Euzebiusz Smolarek: W meczu z Portugalią napisaliśmy historię polskiej pilki
Znakomite piłkarskie geny rodziny Smolarków sprawiły, że dwa jej pokolenia stanowiły o sile piłkarskiej reprezentacji Polski. Teraz Euzebiusz, syn byłego znakomitego zawodnika Widzewa, Włodzimierza, pomaga młodszym kolegom, ale już nie na boisku. Jest prezesem Polskiego Związku Piłkarzy
fot.
Kibice w Polsce, gdy słyszą nazwisko Euzebiusz Smolarek, wspominają przede wszystkim dwie bramki i zwycięstwo z Portugalią (2:1 w eliminacjach EURO 2008 - przyp. red.) worek goli dla Borussii Dortmund i tatę Włodzimierza, legendę polskiej piłki. Z czego pan chciałby być zapamiętany najbardziej?
Euzebiusz Smolarek: Na pewno nie jest to tylko ten mecz z Portugalią, choć rozumiem jego znaczenie, szczególnie dla
kibiców. W jakiś sposób przeszliśmy dzięki niemu do historii. Dla mnie jednak sukcesem było już to, że byłem w reprezentacji Polski, że mogłem w niej grać. A początki nie były wcale łatwe, bo przyjechałem z Holandii, jako ktoś z zewnątrz, nie grając wcześniej w Polsce. Na pewno naszymi największymi osiągnięciami były najpierw awans na mistrzostwa świata (2006 w Niemczech - przyp. red.), a później ten pierwszy, historyczny dla całej Polski, awans na mistrzostwa Europy (EURO 2008 - przyp. red.). Z tamtej kampanii fani pamiętają przede wszystkim właśnie mecz z Portugalią, ale dla mnie najważniejszy wówczas był ten z Belgią, bo dopiero po nim wiedzieliśmy, że wychodzimy z grupy i jedziemy
na EURO.
W tamtych eliminacjach praktycznie każdy mecz był ważny. Z Kazachstanem na wyjeździe też nie było łatwo, ale po
golu Smolarka się udało.
- Z tego spotkania pamiętam przede wszystkim, że wygrać tam było bardzo trudno. Takie mecze zostają w pamięci. Już sam lot nie był przyjemny, kiepski hotel, słabe jedzenie, dramatyczna murawa. W Polsce też nam długo z nimi nie szło, aż… zgasło światło. Potem w końcu wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Dla mnie wygrana w takich okolicznościach jest ważna i bardziej zapada w pamięć. Kibice nie muszą tego pamiętać. Ktoś może powiedzieć, że przecież Kazachstan to dla Polski żaden przeciwnik, ale dla mnie ta rywalizacja miała dodatkowy smaczek.
Akurat Kazachstan?
- Trenerem tej reprezentacji był wówczas Arno Pijpers. Pokonanie go było dla mnie podwójnie przyjemne, bo spotkałem się z nim wcześniej w Feyenoordzie i miałem mu coś do udowodnienia. W Rotterdamie sytuacja wyglądała tak, że na koniec szkolenia w klubowej Akademii niektórzy zawodnicy trafiali do pierwszej drużyny, inni do drugiej, a jedną z opcji była też przeprowadzka do Excelsioru Rotterdam, satelickiego klubu Feyenoordu. I w moim przypadku Pijpers, który był wówczas dyrektorem sportowym Akademii, zdecydował, że powinienem odejść. Nie mógł mnie jednak do tego zmusić. Powiedział więc, że albo pójdę grać w pierwszej drużynie Excelsioru, albo zostanę w Feyenoordzie w drugim zespole. I zostałem, z czego nie był zadowolony. I po jednym z naszych meczów z Kazachstanem podszedłem do niego i powiedziałem: „Widzisz? Jednak karierę piłkarską zrobiłem”.
Czyli wybrać jeden najlepszy moment w reprezentacji nie byłoby łatwo?
- Zdecydowanie nie. Gdybym wskazał jeden konkretny mecz, np. ten z Portugalią, szkoda byłoby tych pozostałych. Cały czas spędzony w drużynie narodowej był ważny i mam z niego wiele przyjemnych wspomnień.
A pamięta pan swój reprezentacyjny debiut?
- Tak, to było… zimą na Cyprze, w 2002 roku, w kadrze prowadzonej przez Jerzego Engela. Wydawało się nawet, że mam szansę, żeby pojechać wtedy z drużyną na mistrzostwa świata, mimo że dopiero co skończyłem 21 lat. Ale niedługo później doznałem kontuzji, która zamknęła temat.
Teraz reprezentacja Polski walczy o pozostanie w dywizji A Ligi Narodów. I na jej drodze znów stoi wspomniana już dziś Portugalia. W pierwszym meczu, mimo że rozgrywanym w Warszawie, różnica klas była widoczna. Czy w piątkowym rewanżu może być inaczej?
- Nowy dzień to oczywiście nowa szansa, ale patrząc na ostatnią dyspozycję Portugalii, łatwo na pewno nie będzie, zwłaszcza na wyjeździe. Nie jesteśmy bez szans, ale nasi muszą zagrać w pełni skoncentrowani i na absolutne maksimum swoich możliwości.
Na boisku biało-czerwonym już pan nie pomoże, mimo niezłego ostatnio występu w Dortmundzie (w pożegnalnym meczu Kuby Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka w Borussii - przyp. red.). Ale pomaga pan piłkarzom w całej Polsce w zupełnie inny sposób. Jak i dlaczego Ebi Smolarek został prezesem PZP czyli Polskiego Związku Piłkarzy?
- Piłka nożna dużo mi dała i chcę jej coś oddać. Nigdy nie widziałem się w roli trenera czy menedżera, ale chciałbym pomagać piłkarzom, bronić ich w sytuacjach pozaboiskowych, bo wiem doskonale, że piłka nożna nie kończy się na 90 minutach biegania po boisku. Na całym świecie są organizacje, które zajmują się bronieniem praw zawodników, pomagają im w różnych sytuacjach. Grając w piłkę widziałem wiele. Dlatego zdaję sobie sprawę, z jak wieloma rzeczami trzeba radzić sobie poza boiskiem, żeby móc na nim odnieść sukces. I tą sferą pozaboiskową zajmujemy się w Polskim
Związku Piłkarzy.
PZP był pana przeznaczeniem?
- Biorąc pod uwagę historię tej instytucji, pewnie tak (śmiech). Wszystko zaczęło się od tego, że lata temu mój tata miał pewien problem z kontraktem pod koniec kariery i gry w FC Utrecht. I Holenderski Związek Piłkarzy (VVCS) mu w tym pomógł. Tata zadzwonił w związku z tym do Marka Pięty, opowiedział o całej sytuacji i zasugerował, że w Polsce też taka organizacja powinna funkcjonować. Za sprawą Marka (założyciela i pierwszego prezesa PZP) niedługo tak się faktycznie stało. Więc nazwisko Smolarek rzeczywiście związane było z PZP już od samego początku. Dla mnie zaangażowanie się w jego prace po zakończeniu kariery było czymś naturalnym, a propozycję objęcia funkcji prezesa przyjąłem jako wielkie wyróżnienie.
Czas mija, a takie organizacje, nie tylko w Polsce, cały czas są potrzebne. To chyba nie świadczy najlepiej o całym
środowisku?
- To nie do końca tak. Nie jest źle, ale piłkarze muszą mieć świadomość, że istnieje taka instytucja i w razie potrzeby będzie ich bronić. Zresztą, co bardzo ważne, działamy fair. Nie jest tak, że jak chłopak ma kontrakt i nie przychodzi na trening albo sprawia kłopoty, to klub nie może rozwiązać z nim umowy. Zawsze uczulamy, że kontrakt piłkarski to zobowiązanie dwustronne - prawa i obowiązki. Zależy nam na dobrych relacjach klubów z piłkarzami. Nasza praca znacznie wykracza poza terminowość wypłacania bieżących zobowiązań, o czym akurat mówi się najwięcej, bo to temat najbardziej medialny.
W Polsce najgłośniej cały czas jest właśnie o tych problemach teoretycznie najbardziej prozaicznych. Okazuje się, że
kluby ciągle mają problemy z realizacją swoich podstawowych zobowiązań wobec piłkarzy. Dlaczego?
- Nie wiem, nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Na pewno w niższych ligach nie łatwo o sponsorów, ale też cały czas zdarza się, że kontrakty podpisywane są na wyrost, z nadzieją na przykład na awans czy utrzymanie w lidze i przyszłe zarobki. Ale naszą siłą jest to, że tego nie akceptujemy. Robimy, co w naszej mocy, żeby tak się nie działo. Klub musi tu brać odpowiedzialność za podpisywane umowy i deklarowane zobowiązania. Prawa piłkarzy w Polsce muszą być przestrzegane. W idealnym świecie takich problemów nie powinno być w ogóle, ale dzięki naszej pracy z roku na rok jest ich coraz mniej.
Czy w trakcie pana kariery zawodniczej spotkał się pan z takimi problemami?
- Pamiętam, że wielki szok przeżyłem w Hiszpanii. Po grze w Feyenoordzie i Borussii Dortmund nie przyszło mi do głowy, że mogliby mi nie płacić w Racingu Santander. Nie wiem czy byłem za młody, inaczej postrzegałem świat, czy wynikało to po prostu z tego, że grałem wcześniej w bardzo dobrych klubach, znakomicie zorganizowanych. A w Hiszpanii był problem, w Grecji później też. O tym kiedy i ile dostaniemy, decydował prezes.
Wróćmy w takim razie na nasze podwórko. A tu klub X nie zapłacił piłkarzowi Y pensji. Co teraz?
- Piłkarz powinien zadzwonić do nas. Brzmi dość prosto, ale stoi za tym przede wszystkim fakt, że prawnicy Polskiego Związku Piłkarzy specjalizują się w prawie sportowym, szczególnie piłkarskim. A to już nie jest takie łatwe, proste i oczywiste, jak mogłoby się wydawać. To znajomość polskich i światowych regulacji prawnych. To znajomość i śledzenie na bieżąco uchwał (i dokonywanych z nich zmian) Polskiego Związku Piłki Nożnej. To w końcu procedury i sposób postępowania przed Piłkarskim Sądem Polubownym.
Jak możecie pomóc?
- Każdy przypadek może być inny, ale dysponujemy narzędziami i wiedzą, które pozwalają zawodnikowi skutecznie walczyć o odzyskanie należnych mu pieniędzy. O sile Polskiego Związku Piłkarzy stanowi wspomniany już zespół znających na wylot prawo piłkarskie prawników, a także wspierająca ich administracja, która wie doskonale jak danym piłkarzem czy sprawą pokierować. Co ważne, chcemy działać przede wszystkim polubownie. Pójście z klubem do sądu to zawsze ostateczność i w wielu przypadkach udaje się tego uniknąć.
A jeśli nie?
- Wtedy piłkarz musi zgłosić sprawę do Piłkarskiego Sądu Polubownego, który działa przy Polskim Związku Piłki Nożnej. Klub musi wówczas liczyć się z bardzo poważnymi konsekwencjami, jak sankcje dyscyplinarne PZPN, czy większymi niż tylko należne piłkarzowi wynagrodzenie, kosztami, bo dochodzą chociażby koszty postępowania sądowego i odsetki od zaległości. Dlatego z punktu widzenia każdej ze stron to rozwiązanie powinno być stosowane dopiero jako ostateczność. Trzeba tu jednak jasno podkreślić, że nie zadowala nas samo korzystne rozstrzygnięcie rozmów z klubem czy sprawy w sądzie. Jesteśmy z piłkarzem do samego końca, aż wypłacone zostanie mu należne wynagrodzenie.
Czy piłkarzy, na przykład niższych lig, stać na pomoc prawną?
- Członkom Polskiego Związku Piłkarzy pomocy udzielamy kompletnie za darmo. To misja PZP. Dlatego istniejemy. Dlatego też zachęcamy wszystkich zawodników do wstępowania do PZP, co wiąże się jedynie z uiszczaniem symbolicznej rocznej składki.
Piłkarze chętnie korzystają z usług PZP?
- Tak. Telefony w naszym biurze dzwonią naprawdę często. Podjąłem zresztą decyzję, że PZP pomagać będzie również trenerom, bo ich jest mniej i nie mają takiej siły przebicia, a spotykają się z takimi samymi problemami jak piłkarze.
Czy Polski Związek Piłkarzy jest instytucją ważną i rozpoznawalną?
- Na pewno tak. Działamy nie tylko w Polsce, gdzie doskonale wiedzą o naszym istnieniu piłkarze, ale też międzynarodowo. Jesteśmy członkiem FIFPro, czyli Międzynarodowej Federacji Piłkarzy Zawodowych, zrzeszającej obecnie już 70 związków piłkarzy z całego świata. I aktywnie uczestniczmy w jego pracach: w grupach roboczych, badaniach, na kongresach. Lokalnie współpracujemy z PZPN, z Ekstraklasą. Włączamy się w prace mające na celu poprawienie sytuacji piłkarzy czy piłkarek, ale też akcje charytatywne czy proces szkolenia młodzieży. Razem, w kraju i zagranicą, pracujemy nad poprawą wizerunku piłki nożnej, choć niestety zdarzają się takie incydenty kibicowskie, jak ostatnio w wykonaniu fanów Legii jadących na mecz z Lechem czy zdarzenia wokół meczu Ajax – Maccabi Tel Awiw, które w tym nie pomagają.
Czyli Polski Związek Piłkarzy to nie tylko walka o zaległe wypłaty?
- Absolutnie nie. Zrzeszamy w tej chwili ponad dwa i pół tysiąca członków. To też zobowiązanie wobec tej grupy i wyraz solidarności całego środowiska. Piłkarze wstępują do PZP nie tylko dlatego, że mają problemy albo chcą ich unikać, ale też dlatego, żeby wspierać kolegów z innych klubów czy na innych szczeblach rozgrywkowych. PZP jest wspólnym głosem piłkarzy z wszystkich poziomów rozgrywkowych w Polsce. I w takiej roli występuje np. w rozmowach z PZPN, dotyczących chociażby zmian prawnych czy organizacyjnych. PZP jest także sygnatariuszem Komisji Dialogu Społecznego (KDS), gdzie, wespół z innymi podmiotami piłkarskimi, wypracowywane są ustalenia, które dotyczą zarówno piłkarzy, jak i klubów piłkarskich. Jest to szeroko zakrojona platforma do porozumienia i wypracowywania wspólnych rozwiązań dotyczących szeroko pojętego środowiska piłkarskiego. Ważna jest dla nas również przyszłość piłkarzy, bo wiemy doskonale, że kariera zawodnicza w skali całego życia jest tak naprawdę bardzo krótka. Dlatego współpracujemy z różnymi podmiotami, z poradniami fizjoterapeutycznymi, jak „ESSE dla zdrowia”, trenerami mentalnymi, jak dobrze znany np. z pracy z reprezentacją Polski czy Rakowem Paweł Frelik, ale też ośrodkami akademickimi, żeby pokazywać zawodnikom różne możliwości, inspirować ich do szukania najlepszej drogi i pomysłu na siebie po zakończeniu kariery.
Jak już jesteśmy przy temacie przyszłości to jaka czeka reprezentację Polski? W jakim zmierza kierunku? Jak ocenia pan pracę Michała Probierza, który nie boi się stawiać na młodych zawodników, jak Maxi Oyedele czy Michael
Ameyaw?
- Na reprezentację patrzę teraz przede wszystkim jako kibic i chciałbym, żeby wiodło jej się jak najlepiej. Dlatego grać w niej powinni najlepsi. Wiek nie ma tu znaczenia. Jeśli jakiś młody chłopak pokazuje się w klubie i potem na zgrupowaniu udowadnia, że jest tak dobry, a nawet lepszy od kolegów, to jak najbardziej powinien grać. Powinien po prostu najpierw potwierdzić, że na to zasługuje. Dyskusje o tym, kogo powołuje trener są i będą na całym świecie. Tak samo w Hiszpanii, Holandii czy Niemczech. Nie da się ich uniknąć, ale ostateczne decyzje zawsze należą do selekcjonera i trzeba je szanować.
Kiedyś nadzieją reprezentacji Polski był pana tata - Włodzimierz, później pan. Czy przyjdzie pora na któregoś z pana
synów?
- Na razie syn, który ma 10 lat niech sobie spokojnie gra, tak jak lubi i umie najlepiej. Możemy wrócić do tej rozmowy za cztery czy nawet lepiej osiem lat. Póki co ważne, żeby z gry miał przede wszystkim frajdę. Oby piłka nożna dawała mu jak najwięcej radości.