywnymi ludźmi i dobrymi zawodnikami.

Podobno w pewnym momencie niektórym proponowano ziemię zamiast zaległości.
(śmiech) To były raczej takie podśmiechujki. Coś rzuconego żartobliwie, kiedy Widzew nie miał za bardzo czym płacić. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Czyli tobie nie proponowali?
Nie, nie (śmiech). Wobec mnie Widzew nie miał takich zaległości jak wobec zawodników, którzy mieli zdecydowanie wyższe kontrakty.

Na obcokrajowców nie narzekałeś, ale testowanych zawodników było jednak za dużo.
Pamiętam śmieszną sytuację za trenera Tylaka. To było już po spadku do I ligi. Do Widzewa przyjechał wtedy wagon z testowanymi zawodnikami. To byli ludzie z każdego zakątka świata. Codziennie przybywało ich po pięciu czy sześciu. Nawet organizowano dla nich oddzielne sparingi. Uwierz, że z tych zawodników można było skleić meczową osiemnastkę. A co do wspomnianej sytuacji, w pewnym momencie na testy przybyło sześciu, może siedmiu zawodników, którzy mieli zagrać sparing bodaj z jakąś trzecioligową drużyną. Skończyło się tak, że piłkarze sprawdzani przez Tylaka przegrali 0:5 lub 0:6, a w Widzewie wybito sobie z głowy pomysł ze sprowadzaniem wagonów testowanych zza granicy.

A czy lepszą drogą nie jest sprawdzanie jednego czy dwóch zawodników na tle grupy, jaką się już posiada?
Ja właśnie byłem testowany w ten sposób. I to była dobra polityka. Zawodnik jest od razu rzucany na głęboką wodę. Może trenować i sprawdzić się na tle pierwszej drużyny. Widać, czy odstajesz poziomem, czy nie. A jak odstajesz, ale widać w tobie potencjał, to trener cię zostawia. Kiedy sam byłem testowany, przyszło mi zagrać w sparingu z mistrzem Litwy. Wszedłem na drugie 45 minut, zaliczyłem asystę i generalnie pokazałem się z dobrej strony. Tylko tak naprawdę nie wiedziałem, co dalej. Muszę przyznać, że od razu po sparingu pojechałem do domu, który był dość blisko stadionu. Nawet nie myślałem o tym, że trener Mroczkowski może się do mnie odezwać.

Następnego miałem zaplanowane treningi w SMS-ie. Wieczorem dostałem jednak telefon od Michała Wlaźlika, dyrektora sportowego Widzewa.
- Mariusz, co się z tobą dzieje, dlaczego tak szybko uciekłeś?
- No, rozegrałem sparing i nie wiedziałem, że mam czekać…
- Przyjeżdżaj jutro na trening, porozmawiaj z trenerem. Jesteśmy tobą zainteresowani.
I tak właśnie wyglądało moje przejście do Widzewa (śmiech).

Mieszkałeś niedaleko stadionu, ale to chyba po przeprowadzce w dzieciństwie?
Tak, tak. Początkowo mieszkałem na Zarzewie. Typowe osiedle widzewiaków. Mój tata był zresztą zapalonym kibicem Widzewa. Ale rzeczywiście w pewnym momencie przeprowadziliśmy się na Śródmieście, bardziej w centrum miasta i bliżej stadionu Widzewa.

Podobno rodzice nie chcieli, żebyś wpadł w nieodpowiednie towarzystwo, stąd przeprowadzka.
Nie wiem, czy niewłaściwe towarzystwo to najlepsze określenie. Nie chciałbym nikogo obrazić. Zresztą, bardzo lubiłem to osiedle. Tam się wychowałem, miałem kolegów. Kiedy rodzice powiedzieli mi o przeprowadzce, płakałem. Prawdą jest jednak, że im starsi robiliśmy się z kolegami, tym coraz różniejsze rzeczy przychodziły do głowy. A rodzice chcieli mnie odciągnąć od takich spraw, jak picie piwa pod trzepakiem, czy inne nałogi. Stąd przeprowadzka do centrum miasta, gdzie było zdecydowanie spokojniej. Dzięki temu mogłem się w pełni skupić na piłce.

Kiedy spadaliście z Ekstraklasy, mogłeś w niej zostać. Była oferta z Cracovii.
Było kilka ofert z Ekstraklasy, nie tylko z Cracovii. Wszystko rozbijało się jednak o jeden zapis w umowie między SMS-em a Widzewem. Można powiedzieć, że byłem „uwiązany” do dyrektora SMS-u, pana Matusiaka. W razie mojego transferu z Widzewa SMS miał dostać 400 tysięcy złotych. I to był problem. Zresztą, ta kwestia zablokowała mi również możliwość transferu jeszcze wtedy, kiedy Widzew grał w Ekstraklasie. Ówcześnie miałem kilka propozycji, wśród nich dość ciekawe opcje zagraniczne. Z powodu wspomnianych 400 tysięcy do transferu nie doszło. A jeżeli chodzi o przejście do Cracovii w 2014, to praktycznie jedną nogą byłem w tym klubie. Podobno dyrektor SMS-u dogadał się nawet z działaczami Widzewa, ale na ostatniej prostej coś poszło nie tak i zostałem w Łodzi.

A te ciekawe oferty to skąd?
Nie ma sensu wymieniać teraz nazw klubów. Wszystko kończyło się bowiem na zainteresowaniu moją osobą. Kiedy któryś z klubów dowiadywał się, jak dokładnie wyglądała moja sytuacja transferowa, to niemal od razu rezygnował.

W końcu odszedłeś z Widzewa, rozwiązując umowę z winy klubu.
No tak, ale wtedy już nie interesowały mnie zapisy umowy między SMS-em a Widzewem. Ta sprawa mnie nie dotyczyła, co najwyżej mogły istnieć jakieś zobowiązania między samymi klubami.

Przed rozpoczęciem sezonu byłeś testowany w Górniku Łęczna. Dlaczego nie wyszło?
Trudno powiedzieć. Pojechałem na testy, zagrałem w sparingu i zdobyłem bramkę. Głównym powodem tego, że tam nie zostałem, były podobno kwestie finansowe. Z tego, co wtedy słyszałem, sponsor klubu chciał raczej wykładać pieniądze na wychowanków, a nie na zawodników z zewnątrz.

A co mówił trener Szatałow?
Z nim na ten temat nie rozmawiałem. Gadałem o tym – podobnie jak trzech, czy czterech innych zawodników, którzy byli testowani – z drugim trenerem. Usłyszałem, że fajnie wypadłem, wszystko super, ale z podpisania kontraktu na razie nici. Nie chciał powiedzieć do końca, dlaczego tak wyszło, ale sądzę, że miało to związek z tym, o czym mówiłem wcześniej.

Idąc do Pogoni, nastawiałeś się na to, że trafiasz do drużyny walczącej o utrzymanie?
Nie, bo skoro zaczął się nowy sezon, to nie można było z góry zakładać, że Pogoń czeka walka o utrzymanie. O tym można mówić dopiero po rozegraniu pierwszej rundy. I teraz wiemy już, że będziemy walczyli o utrzymanie. Do Pogoni przychodziłem po to, żeby się odbudować, przede wszystkim psychicznie. Wiedziałem, że będę miał tu sporą szansę na regularne występy. To było dla mnie kluczowe.

Zanim podpisałeś kontrakt w Siedlcach, trochę potrenowałeś z Pogonią. Można to nazwać testami?
Nie, z rozmów z trenerem Sasalem oraz moim menedżerem wynikało, że jadę do Siedlec, żeby podpisać kontrakt. Trener znał mnie z występów w Ekstraklasie, wiedział, czego się po mnie spodziewać i był zdecydowany, żebym przyszedł do jego drużyny. Testy były zbędne. Po prostu kwestią czasu było to, kiedy podpiszę kontrakt. Trochę się to przeciągało, ale to wiązało się akurat ze sprawami czysto formalnymi. Najważniejsze, że wszystko skończyło się tak, jak powinno.

Czułeś się dziwnie w 2015, grając cały rok na wyjazdach?
Kiedy byłem w Widzewie, musieliśmy grać w Byczynie, ponieważ w Łodzi budowano stadion. Kiedy patrzę na zdjęcie, widzę, że powstaje naprawdę fajny obiekt dla Widzewa. Z kolei kiedy trafiłem do Pogoni, dowiedziałem się, że jako gospodarze – z powodu braku oświetlenia – będziemy grać w Pruszkowie, a nie Siedlcach. Brzmiało to nieco dziwnie, ale „żyrandole” na stadionie Pogoni już stoją, więc wiosną możemy spokojnie grać u siebie.

Mocno nie podobało się to waszemu trenerowi, który twierdził, że kiedy telewizja was nie pokazuje, to moglibyście grać w Siedlcach.
Niestety, nigdy nie zrozumiemy polityki. Nie wiemy, jaką wizję mają ludzie zarządzający rozgrywkami. Fakty są jednak takie, że jesienią nie transmitowano żadnego naszego meczu, i przyznam szczerze, że nie wiem z jakich względów. W końcu – patrząc niektóre transmitowane spotkania – wydaje mi się, że śmiało można byłoby pokazać kilka naszych. Szkoda, że tak się nie stało, ale może chociaż wiosną parę naszych meczów poleci w telewizji?

Masz za sobą pierwsze półrocze w Siedlcach – jesteś zadowolony ze statystyk?
Nie jestem ani rozczarowany, ani też superzadowolony. Zdobyłem cztery bramki, miałem też chyba cztery asysty. Wysoko stawiam sobie poprzeczkę, więc trudno, żebym był w pełni usatysfakcjonowany tym wynikiem. Podchodzę do tego jednak spokojnie i mam nadzieję, że wiosną wypadnę jeszcze lepiej i podkręcę trochę swoje statystyki.

Będzie o to łatwiej, bo zimą się wzmocniliście. Na co stać obecną Pogoń?
Myślę, że na wiele. Do Siedlec trafiło teraz kilku wartościowych zawodników, którzy powinni podnieść poziom naszej drużynie. Naszą jakość powinno być widać w lidze.

Czas działa chyba na waszą korzyść. Rozkręcaliście się z każdym kolejnym meczem, a teraz przepracowaliście jeszcze okres przygotowawczy.
Z pewnością. Widać różnicę między zespołem, który jest budowany przez dłuższy czas, a drużyną, która jest tworzona na za pięć dwunasta. Teraz mieliśmy więcej czasu, żeby się dobrze zgrać, a to powinno zaprocentować na wiosnę.

Co do pobytu w Siedlcach, masz częsty kontakt ze Strażą Miejską?
(śmiech) Nie, nie, raczej sobie nie przypominam.

Pytam, bo Internet obiegły zdjęcia, na których rozmawialiście ze Strażą Miejską.
Chodzi o sytuację, w której zajechali pod klub, tak? No tak, doszło do czegoś takiego. Przyjechali i sobie z nami pogadali. I tyle.

Czyli mandatów nie było?
Nie, nie było.

Na warunki treningowe w Pogoni nie możesz chyba narzekać.
Baza treningowa jest świetna. Pierwsza klasa. Wszystko mamy pod nosem: boiska, basen, odnowę. Naprawdę wszystko jest poukładane i nie ma się do czego przyczepić. Mogłem odetchnąć po tym, co pewnym momencie działo się w Widzewie. W Łodzi wiele rzeczy pod względem organizacyjnym było słabo przygotowanych, a tu nie mam na co narzekać.

W Widzewie musieliście trochę pojeździć, żeby potrenować.
Musieliśmy dojeżdżać do Gutowa, 40 km w jedną stronę. Do tego jeździliśmy własnymi autami i, oczywiście, nikt nie zwracał nam za paliwo. Był więc nawet taki moment, że musieliśmy dokładać do interesu. A to też nie mogło wpływać korzystnie na zespół.

Derby Łodzi to coś, na co człowiek czekał najbardziej?
Zdecydowanie. Pamiętam derby w seniorskiej drużynie. Graliśmy na ŁKS-ie, znalazłem się w osiemnastce meczowej, ale ostatecznie nie zagrałem. Jechaliśmy autobusem ulicą Piłsudskiego i obserwowaliśmy przemarsz naszych kibiców. To był spektakularny widok. Czegoś takiego się nie zapomina i obecne tym bardziej odczuwa się brak Widzewa oraz ŁKS-u w Ekstraklasie.

Podtrzymujesz, że nie zagrasz dla odwiecznego rywala?
Podtrzymuję, nie zagrałbym dla ŁKS-u. Kiedyś tak stwierdziłem i zamierzam się tego trzymać.

Podobno z Legią nie miałbyś takiego problemu.
Nie chciałbym się za bardzo wypowiadać na ten temat, bo wiadomo, że Legia ma spore zatarczki z Widzewem. Ogólnie jednak przy Łazienkowskiej mają bardzo poukładany klub, w którym wszystko fajnie funkcjonuje. Żeby tam grać, trzeba być zawodnikiem na naprawdę wysokim poziomie, który regularnie potwierdza swoje umiejętności. Ja na razie nawet nie myślę o Warszawie. Jestem w Pogoni – która swoją drogą jest zaprzyjaźniona z Legią – i obecnie trzymam się tego, że nie zagram jedynie w ŁKS-ie.

Ale było kiedyś zainteresowanie ze strony Legii.
Owszem, było. Na początku mojego pobytu w Widzewie – pod dobrych meczach w tym klubie – zainteresowanie moją osobą – również ze strony Legii – było dość duże. Wszystko rozbijało się jednak o pieniądze, które należałyby się SMS-owi za ewentualny transfer.

Wracając do Łodzi, piłka w twoim rodzinnym mieście umiera?
Trudno znaleźć odpowiednie słowa na opisanie obecnej sytuacji. Na pewno zarówno Widzew, jak i ŁKS są zbyt nisko w porównaniu do tego, gdzie były nie tak dawno i gdzie jest ich miejsce. W końcu obie drużyny grały Ekstraklasie, choć o ŁKS-ie nie chciałbym się za bardzo wypowiadać, bo tak naprawdę nie mam pojęcia, co się w nim dzieje. Natomiast jeżeli chodzi o Widzew, to wiem, że klub chce się odbudować i jak najszybciej wrócić do Ekstraklasy.

Łódź to kibicowsko ciekawe miasto. Sam doświadczyłeś czegoś nieprzyjemnego?
Nie, nie przypominam sobie żadnych nieprzyjemności. Nie było ich ani ze strony fanów ŁKS-u, ani naszych kibiców, kiedy graliśmy słabiej.

Ale nie dziwisz się reakcjom kibiców Widzewa? Raczej bardziej od gry zespołu nie podobało im się to, co dzieje się ogólnie z klubem.
Oczywiście, że się nie dziwię reakcjom kibiców. Podczas meczów dało się odczuć narastającą frustrację. Ja sam byłem zdenerwowany nie tylko tym, co działo się w klubie, ale też tym, co działo się z nami. O zarządzie Widzewa można bowiem mówić różne rzeczy, ale wyniki sportowe były jednak po naszej stronie. To my wychodziliśmy na boisko.

W pewnym momencie w Polskę poszedł sygnał, że Widzew to już tylko historia, marka, kibice, a organizacyjnie klub jest trupem. Zgodzisz się?
No, tak było. Nie ma co tego ukrywać. Takie opinie powstawały ze względu na sposób, w jaki klub był prowadzony. Nie chcę jednak mówić o tym za wiele, czy kogoś obrażać. To już za mną i chcę się skupić na tym, co teraz.

Mówisz, że opinie nie powstają bez powodu. Kiedyś przypięto ci łatkę łódzkiego Neymara. Odkleiłeś ją od siebie?
Widzę, że to się za mną ciągnie (śmiech). Kiedy przyszedłem do Widzewa, pojawiły się pogłoski, że mam podobny styl do Brazylijczyka. Niektórzy twierdzili również, że robiłem sobie fryzurę à la Neymar, ale tak nie było. Po prostu człowiek był młody, strzeliła mu do głowy jakaś głupawka i pofarbował sobie włosy. Stąd ta łatka. Teraz już nie bawię się w takie rzeczy, a łatkę odpiąłem wraz z przefarbowaniem włosów na obecny kolor. A jeżeli chodzi o grę, to w ogóle nie powinienem być porównywany do Neymara. On jest w trójce najlepszych na świecie, a ja gram w I lidze.

Właśnie przypomniał mi się jeden Brazylijczyk, z którym grałeś w Widzewie.
Zapewne Alex Bruno. Kolejny Neymar (śmiech).

Dokładnie. On trafił do was w dość dziwnych okolicznościach.
To było podczas jednego z zagranicznych obozów. Wychodziliśmy na trening i mogliśmy przyjrzeć się gierce grupy – bo ciężko ich było nazwać drużyną – zawodników. Tam właśnie zauważyliśmy Alexa i Emersona, którzy na tle kolegów prezentowali się naprawdę fajnie. Akurat byli pod ręką, więc trener Mroczkowski zdecydował, że sprawdzimy ich na tle naszych zawodników. Graliśmy sparingi z porządnymi rywalami i obaj Brazylijczycy dobrze wypadli w tych meczach. Trener zdecydował się więc ściągnąć ich do Łodzi.

To nie jest smutne, że czasami bierzemy zawodników nie wiadomo skąd, a oni w naszej lidze w ogóle nie odstają?
Wydaje mi się, że nie. Dzięki temu wielu zawodników – którzy dziś grają na światowym poziomie – zostało odkrytych. Zdarzają się takie „złote strzały”. Można wyciągnąć zawodnika z jakiegoś „podwórka”, a on na boisku będzie robił taką różnicę, że aż ludzie będą przecierać oczy ze zdziwienia. Nie ma reguły, więc z miejsca nie można nikogo skreślić.

Jednak o transferową pomyłkę łatwo. Dużo widziałeś takich w Widzewie?
Oczywiście, że tak, ale nie podam ci teraz nazwisk. To nie byłoby z mojej strony fair. Łatwo można jednak dojść do wniosku, że ludzie odpowiedzialni za transfery mieli wahania formy. Raz przychodził zawodnik, który robił u nas naprawdę dobrą robotę, a innym razem ktoś, kto był zbyteczny.

Ale tacy zawodnicy też czasami grali. Zastanawiałeś się wtedy, o co chodzi?
Jasne, że były takie momenty. Zdarzały się sytuacje, kiedy w danym meczu na boisko wychodził piłkarz, który ani nie pokazał się z dobrej strony we wcześniejszych spotkaniach, ani też nie prezentował się jakoś szczególnie na treningach. Ale co mogę powiedzieć? To były decyzje trenerów. Oni byli od ustalania składu, a nie ja.