menu

Remis w meczu GKS-ów. "Brunatni" wywożą punkt z Katowic

23 marca 2014, 14:25 | Sebastian Gladysz

GKS Katowice zremisował z GKS Bełchatów 2:2. Sytuacja w spotkaniu zmieniała się dynamicznie, bo najpierw prowadzili gospodarze, później goście, a na koniec punkt katowiczanom uratował Janusz Gancarczyk, autor obu trafień dla GieKSy.

Doping na trybunie głównej w Katowicach przypominał ten z zamkniętego „Blaszoka”. Na Górny Śląsk przyjechali też fani „Brunatnych” z Bełchatowa, w związku z czym poczuliśmy mimo obiadowej pory trochę ekstraklasowej atmosfery. A co na murawie?

Obie drużyny od samego początku zasygnalizowały chęć zdobycia trzech punktów. Pierwsi groźną sytuację stworzyli gospodarze – bełchatowskim obrońcom w 7 minucie urwał się Wróbel, którego uderzenie w długi róg z boku pola karnego na rzut rożny sparował Malarz. Goście częściej byli przy piłce, ale to katowiczanie stwarzali sobie lepsze okazje. Od pierwszej minuty z dobrej strony pokazywał się szczególnie Wróbel, grający przeciwko swojemu byłemu klubowi. Pierwszy kwadrans minął bardzo szybko, bowiem piłkarze narzucili niezłe tempo gry, na poziomie solidnego ekstraklasowego spotkania.

Często brakowało jednak umiejętności, mnożyły się proste błędy, przez co kibice przy Bukowej cierpieli na niedobór sytuacji bramkowych. Poziom adrenaliny podniósł im na moment Basta, który ładnie wyszedł do prostopadłej piłki i z boku pola karnego podawał wzdłuż bramki, jednak nikt z zawodników gości nie wpakował piłki do siatki. W 30 minucie padła pierwsza bramka w tym meczu. Po rzucie rożnym dla „Brunatnych” z kontrą wyszli gospodarze – trzy szybkie podania i po wrzutce z lewego skrzydła piłka spadła wprost na głowę Gancarczyka, który z bliskiej odległości umieścił ją w siatce. W końcu jakieś wydarzenie przerwało letarg, w jakim znaleźli się kibice w drugim kwadransie.

Goście mogli odpowiedzieć kilka minut później – w sytuacji sam na sam z Dobrolińskim znalazł się Turkovs, ale bramkarz Gieksy był na posterunku. Kolejną okazję do wyrównania „Brunatni” stworzyli sobie już chwilę później. Kapitalnie kontrę swojego zespołu dalekim wykopem rozpoczął Malarz, piłka dotarła na skrzydło do Mateusza Maka, który wyłożył futbolówkę swojemu bliźniakowi na jedenasty metr, Michał Mak fatalnie jednak przestrzelił. W 41 minucie sprawdziło się powiedzenie: do trzech razy sztuka. Trzecia dogodna okazja do strzelenia bramki w końcu została wykorzystana przez gości. Dośrodkowanie z lewego boku boiska przeszło przez prawie wszystkich zawodników w polu karnym. Prawie, bo akcję zamknął Basta, który przytomnym, plasowanym strzałem w długi róg nie dał szans Dobrolińskiemu. Były to dwie minuty, które wstrząsnęły Katowicami, bowiem sto dwadzieścia sekund po wyrównującym golu, było już… 1:2. Wszystko, co najciekawsze w tym meczu, działo się na skrzydłach. Bramkę zdobył uderzeniem głową Szymański po kolejnym świetnym dograniu z lewej strony boiska.

Oba zespoły zaliczyły obiecujący początek spotkania, potem tempo jednak siadło. Dzięki jednej kontrze gospodarze objęli prowadzenie, ale to „Brunatni” rządzili na boisku w ostatnich minutach pierwszej połowy. Defensywa katowiczan kompletnie się posypała i ukoronowaniem tego były dwie stracone bramki. Aby wygrać ten bardzo ważny w kwestii awansu mecz, podopieczni Kazimierza Moskala musieli diametralnie zmienić swoją grę.

Szkoleniowiec gospodarzy postanowił zareagować, od początku drugiej połowy wpuszczając na boisko Pitrego w miejsce Skrzypczaka. Na boisku jednak mało się działo, a jedynym wartym uwagi zdarzeniem w pierwszych dziesięciu minutach było uderzenie Chwalibogowskiego z dystansu, które jednak zdołał obronić Malarz. Pierwszy kwadrans kompletnie bezbarwny, natychmiastowo do zapomnienia. Obu drużynom nie wychodziło nic – problem w tym, że bełchatowianie mogli grać cofnięci, a podopieczni Moskala bili głową w mur. Mnóstwo niedokładności, niepotrzebnej nerwowości i przepis na zanudzenie kibiców gotowy.

W 64 minucie mieliśmy pierwszą dobrą okazję w drugiej części spotkania. Z niezłą kontrą wyszli katowiczanie i obrońcom z boku boiska urwał się Gancarczyk. Strzelec gola popędził na spotkanie z Malarzem, uderzył technicznie, przy słupku, ale golkiper gości końcówkami palców uratował swój zespół przed utratą bramki. W 66 minucie Gancarczyk dopiął swego i zdobył swojego drugiego gola w tym meczu. Ładną kombinacyjną akcję próbował zakończyć strzałem Pitry, jednak został zablokowany. Piłka dotarła do Gancarczyka i ten z identycznej pozycji jak sprzed momentu uderzył dokładnie tak samo – technicznie, w długi róg. Tym razem jednak Malarz nie zdążył z interwencją i mieliśmy 2:2 przy Bukowej.

Gospodarze, niesieni głośnym dopingiem, dostali wiatru w żagle i wciąż atakowali. Raz po raz kotłowało się pod bramką GKS-u Bełchatów, ale wciąż brakowało kropki nad „i”. W piłkarzach Moskala widać było sportową złość i żądzę zdobycia kompletu punktów i ostatni kwadrans zapowiadał się emocjonująco.

Z dużej chmury przyszedł jednak mały deszcz. Piłkarzom Moskala co prawda nie można było odmówić zaangażowania i chęci zmiany wyniku, ale nie potrafili skonstruować akcji, która dałaby im prowadzenie. Jedynym zagrożeniem było atomowe uderzenie Napierały z dalszej odległości, które nieznacznie minęło słupek bramki Malarza. W grze gospodarzy przede wszystkim brakowało skuteczności, bo odnajdywali się w obiecujących sytuacjach, ale fatalnie pudłowali. Goście za to skupili się tylko i wyłącznie na obronie jednego punktu, choć w doliczonym czasie gry to oni mogli zdobyć bramkę po indywidualnej akcji Prokicia, który jednak uderzył bardzo niecelnie.

Obie druzyny nie przybliżyły się do Ekstraklasy nawet na krok, ale bez wątpienia warto było się wybrać w niedzielne południe na Bukową.


Polecamy