menu

Mieczysław Ożóg: Piłka nożna wciąż sprawia mi radość (ZDJĘCIA, WIDEO)

4 października 2013, 12:02 | Bartosz Michalak

Mieczysław Ożóg, legendarny zawodnik zielono-czarnych w bardzo szczerej rozmowie zdradził nam kulisy m.in. skandalicznego pozbycia się go z drużyny, a także historycznych dwóch awansów ze Stalą Stalowa Wola do Ekstraklasy.

Mieczysław Ożóg
fot. Marcin Radzimowski (Echo Dnia)
Mieczysław Ożóg
fot. Marcin Radzimowski (Echo Dnia)
Mieczysław Ożóg (stoi pierwszy z prawej w trzecim rzędzie) stał się czołową postacią Stali na wiele lat.
fot. archiwum
Trener Józef Leś (stoi pierwszy z lewej) sprowadził w 1985 roku na Hutniczą 15 Ożoga (siedzi pierwszy z lewej) i okazał się to świetny ruch.
fot. archiwum
W sezonie 1990-91 Ożóg wywalczył drugi w historii klubu awans do I ligi.
fot. archiwum
1 / 5

Przez ponad 20 lat był fundamentalnym piłkarzem i kapitanem Stali Stalowa Wola. Mimo to w 2007 roku z klubu pozbyto się go w sposób haniebny. Dzisiaj spotkać go na meczach przy ul. Hutniczej, to nie lada wyczyn, a ostatni jubileusz „Stalówki” ciężko przepracował na… trzeciej zmianie w stalowowolskim „Alutecu”.


Nie pojawił się Pan na ostatnich obchodach 75-lecia klubu…
Urok pracy w „czterobrygadówce”. Wyskoczyła mi trzecia zmiana i nic już z tym nie mogłem zrobić. Poza tym nie mówmy o tym jakby to była jakaś tragedia (śmiech). Grzecznie podziękowałem za zaproszenie, ale po prostu musiałem być w pracy w ten dzień.

Z tego co mi wiadomo, na 70-leciu też Pana nie było. Prosto z mostu: czy jest jakiś konflikt na linii klub - Mieczysław Ożóg?
Konflikt to za duże słowo. Po prostu pewnych ran nie wyleczy nawet ubiegający czas. W 2007 roku potraktowano mnie, tak jak potraktowano i z tego względu wycofałem się ze światka futbolu w mieście. Odnośnie obchodów 70-lecia. Wierz mi bądź nie, ale wówczas także byłem w pracy. Jeśli masz rodzinę to musisz myśleć, żeby było co „wrzucić do garnka”. Moja żona pracuje w stalowowolskim laboratorium w szpitalu. Dzięki temu, że mamy dwie pensje nasze córki mogą spokojnie myśleć o chociażby wyborze studiów. Magda od października zaczyna dzienne studia farmaceutyczne w Lublinie, a przed Basią jeszcze matura, dlatego ma trochę czasu na zastanowienie co chciałaby robić w życiu. Tym samym przede wszystkim pilnuję pracy, a po niej mogę sobie pozwolić na robieniu tego co lubię.

Mimo 47 lat wciąż można Pana oglądać na boisku.
Jestem grającym trenerem Iskry Sobów. Skoro dopisuje mi zdrowie to i staram się z tego maksymalnie korzystać. Nie mogę bezczynnie siedzieć przed telewizorem, wpatrując się w jakieś głupkowate programy. Trzy treningi w tygodniu traktuję jako pozytywne odreagowanie po pracy, która kosztuje mnie naprawdę sporo sił.

Jak daje Pan radę łączyć ciężką pracę z grą w piłkę nożną? Nie wypominam wieku, ale sam Pan przyzna, że nastolatkiem już Pan nie jest.
Żadnych dopalaczy nie biorę (śmiech). Nie wiem, może to kwestia wychowania się na wsi. Rodzice mieli kilka hektarów pola i od małego byłem nauczony co to znaczy ciężka praca. Świątek, piątek czy niedziela trzeba było dbać o źródło utrzymania. Poza tym wiadomo, że nie gram już profesjonalnie tylko zupełnie amatorsko, dlatego nie jest tak źle (śmiech).

Chciałbym na chwilę jeszcze wrócić do tematu, którego Pan na pewno nie wspomina miło, ale pewne sprawy przydałoby się w końcu wyjaśnić. Komu na rękę było wyrzucenie z klubu Ożoga, Kasiaka i Kusiaka?
Nie wiem. Wydaje mi się, że była to zaplanowana akcja. Pamiętam jak po zwycięstwie u siebie w barażu z Kolejarzem Stróże 4:0, było utrzymanie w ówczesnej II lidze i prawdziwa euforia. Trener Albin Mikulski paradował niczym paw po mieście. Zresztą zawsze był z niego niezły filozof. O piłce nożnej wiedział wszystko… Po utrzymaniu dosłownie zaproponował mi żebym skończył grać w piłkę. Ja się na to nie zgodziłem, ponieważ nie jestem z tych, którym można wmówić co będzie dla nich najlepsze.

Mimo wszystko po trzech kolejkach nowego sezonu (2007/08 – red.) piłkarzem Stali już Pan nie był…
Sam widzisz jak niewiele trzeba, żeby dostać „dzwona” mimo wcześniejszej euforii z utrzymania. Przegraliśmy wtedy w Łowiczu 5:0. Hańbiąca porażka. Na dodatek mecz był transmitowany przez telewizję. Marek Kusiak w tamtym meczu zagrał na własną prośbę, ponieważ chciał pomóc, mimo że nie wyleczył jeszcze kontuzji. Cała drużyna zagrała tragicznie, wyrzucono nas trzech. W tamtej drużynie były grupki. A tak nie może być. „Kraków” trzymał się razem, my w trójkę z Tadkiem Krawcem razem, inni oddzielnie – parodia.

Przez kilkanaście lat był Pan kapitanem tej drużyny i bardzo charyzmatyczną jej postacią. Może zbyt charyzmatyczną?
Możliwe. Ale ja sobie w lustro codziennie rano mogę spojrzeć, ponieważ wiem, że nie mam sobie nic do zarzucenia. Trener Mikulski lubił ludzi, którzy byli w niego wpatrzeni jak w ołtarz.

Pan widocznie nie był, dlatego wyczyścił sobie środowisko?
Oprócz jednego małego konfliktu nie miał ze mną żadnych problemów. W pierwszym barażowym spotkaniu w Stróżach przegraliśmy 2:0. Zagotowałem się, ponieważ wstyd mi było, że na jakiejś wsi dostaliśmy dwie "sztuki" i nasze utrzymanie na zapleczu ekstraklasy bardzo się oddaliło. Mikulski wymyślił sobie pomeczowe rozbieganie, na które ja nie wyszedłem, bo powiedziałem wprost, że nie będę brał udziału w jakiejś błazenadzie. To co miałem przebiec, przebiegłem podczas meczu.

Oprócz decyzji klubu o wyrzuceniu między innymi Pana z drużyny, w trakcie kolejnego spotkania w Stalowej Woli kibice swoim idiotycznym zachowaniem (wulgarne przyśpiewki – red.) dali do zrozumienia, że też się cieszą, że Ożoga, Kasiaka i Kusiaka w zespole już nie ma…
Niby mówi się, że: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Nie będę jednak ukrywał, że były to dla mnie bardzo trudne chwile… Tak na dobrą sprawę ja całej tej sytuacji nie potrafię jeszcze wymazać z pamięci.

Na kogo mógł Pan wówczas liczyć?
Każdego z naszej trójki mocno wspierały rodziny, aczkolwiek im też nie było wtedy łatwo. Nie chcę na ten temat dłużej rozmawiać. Mimo, że mam twardy charakter tamta sytuacja zdołowała mnie dosyć solidnie. Jeśli poświęciłeś całe swoje życie dla klubu, który ostatecznie pozbywa się ciebie jak jakiegoś gówniarza, to ciężko jest się do tego zdystansować.

To prawda, że trener Mikulski lubił stawiać „kolejki” w stalowowolskich knajpach kibicom?
Szczerze to mało mnie obchodzi. Pamiętam, że lubił się obwiązać klubowymi szalikami w trakcie meczów przy Hutniczej i tym samym pokazywać jaki to z niego zielono-czarny. Widocznie zdobył tym uznanie w oczach niektórych.

A jak wspomina Pan rozgrzewki z tamtego okresu u trenera Kijaka (asystent Albina Mikulskiego – red.)?
Proszę o następny zestaw pytań (śmiech).

Pochodzi Pan z Jeżowego. Jak trafił Pan do Stali?
Trener Józef Leś na jakimś turnieju juniorów zaproponował mi treningi pod jego skrzydłami w Stalowej Woli. Zgodziłem się bez wahania i tym samym rozpoczęła się moja przygoda z klubem z Hutniczej. Pamiętam, że wygraliśmy w pierwszym moim sezonie występów ligę makroregionu, co umożliwiło nam wyjazd na Mistrzostwa Polski do Opola. Tam jednak sukcesu żadnego nie udało się osiągnąć i zajęliśmy dopiero miejsce 5-6. Najlepszy okazał się Ruch Chorzów, który naszpikowany był naprawdę dobrymi piłkarzami jak np. Dariusz Gęsior czy Waldemar Fornalik.

Mimo tak fatalnego pożegnania, jakie chwile wspomina Pan najmilej z czasów gry w Stalowej Woli?
Nie mam jakiś konkretnych momentów, spotkań, które szczególnie lubię rozpamiętywać. Zawsze najważniejszy był dla mnie korzystny wynik zespołu, dlatego na pewno dwa awanse do I ligi oraz utrzymanie się w niej z chłopakami kojarzą mi się bardzo pozytywnie.

A wyklucza Pan współpracę w przyszłości ze Stalą?
Nie bardzo wiem w jakim charakterze mogłaby ona być. Papierów trenerskich nie robię, bo to nie dla mnie. W Rzeszowie zdobyłem uprawnienia szkoleniowe II klasy, które pozwalają mi prowadzić zespół w III lidze. Może niech lepiej zostanie tak jak jest…

W czasach Pana gry na zapleczu Ekstraklasy w wieku ponad 40 lat było z tego powodu sporo szumu w ogólnopolskich mediach.
Zawsze miałem dobrą wydolność. Pamiętam mordercze treningi u Mariana Geszke w czasach gry Stali w II lidze latach 90. Większość miała dość, a ja czułem, że żyję (śmiech). Dlatego jak słyszę dzisiaj, że coraz więcej młodych chłopaków co chwilę narzeka na jakieś mikrourazy, przez które tracą kolejne tygodnie na ich leczenie, to coś się we mnie gotuje. Trenowanie dwa razy dziennie to powinna być norma. Ale nie takie polegające na tym, że dłużej się opowiada o ćwiczeniu jakie się będzie wykonywać, tylko oparte na ciężkiej pracy.

Nie denerwował Pana pseudonim „Dziadek”?
Nie (śmiech). Nawet do tej pory, słysząc to określenie mam satysfakcję, że mimo prawie 50-tki na karku jestem szybszy od dużo młodszych kolegów z boiska.

Pan na pewno nie bierze jakiś dopalaczy (śmiech)? Ciężka praca połączona z ciągłą grą w piłkę i energia, której mógłby pozazdrościć Panu nie jeden małolat…
Młodzi teraz mają łatwiej, ale z tego nie korzystają. Obecnie nawet wejście do szatni młodego piłkarza musi być takie, żeby na niego chuchać i dmuchać, co by się może za bardzo nie stresował. Kiedyś jak byłeś gówniarzem wchodziłeś do szatni, mówiłeś: „Dzień dobry” i jak znalazło się jakieś wolne krzesło, bo na pewno nie szafka, to byłeś szczęśliwy. A dzisiaj? Pół tony żelu na głowę, fioletowo-różowe korki, jakieś słuchawki na uszy, żeby było widać, że idzie piłkarz i można wpaść na trening… Problem się zaczyna jak ktoś na nich krzyknie, trzeba zagrać mecz "o 6 punktów" lub walczyć o utrzymanie. Wtedy ich charakter okazuje się już za miękki.

Jak wyglądało Pana wejście do szatni?
Powiedziałem „dzień dobry” i starałem się udowodnić starszym zawodnikom, że jestem dobry. Przez 20 lat gry w barwach Stali miałem jedną kontuzję. W lewym kolanie miałem zerwane więzadło poboczne. Po operacji w Piekarach Śląskich pauzowałem ponad 5 miesięcy, ale to by było na tyle moich przygód z urazami. Tym bardziej dziwią mnie dzisiejsze doniesienia prasowe o naciągniętych włókienkach mięśniowych piłkarzy i innych błahostkach.

Podobno w młodości bardzo pozytywny wpływ na Pana miał Eugeniusz Cebrat.
Gienek miał na każdego z nas pozytywny wpływ (śmiech). Jako podwójny Mistrz Polski w barwach Górnika Zabrze cieszył się w Stalowej Woli ogromnym szacunkiem. Przede wszystkim był bardzo dobrym bramkarzem. Przyznaję, że rady starszego kolegi postawiły mnie do pionu i o żadnej „sodówce” nie mogło być mowy. Również dwuletni pobyt w wojsku w Lublinie i gra w miejscowej Lubliniance podziałały na mnie korzystnie. Człowiek zmężniał i był przygotowany do wejścia w dorosłość. Przypomnę tylko, że kiedyś ludzie żeby nie iść do wojska potrafili zrobić wszystko. To nie tak jak teraz, że większość do tego wojska chciałaby się dostać, bo widzi w tym łatwy sposób na życie…

To prawda, że popularny budynek w Stalowej Woli „Metalowiec” w latach 90. był opanowany przez zielono-czarnych?
Szczególnie jego pierwsze piętro (śmiech). Klub początkowo tylko wynajmował wszystkim zawodnikom mieszkania i tak całą paczką mieszkaliśmy na jednym piętrze. Popytaj się ojca to posłuchasz parę ciekawych historii (śmiech). Ogólnie atmosfera w drużynie była bardzo dobra. Nie było żadnych grup i innych tego typu. Poza tym były dobre wyniki, a te zawsze cementują ekipę.

Na boisku zawsze był Pan i pewnie też wciąż jest ogromnym nerwusem. A w domu?
Oaza spokoju (śmiech). Zawsze tak było, że podczas meczów nierzadko wstępował we mnie diabeł, a w domu jak gdyby nigdy nic cichy i spokojny człowiek.

Stąd wziął się inny pański boiskowy pseudonim „Dziki”?
Grę w barwach Stali zawsze traktowałem bardzo poważnie, dlatego też w ferworze zaangażowania i ambicji bywałem wybuchowy. Na szczęście podobnie jak w przypadku trenera Adama Musiała potrafiłem się dość szybko wyciszyć (śmiech).

Utrzymuje Pan dzisiaj kontakt z trenerem Musiałem? Był Pan jego pewniakiem do gry w ekstraklasowej „Stalówce”.
Zdecydowanie częściej mam styczność z jego synem Tomaszem (ekstraklasowy arbiter – red.). Spotykamy się przy okazji różnych halowych turniejów, w których razem zdarza się nam brać udział. Spośród innych kolegów dosyć często mam okazję rozmawiać z Darkiem Brytanem, Andrzejem Kasiakiem, Sławkiem Adamusem i Markiem Kusiakiem. Najczęściej jednak są to tylko rozmowy telefoniczne, bo wiadomo, że każdy ma swoje życie i tego czasu nie ma zbyt wiele.

W I lidze rozegrał Pan w sumie 108 spotkań, w których zdobył 8 bramek. Co ciekawe na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce grał Pan także w… Siarce Tarnobrzeg (sezon 1995/96). Jak na to zareagowali kibice?
Był to kontrowersyjny transfer, ale trenerzy Włodzimierz Gąsior i Stanisław Gielarek bardzo chcieli mnie w Siarce, dlatego w końcu udało się im namówić działaczy ze Stalowej Woli. Zapłacono za mnie wówczas kwotę w wysokości około 60 tysięcy złotych. Do Tarnobrzega codziennie dojeżdżałem z naszego miasta. Powiem szczerze, że nie pamiętam żadnych ekscesów związanych z moimi przenosinami. W barwach Siarki miałem debiut marzenie, ponieważ strzeliłem dwa gole w zremisowanym 2:2 meczu z Olimpią Poznań, dzięki czemu kibice Siarki chyba nie patrzyli na mnie aż tak bardzo wrogo (śmiech).

A to prawda, że w czasach Pana występów w barwach pierwszoligowej „Stalówki” interesowała się Panem grecka AE Larisa?
Na to niestety nie mam żadnych dowodów. Podobno tak było, o czym poinformowali mnie działacze, ale wiesz jak to jest z tym stwierdzeniem „podobno”. Poza tym w Stali zawodnik zawsze miał najmniej do powiedzenia.

To znaczy?
Nikogo nie interesowało zdanie piłkarza. Byłeś własnością klubu i albo ten dostał bardzo dobrą ofertę finansową za ciebie, dzięki czemu była zgoda na transfer lub wypożyczenie, albo, jak było zazwyczaj, możliwość zmiany barw klubowych była niemożliwa. Ja swoją kartę zawodniczą miałem na własność dopiero w wieku 33 lat. Wówczas przeniosłem się na dwa sezony do Górnika Łęczna. Klub bardzo dobrze poukładany pod względem finansowo-organizacyjnym. Dlatego też z powodzeniem graliśmy w II lidze, a przy odrobinie szczęścia mogliśmy pokusić się nawet o awans. Dobrą robotę wykonywał trener Władysław Łach, do którego mieliśmy z chłopakami ogromny szacunek.

Myśli Pan, że w klubie ze Stalowej Woli pojawi się jeszcze kiedyś piłkarz, który rozegra w nim 20 sezonów? Nawet niekoniecznie na poziomie Ekstraklasy czy I ligi.
Tomek Wietecha i to by było na tyle.

Na koniec. Wybiera Pan rozmowę na temat bilbordu z Pana udziałem „Ekstraklasa w grillowaniu” czy opowiada Pan jakąś anegdotę, o której ktoś spoza klubu nigdy nie mógł usłyszeć?
Zdecydowanie ta druga opcja (śmiech). W Stalowej Woli bardziej wspominana jest nasza wygrana nad Legią Warszawa z sezonu 1994/95.

Mimo, że w tym meczu zdobyłem zwycięską bramkę milej kojarzę sobie nasze zwycięstwo z „Wojskowymi” w Warszawie w sezonie 1991/92. Trener Geszke na tygodniu lubił robić ciężkie treningi w lesie. Miał takie swoje zasady, że jeśli widział, że dany zawodnik jest ewidentnie „niewyraźny”, ściągał go do siebie i kazał… chuchnąć. Na nieszczęście dzień wcześniej trochę zabalował Darek Zgutczyński, co w konsekwencji groziło mu karą finansową lub nawet wyrzuceniem z klubu. Razem z trenerem doszliśmy jednak do wniosku, żeby cała sprawa została w szatni, co w dzisiejszych czasach byłoby pewnie niemożliwe. Kilka dni później (24 kolejka sezonu / 29 kwietnia 1992 r. – red.) wygraliśmy z Legią przy Łazienkowskiej 2:1. Obie bramki strzelił właśnie Darek Zgutczyński, a o całej sprawie rozmawiamy dopiero po upływie 21 lat (śmiech). Mimo, że imprezowanie na tygodniu w przypadku profesjonalnego piłkarza jest czymś niedopuszczalnym, to sam widzisz, że czasami dobrze jest jak drużyna z trenerem trzymają się razem i byle pierdoła nie wycieka momentalnie do klubu.

Ile jeszcze lat gry przed Panem?
Dopóki będzie zdrowie nie mam zamiaru rezygnować z piłki nożnej. Wciąż sprawia mi to radość, dlatego ciężko mi powiedzieć, kiedy w końcu powieszę te buty na kołku (śmiech).


Metryka:

Mieczysław Ożóg (1966) – wychowanek Sparty Jeżowe; legendarny piłkarz i kapitan Stali Stalowa Wola, z którą m.in. dwukrotnie wywalczył awans do I ligi; były zawodnik m.in. Lublinianki, Górnika Łęczna i Siarki Tarnobrzeg; obecnie grający trener Iskry Sobów; żona Bożena (1968); córki: Magdalena (1993) i Barbara (1997).

Rozmawiał: Bartosz Michalak

Archiwum prywatne


Polecamy