menu

Marcin Żewłakow: Tylko jeden krok w karierze mi nie pomógł

5 maja 2014, 09:15 | Tomasz Biliński / Polska The Times

- Gdybym mógł cofnąć czas, to drugi raz zastanowiłbym się przed przejściem z Excelsioru Muscron do Metz. To jedyny krok w karierze, który mi nie pomógł. Chyba niepotrzebnie na siłę chciałem zmienić otoczenie - wspomina Marcin Żewłakow, były reprezentant Polski, obecnie scout Legii Warszawa i ekspert TVP.

Zgadza się Pan z opinią, że, podobnie jak Pana brat Michał, osiągnął w piłce więcej, niż się wydawało na początku kariery?
Każdy chce siebie widzieć w jak najlepszym świetle. Czasem takie stwierdzenie w pierwszym ujęciu jest mało pozytywne, ale z perspektywy czasu chyba muszę się z nim zgodzić i potraktować jako komplement. Fakt, że zrobiłem coś więcej, niż można było się po mnie spodziewać, świadczy, że nie zmarnowałem czasu poświęconego karierze. Uważałem, że idę dobrą drogą i nigdy nie brakowało mi determinacji w działaniu. Może to ten fakt, który pozwolił na ostateczny stan rzeczy. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy w Drukarzu czy w Marymoncie, że pojadę na mistrzostwa świata i strzelę gola, to podziękowałbym za dobre słowo. Stało się to faktem. Podobnie jak wysłuchanie na środku boiska hymnu Ligi Mistrzów. I to w fajnym towarzystwie, bo w meczu z Chelsea, dodatkowo okraszonym bramką i przyzwoitym wynikiem. Nigdy nie zadowalałem się pośrednimi sukcesami, a dążyłem do celu, którymi były marzenia.

O czym Pan marzył?
Zagrać choć jeden sezon w koszulce zagranicznego klubu. Na przełomie lat 80. i 90. mało piłkarzy wyjeżdżało za granicę. Wtedy było to synonimem sukcesu. Tego się uchwyciłem i to mi przyświecało. Chciałem skonfrontować swoje umiejętności z tym, co oferował zagraniczny futbol. To było potwierdzenie, że coś w piłce osiągnąłem. Choć nie byłem piłkarzem, do którego będzie się przykładać miarkę.

Tych sezonów za granicą uzbierało się Panu kilkanaście.
Może to jest klucz do stwierdzenia, że z kariery wyciągnąłem więcej, niż ktoś przypuszczał, a Michał, wydaje mi się, jeszcze więcej. Z uczciwych pracusiów urodziło się coś więcej niż przeciętni ligowcy.

Skromy Pan jest.
Wydaje mi się, że uczciwy z własnym sobą. Rodzice nauczyli mnie poczucia rzeczywistości i dlatego nie przerysowywałem mojego wizerunku. Miałem świadomość swoich wad i zalet. Poczucie rzeczywistości pomagało mi i było motywacją w pracy nad sobą i codziennym treningu. Poza tym imponowało mi wśród sportowców to, że mimo sukcesów pozostają normalnymi ludźmi. Tak naprawdę po karierze wszyscy znowu podlegamy tym samym prawom i znika aureola wyjątkowości. Kariera daje możliwość, by "odlecieć", ale jej koniec i tak zawsze przywoła nas do porządku. Sukcesem jest pozostać po sukcesie tą samą osobą co przed. Tak, by na przykład kolega czy koleżanka z ławy szkolnej po latach nie miała wrażenia, że rozmawia z dwoma różnymi osobami. To nie skromność tylko uczciwość wobec innych.

Są jednak piłkarze, którzy zagrają jeden dobry mecz w rundzie i upominają wszystkich wokół.
To objaw braku wyobraźni, czemu nie chciałem ulegać. Zresztą buńczuczność to nie mój styl.

Perspektywa zmienia się, gdy pogra się w piłkę za granicą i pozna miejsce w szyku?
Każdy piłkarz wie, że w futbolu jest hierarchia. Znałem w niej swoje miejsce. Wiedziałem, że jednych przegoniłem, do innych jeszcze trochę mnie dzieli. Nigdy nie chciałem wykorzystywać tego wobec tych pierwszych, bo kiedyś sam też tam byłem. "Nie zapomnij, kim byłeś i jak zaczynałeś" - to dla mnie niepisana zasada, która powinna obowiązywać wśród tych, którzy imają się treningiem, mierzą się z własnymi słabościami i walczą o wytyczone cele.

Zmieniłby Pan coś w swojej karierze?
Gdybym mógł cofnąć czas, to drugi raz zastanowiłbym się przed przejściem z Excelsioru Muscron do Metz. To jedyny krok w karierze, który mi nie pomógł. Chyba niepotrzebnie na siłę chciałem zmienić otoczenie. Po siedmiu sezonach w Belgii, gdzie przeszedłem i te najlepsze momenty i grę o utrzymanie, szukałem nowego wyzwania. Liga francuska wydawała się krokiem do przodu. Metz natomiast dawało szansę, by się rozwinąć. Byłem jednak po lekkim urazie i nieprzepracowanym okresie przygotowawczym. Dlatego pierwsze wrażenie odnośnie mnie nie było najlepsze i to chyba później rzutowało na dalszy ciąg.

Czemu wrócił Pan do polskiej ligi?
Tu chciałem zakończyć swoją karierę i mimo wszystko sprawdzić, czy powrót do rodzimej ligi może być przyjemny i nie kojarzyć się z obniżaniem poziomu. Czy dam radę jeszcze coś pokazać, strzelić fajnego gola czy podchować młodszego piłkarza. Myślę, że mi się to udało. Poza tym chciałem zobaczyć, jak wygląda polska liga po tylu latach.

I?
Nasza liga nie jest łatwa do gry. Jest za to niewdzięczna, wszystko opiera się na walce, sile i dopiero to poparte jest techniką. Zawodnicy, którzy sprawdzili się w bardziej renomowanych ligach nie zawsze muszą sprawdzić się w Polsce. Piłkarz w ekstraklasie musi być wypośrodkowany. Od przygotowania motorycznego i siłowego po przygotowanie techniczne. Z drugiej strony charakterystyka naszej ligi daje szanse, by przebić się w takich krajach, jak Austria, Szwajcaria, Belgia czy Holandia. Nie mówiąc tu o wybitnych jednostkach. Dla mnie to powinien być pierwszy zagraniczny krok dla polskiego piłkarza. Dalej twierdzę, że lepiej jest zrobić mniejszy, ale stabilny krok niż siedmiomilowy sus do lepszej ligi po to, żeby w niej tylko być, a nie grać. Kariera nauczyła mnie, że nie wszystko przychodzi od razu. Czasem zbyt dużo szczęścia naraz sprawia, że możemy się tym zachłysnąć. Ale to tylko moje zdanie.

Kiedy pojawiła się myśl, żeby zakończyć karierę?
Gdy stojąc na środku boiska, wydawało mi się, że bramka stoi dalej, niż powinna, że słupki są grubsze niż zwykłe, a piłka nie zawsze wpada do siatki tak, jakby się tego życzyło. Wtedy zrozumiałem, że trzeba ustąpić miejsca młodszym, zdolniejszym, że bateria jest na wyczerpaniu. Poza tym nie miałem już w sobie tyle chęci. Wychodząc na trening, zastanawiałem się, czy akurat to ćwiczenie jest mi potrzebne i złapałem się na tym, że nigdy wcześniej tak ze mną nie było, nie kalkulowałem. Mając opinię zawodnika, który zawsze pracuje i się przykłada, nie chciałem rozmieniać się na drobne.

Nie brakuje Panu codziennego treningu, atmosfery?
Wcale nie mam czegoś takiego, że oglądając mecz, chcę wrócić na boisko. Pod koniec kariery czułem się jak jeden z samochodów z żółtą rejestracją, które możemy zobaczyć na polskich drogach - jeżdżą zacnie i będą kilkadziesiąt lat w użytku. Niby uczestnik ruchu jak inni, a traktuje się go z przymrużeniem oka. Mógłbym pograć jeszcze jeden sezon, ale byłoby to z krzywdą dla innych. Za zasługi mogą grać nieliczni i to w klubie, któremu się przysłużyli. Ja byłem obieżyświatem. W pewnym momencie powiedziałem sobie, że coś się kończy i uczciwie trzeba zejść ze sceny i popatrzeć na wszystko z boku.

Ale dla takich chwil, jakie w meczu z Zawiszą przeżył Marek Saganowski chyba gra się w piłkę?
Przyznaję, tu zazdrościłem "Saganowi". Tak zdrowo, przekonany zresztą jestem, że nie tylko ja. Ponadto bardzo mi zaimponował przede wszystkim tym, że mimo kontuzji podniósł się. Posmakować czegoś takiego, to jest coś wybitnie fajnego. Oglądając te kilka minut, radość Marka, jego emocje po tym wszystkim, to mogłem sobie wyobrazić, co przeżywał i jak wielką nagrodą było to, co mu się przydarzyło w tym meczu.

Pan coś podobnego przeżył?
Nigdy nie wracałem po ciężkiej kontuzji, bo taka mi się nie przytrafiła. Mogę z synem czy z bratem pograć w piłkę albo z córką pojeździć na rowerze czy pobawić w berka. Myślę, że to też jest moim małym sukcesem.

Wraca Pan do bramki zdobytej na mundialu w Korei i Japonii przeciwko Stanom Zjednoczonym albo do gola w Lidze Mistrzów?
Bardzo rzadko, ale zdarza mi się. Najczęściej z synem, pokazuję mu, że tata kiedyś gdzieś był i coś zrobił.

To i strzały głową Pan powinien. W polskiej lidze żaden napastnik nie potrafi tego robić jak Pan.
I tym karmię swoją próżność. Może ktoś będzie mnie pamiętał i próbował naśladować.

Jak odnajduje się Pan w nowych rolach - skauta Legii i eksperta TVP?
Nie czuję się człowiekiem, który wszystko o tym wie. Dalej uczę się jednego i drugiego rzemiosła. Natomiast czuję, że kariera dała mi do obu zajęć podstawy. Odkrywam coraz to nowe smaki tych ról, ale wiem, że w obu dziedzinach jeszcze wiele muszę się nauczyć. Myślę, że jedno jest dopełnieniem drugiego i pogodzenie obu rzeczy nie sprawia mi wielkiego problemu. Łapię się na tym, że czasem oglądając mecz, komentuję go sobie w myślach, a komentując mecz, wyłapuję coś, co jest przydatne skautingowi. Wilk syty i owca cała.

Polska The Times


Polecamy