menu

Pieniądze to nie wszystko? Przypadek Łukasza Skorupskiego [KOMENTARZ]

27 marca 2014, 22:22 | Kamil Złoch

Łukasz Skorupski w mgnieniu oka stał się oszustem, leniem i zdrajcą. Wszystko przez wieści, które trafiły na początku tygodnia z Rzymu do Zabrza. Były bramkarz Górnika nie odpuszcza z egzekwowaniem sumy, którą zapisano mu w starym kontrakcie. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto dobrowolnie zrzekłby się należnych mu zarobków. No, gdzie ci wszyscy chętni?

Łukasz Skorupski domaga się zaległych pieniędzy od Górnika Zabrze
Łukasz Skorupski domaga się zaległych pieniędzy od Górnika Zabrze
fot. T-Mobile Ekstraklasa/X-news

Najwięcej do powiedzenia mają rzecz jasna ci, którzy są emocjonalnie związani z Górnikiem, ale też z innymi klubami Ekstraklasy. Taka chwilowa solidarność – dzisiaj my, jutro oni. Nie jest żadną tajemnicą, iż wielokrotny mistrz Polski obecnie stoi na skraju poważnych kłopotów finansowych i ewentualny nakaz wypłaty pieniędzy dla Skorupskiego mógłby wywołać prawdziwy efekt domina. Z najgorszymi możliwymi skutkami, jak brak licencji na następny sezon.

Pomiędzy bluzgami na bramkarza Romy, tekstami o jego braku honoru i jakichkolwiek zasad oraz hasłami w stylu „piłkarzyk-pajacyk” należy pamiętać o jednym. Nie żyjemy w dżungli, w której nie obowiązują żadne pisemne umowy, a szaman ścina głowę pyskującym. Klub, podsuwając Skorupskiemu kontrakt do podpisania, musiał liczyć się z tym, że podana kwota przynajmniej hipotetycznie powinna mieć możliwość znalezienia się na koncie zawodnika. Od lat bez słowa krytyki przyjęła się jednak taktyka, w której kusi się piłkarzy sztucznie podbijanymi zarobkami. Oczywiście bez pokrycia w rzeczywistości.

Ktoś powie w tym momencie: „I tak zarabiają za dużo”. Czyżby? To zweryfikuje już rynek. Unikanie płatności i regularny szantaż, jaki od lat stosują w podobnych sytuacjach polskie kluby („zrzeknij się, to możesz odejść gdzie chcesz”) to praktyka tak podła, że w dzisiejszych czasach powinna wywoływać co najwyżej obrzydzenie, a nie dysputy na temat lojalności i przywiązania.

Jesteśmy specjalistami w zdalnym zarządzaniu cudzym majątkiem, mówiąc prościej: kochamy zaglądać innym do portfela. Na ogół zaczyna się od rozdzielania pieniędzy na cele charytatywne. Ten powinien leczyć dzieci, tamten pomagać ubogim, a jeszcze inny niech sfinansuje z prywatnych pieniędzy szkółkę dla juniorów lub odpuści kilkadziesiąt tysięcy klubowi w potrzebie. Bo mają, bo ich stać. Odnoszę wrażenie, że przodują w takich poglądach zwłaszcza ci, których dobroczynna działalność kończy się na pięciu złotych wrzuconych na WOŚP. Bo od pomagania to są bogaci.

Cytując częsty motyw w komentarzach pod tekstami, nazwijmy je „piłkarsko-zarobkowymi”: sto tysięcy na plus czy minus nie robi wielkiej różnicy. Czytając podobne dyrdymały wydaje mi się, że istnieje jakiś lepszy, alternatywny świat. Taki, gdzie Polacy odpalają kubańskie cygara banknotami z Zygmuntem. Dla mnie nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych to duża gotówka, na której ulokowanie znalazłoby się kilkanaście różnych pomysłów. Jak widać, inni machnęliby ręką i rozdali ubogim.

Próbowałem kiedyś bezskutecznie wyliczyć, ile lat musiałbym pracować, żeby zarobić identyczne pieniądze, co przeciętny ligowy średniak w ciągu 15 lat kariery zawodowej. Odstawiając na bok matematykę, należy jednak pamiętać o jednym – Pan X czy Y grający w Widzewie czy innym Piaście po zawieszeniu butów na kołek często nie wie, co dalej ma ze sobą zrobić. Nie wszyscy rodzą się trenerami i gwiazdami telewizji. Dla większości to prawdziwa próba, kiedy często jedyną szansą jest to, co zdążyło się odłożyć w trakcie kilkunastu lat kopania piłki.

To właśnie takie same pieniądze jak te, z których próbujecie dziś wydziedziczyć Skorupskiego, drodzy „idealiści”.

Trudno mi zrozumieć, skąd w bywalcach trybun bierze się taka mentalność. Większość z nich, podobnie jak ja, urodziła się i wychowała już po transformacji ustrojowej. Sposób myślenia, według którego można kraść i niszczyć to, co wspólne teoretycznie już dawno odszedł do lamusa. Po drodze zagubiło się jednak gdzieś niezwykle istotne, czysto kapitalistyczne powiedzenie: „Jesteś wart tyle, ile ktoś jest w stanie za ciebie zapłacić”. A to właśnie klucz do całej zagadki, jaką jest futbol XXI wieku.

Żadna firma, a współczesny klub piłkarski również takową jest, nie płaci ludziom stawek, które nie dają najmniejszej możliwości zysku. Wawrzyniak może być cienki, Dwaliszwili nieskuteczny, a Lewandowski drewniany (sic!), ale kilkadziesiąt tysięcy tych, którzy śledzą ich poczynania chciało kiedyś być na ich obecnym miejscu. I nosić na sobie te same reklamy, co oni – w końcu nikt nie płaci im za treningi na pustych boiskach.

Zajmijmy się więc w pierwszej kolejności tym, co nasze, a pieniądze innych ludzi... zostawmy innym ludziom. Mogę nie lubić sąsiada, który zamienił dwuletniego Mercedesa na nową Panamerę, ale to i tak JEGO Panamera. Analogicznie, mogę też nie lubić piłkarza, który dostaje z klubu przelew z pięcioma zerami, ale w końcu sam na to zapracował. Z tym, że za kilkanaście lat będzie musiał zacząć wszystko od nowa i rachunki się wyrównają.

Po prostu wyrzućmy z siebie sposób myślenia, który w internecie jest określany – pół żartem, pół serio – mianem „Polaka-cebulaka”. Nie zabierajmy innym w ciemno tego, czego sami nigdy nie będziemy mieć. A umowy jednak zobowiązują.


Polecamy