menu

Komu zależy na wielkiej piłce w Gdańsku?

29 grudnia 2011, 00:15 | Cezary Kowalski/Polska The Times

Kiedy Paweł Janas opuszcza swoją leśniczówkę na skraju Puszczy Noteckiej i podejmuje pracę w jednym z klubów polskiej ekstraklasy, to oczywiste, że w danym miejscu pojawiły się fundusze na to, aby coś odbudować, przebudować zbudować, rozpocząć od nowa etc. Janas nadaje się doskonale, aby być twarzą takiej inicjatywy.

Bo czy się komuś to podoba, czy nie, jest jednym z czterech najbardziej utytułowanych, żyjących polskich trenerów (obok Gmocha, Kasperczaka i Smudy). No i wciąż jest drogi. A przecież wiadomo, że wszystko, co drogie, jest dobre, ekskluzywne. Owszem, ostatnie sukcesy odnosił dość dawno, ale nie jest jeszcze za stary, aby się nie przełamać. Poza tym, jeśli będzie mógł sobie dobrać dobrych współpracowników i przede wszystkim zawodników, to w Gdańsku będzie mógł spełniać rolę wizerunkową. Pytanie, skąd wziąć aż takie pieniądze, aby "Janosik" mógł sobie na taki luksus pozwolić?

Wiele znaków na niebie wskazuje jednak, że poważne pieniądze w Gdańsku nagle się pojawią. I wcale nie chodzi o kapitał, jaki miałby przenieść Józef Wojciechowski z Polonii Warszawa. Dojdzie do innego transferu kapitału. Spełnią się wcześniejsze zapowiedzi i PGE wycofa się całkowicie z finansowania GKS Bełchatów. Spółka Skarbu Państwa mogłaby zacząć płacić nie tylko pieniądze za nazwę "PGE Arena", ale także wspierać klub bliski sercu premiera Donalda Tuska. Budżet Lechii stałby się porównywalny do Legii, Wisły czy Polonii, na Wybrzeżu pojawiliby się nowi zawodnicy, którzy przyciągnęliby publiczność na gigantyczny stadion zbudowany na Euro 2012, który podczas meczów Lechii świeci pustkami.

Jeśli już założyć, że finansowanie klubów ligowych przez państwowe spółki nie jest nadużyciem, to trudno odmówić takiemu ewentualnemu posunięciu logiki. Już lepiej wydawać publiczne pieniądze na spinanie i ratowanie innej państwowej inwestycji, jaką była przecież budowa stadionu w Gdańsku, niż na utrzymywanie przy życiu klubu z Bełchatowa. Gdzie nie ma ani klimatu dla piłki, ani zainteresowania ze strony kibiców.

Nie bez znaczenia mogłyby w tej sprawie odgrywać kwestie czysto ambicjonalne dużych chłopców zakochanych w piłce, którzy są ważnymi politykami. Łatwo sobie wyobrazić, co czuje premier wygwizdywany na stadionie swojej Lechii. Zwłaszcza gdy widzi swojego wewnątrzpartyjnego rywala, byłego marszałka Grzegorza Schetynę, gorąco witanego przez 40 tys. widzów na stadionie prowadzącego w lidze Śląska. Wątła teza? Wcale nie. Futbol to przecież coś znacznie poważniejszego niż polityka.

Chcesz być na bieżąco z najświeższymi informacjami na temat Euro? Polub nas na Facebooku!