Tomasz Hajto o Jerzym Brzęczku: "Dobrał sobie sztab, ale może to starczyło na Lechię Gdańsk lub Wisłę Płock. Nie na reprezentację" [Część 2]
- Najpierw był ten film „Niekochani”. No coś żenującego. Kładziesz się, jak czasem robi to pies przed budą, i zaczynasz prosić o spuszczenie ze łańcucha, a w domu nie ma nikogo. Później ta książka i porównania do do Pana Kazimierza Górskiego. To duże faux pas - mówi o Jerzym Brzęczku Tomasz Hajto. Z byłym reprezentantem Polski (uczestnikiem mistrzostw świata 2002) rozmawiamy również o jego autobiografii "Tomasz Hajto. Ostatnie rozdanie".
Co uważa Pan za swój największy sukces w karierze? Schalke czy jednak reprezentacja?
Mam w głowie cały zwariowany rok, bo to się zamknęło w piętnastu miesiącach. Spadłem w sezonie 1999/2000 z Duisburgiem do 2. Bundesligi. 30 czerwca 2000 poleciałem z ligi, dzień później poszedłem do Schalke i w tym sezonie wywalczyłem wicemistrzostwo Niemiec, Puchar Niemiec, a we wrześniu 2001 awansowaliśmy na mundial w Korei. Awansowaliśmy, jako pierwsi w Europie. Po szesnastu latach. Przetarliśmy szlak, na którym był śnieg z lodem i na tym jeszcze szesnaście warstw. Zaczęliśmy walczyć o prawa do wizerunku. Wywalczyliśmy sobie trochę większy szacunek dobrą grą. Drużyna Jerzego Engela miała styl. Nie wyszła nam wielka impreza, ale do dzisiaj nie wyszła nikomu. Od brązowego medalu na MŚ w Hiszpanii w 1982 roku żadna reprezentacja nie przyniosła żadnego medalu, czyli ogólnie nie wygrała nic. Bo ćwierćfinał to jest - z całym szacunkiem - nic. W niczym dzisiejsza reprezentacja nie jest lepsza od wcześniejszych drużyn. Oni zrobili tylko awanse. A ten pierwszy po długiej przerwie zrobiliśmy my. A czy to się komuś podoba czy nie, to zrobiliśmy awans w czasach, gdzie powoli, po patologii profesjonalizmu, wszedł trener Engel i zaczął go wprowadzać.
W książce pisze Pan, że nie do końca trenerowi Engelowi wierzyliście.
To prawda, ale przekonał nas do siebie tym, że na zgrupowaniach każdy wiedział co robić, jaki jest plan, trening, gdzie jedziemy. U niego wszystko miało ręce i nogi. Przekonał wszystkich chłopaków, że jeśli będą go słuchać, to będą zadowoleni. Dla niego rezerwowi byli równie ważni. I ja wiedziałem, że jak Marcin Żewłakow wejdzie za Emmanuela Olisadebe czy Pawła Kryszałowicza, to on jest w stanie strzelić gola. W piłce jest jedna zasada - nie gadaniem wyrabia się swoją pozycję w drużynie, tylko grą. Nieważne co powiesz, tylko gra sprawia, że drużyna cię zaakceptuje i lubi. Tak jest nie tylko w Niemczech, a na całym świecie.
Poradził Pan sobie w Niemczech a nie udało się to Arkadiuszowi Milikowi czy Mateuszowi Klichowi.
Każda liga ma swoją specyfikę i są piłkarze, którzy do poszczególnych lig się nadają. Oczywiście, że są też tacy, którzy poradzą sobie wszędzie. Dzisiaj, bez dwóch zdań, najszybszą ligą w Europie jest Premier League. Na drugim miejscu niemiecka i hiszpańska, potem wymieniłbym francuską - tam jest niesamowita dynamika. Na piątym miejscu dałbym ligę włoską. Widzę, że Antonio Conte próbuje grać z Interem totalnie inny futbol, ale to wyjątek. To też nie jest przypadek, że tylu Polaków gra we Włoszech. Pytanie dlaczego oni wychodzą później na reprezentację z Włoch i nie są w stanie w sześciu pociągnąć gry?
I wtedy zaczyna się krytyka Jerzego Brzęczka?
Ale dlaczego piłkarz z ligi włoskiej nie jest w stanie dać mi tej jakości, której ja oczekuję?
Ostatnio Dariusz Dziekanowski również stwierdził, że polscy piłkarze z Serie A się wyróżniają, a potem na tle kolegów z ligi, a nawet kolegów klubowych, wyglądają, jakby grali w Serie B, C, na pewno nie A.
Powiedzmy sobie też szczerze, że Polacy nie są postaciami wiodącymi w swoich klubach we Włoszech. Raz grają lepiej, raz gorzej, potrafią się tam wpasować, ale potem przyjeżdżają na kadrę i jest jak jest… Tłumaczyliśmy się, że nie ma czasu na zbudowanie zespołu, teraz wymówką jest pandemia COVID-19. Tyle, że wszyscy sobie już dają radę, a u nas? Przyjeżdża do trenera Brzęczka sześciu piłkarzy z Włoch. Wystawiamy ich i oni sami nie są w stanie dać sygnału, że my się znamy na piłce i wiemy jak grać. To jacy to są piłkarze?
W Cafe Futbol stwierdził Pan niedawno, że kadra jest podzielona i coś się dzieje niedobrego w środku.
Trochę rozmyło się określenie, co to jest „reprezentant kraju”. Powiedział to niedawno Antoni Piechniczek i ja się zgadzam. Kiedyś jak się przyjeżdżało na kadrę, to się każdy miesiąc wcześniej zdzwaniał: Kiedy jedziesz? - Może przebukuj bilet to polecimy razem, polecimy przez Kopenhagę, to już na lotnisku sobie trzy godziny pogadamy! Żyło się kadrą, dyskutowało. Czy obecni reprezentanci tak tym żyją? W piłkę zawodowo grałem 20 lat. Wiem, że są podziały w reprezentacji. To nie jest ściemnianie. Tam się porobiły grupy i jest pełny bałagan. Grupy nie robią się tylko przez trenera, ale przez zawodników. Gdy ktoś kogoś nie akceptuje, uważa, że jest lepszy od drugiego. Oni mówią, że jest fajnie. Z czym? Strzelają gola na 1:0 z Holandią, gdzie znamy sytuację w zespole, i cieszy się czterech. Jak mi nie idzie, wszyscy mnie skrytykowali po meczu z Włochami, to bym poleciał i leżał na tym Jóźwiaku trzy minuty, aż by tlen stracił. Powiedział: dawaj, młody, teraz jedziemy, walczymy. Jakby to była codzienność, że my prowadzimy z Holandią. Atmosferę budują starsi zawodnicy, hierarchia jest w każdej drużynie. Oni pokazują młodym, dają wskazówki. Żeby jednak starsi zawodnicy budowali, to oni sami muszą się dogadać. A z tym jest problem. Jak się oni nie dogadają, to nikt tego nie zrobi. Jest zlepek ludzi, którzy ubierają koszulkę reprezentacji.
Wspomina Pan w książce, że o Robercie Lewandowskim nie można nic złego powiedzieć. Chyba nie jest tak do końca. Kilka lat temu wszyscy z nim „jechali”…
Każdy ma swoje lepsze i gorsze momenty. Nie zawsze jest czerwony dywan i czerwone róże. Każdy z nas ma swoje uczucia, przeżywa różne sprawy. W dzisiejszych czasach, by być selekcjonerem, to trzeba być elastycznym. Bo każdy jest z innym charakterem. Nie na każdego można krzyknąć. Nie trzeba być dobrym trenerem, trzeba być dobrym psychologiem. Do selekcjonera przyjeżdżają gotowe produkty z klubów. Przecież nie będziemy teraz uczyć Lewandowskiego taktyki, albo Glika, Krychowiaka, czy Zielińskiego. Jana Bednarka akurat trzeba. Kwestia to sprawić, by im się chciało.
Brzęczek nie umie do nich dotrzeć? W czym jest więc problem?
Uważam, że ma pomysł, ale napędził sam na siebie koniunkturę…
Książką?
Nawet nie. Najpierw był ten film „Niekochani”. No coś żenującego. Kładziesz się, jak czasem robi to pies przed budą, i zaczynasz prosić o spuszczenie ze łańcucha, a w domu nie ma nikogo. Przecież reprezentację kocha każdy z nas. Narzekamy, ale obcemu nie pozwolimy na krytykę kadry. Wydłubalibyśmy od razu oczy. Ten film powinien się nazywać „Mur”, stworzyli wokół siebie mur. Do tego książka Pani Małgorzaty Domagalik, która namawia w niej do porównań Brzęczka do Pana Kazimierza Górskiego. To duże faux pas.
Jest też o Robercie Lewandowskim, że ma ciężki charakter do prowadzenia.
To jest stek bzdur wyssanych z palca. Czasami odnosiłem się do powołań, do innych spraw, ale w tej trudnej sytuacji jestem pierwszy, który będzie bronił Brzęczka. Wiem, że to fajny i rezolutny człowiek, ale nie ma żadnej osoby, która by mu pomogła. Brzęczek dobrał sobie sztab ludzi, ale może to starczyło na Lechię Gdańsk lub Wisłę Płock. Nie na reprezentację. Wszyscy ludzie otaczają się wybitnymi piłkarzami, ludźmi z wiedzą. Lubię Radosława Gilewicza, ale on ma za małe doświadczenie na asystenta selekcjonera. Był też na początku problem z jego licencją. Jako selekcjoner musisz iść z podniesioną głową. Jeśli masz stracić pracę, to zrób to wskutek swoich decyzji i otocz się ludźmi, którzy w ciężkim momencie powiedzą: „Jurek, zastanów się jeszcze z tą zmianą. Może jednak zmieniłbyś tego piłkarza”. To jest asystent, a nie asystent, który będzie przytakiwał. Powinni być ludzie przypisani do pracy z piłkarzami z konkretnych formacji. Każdy musi znać pomysł selekcjonera i radzić sobie w swoim poletku. Współpracowałem z Józefem Młynarczykiem. To był fachowiec, który godzinami rozmawiał z Adamem Matyskiem, Jurkiem Dudkiem i Radkiem Majdanem. Traktował ich jak ojciec i wypijał z nimi hektolitry kawy, dyskutując o błędach, o sytuacjach. Twój asystent musi być twoim echem, by był jasny przekaz. W Niemczech trenerzy potrafili się posprzeczać, przez trzy dni za bardzo ze sobą nie gadać. Wtedy trwały analizy goli, błędów. Nie może być tak, że psycholog reprezentacji mówi, co ma powiedzieć trener Brzęczek na konferencji prasowej. Psycholog musi pomagać piłkarzom, on nie może podpowiadać selekcjonerowi. PZPN mógł wziąć człowieka od PR.
Pana najlepszy trener w karierze to…
Najwięcej osiągnąłem w piłce klubowej z trenerem Huubem Stevensem, a nie było łatwo z nim współpracować. Facet świetny. Pamiętam, że byłem w radzie drużyny, był też m.in. Tomasz Wałdoch i Ebbe Sand. W pierwszym sezonie to chyba dwa razy z nim rozmawialiśmy, może raz zjedliśmy wspólnie obiad u Rudiego Assauera. To menadżer nas wzywał pojedynczo i chciał coś powiedzieć. Był niesamowitym psychologiem. Sabine Zolter była jego prawą ręką. On tylko mówił „Sabine, kawa, Pan Hajto przyszedł”. A ta Sabina się z nami ściskała. W klubie każdy był uśmiechnięty, każdy siebie szanował - od sprzątaczki do gościa od finansów. Ta prawa ręka Assauera była po nim najważniejsza w klubie, a to była starsza Pani. U Assauera siadałeś w gabinecie i słyszałeś: no zapal sobie, wiem że palisz. I siedzieliśmy sobie przy fajce, przy cygarze. Rozmawiałeś jak z kumplem.
Ze Stevensem się nie dało?
Żeby zwolnić się z jednego treningu, to był problem. Kiedyś przed meczem wziąłem 46 zastrzyków w plecy. Bo taki postrzał dostałem w plecy, że nie mogłem chodzić. Tomek Wałdoch mnie sprowadzał na śniadanie. O 8:30 nie mogłem usiąść ani posługiwać się sztućcami. Zadzwonili do Hansa Wohlfahrta do Monachium (wtedy lekarz Bayernu – przyp.) z pytaniem co robić. Wbili mi 46 małych strzykawek od góry do dołu, jedną dużą. Wpuszczali mi płyn, masowali, ustawiali, mijały kolejne godziny, a Stevens grzmiał: gra ten Hajto, czy nie?! O 12:30 zacząłem powoli chodzić, potem już nic nie czułem. Można było walnąć mnie siekierą i nic bym nie czuł. Jak zagrałem te 90 minut, a potem znieczulenie przestało działać, to ciężko było z bólu nawet do toalety dojść. Tam nie było kalkulacji, bo drużyna potrzebowała, trener, klub. Ale żeby się zwolnić z treningu, to był szał. Na koniec wyszło, że nikt nie chciał się zwalniać, chodziliśmy do lekarza klubowego, spory fachowiec, na etacie w klubie. Mówił: nie wychodź na trening, bo będzie źle. To mu mówiłem: powiedz Stevensowi. Bał się! Klubowy lekarz się bał trenera. Pamiętam sytuację, jak przyszedł do nas nowy masażysta. Jeszcze nie wiedział, że Stevensowi nie wolno obiecać powrotu piłkarza do treningów, a potem zmienić zdanie. Marco van Hoogdalem zerwał achillesa, był problem, by zdążył wrócić. W niedzielę wyszedł pobiegać, bo w poniedziałek miał być gotowy. Nie był, więc masażysta mówi: trenerze, jeszcze trzy dni. Stevens wpadł w szał, nigdy nie słyszałem takiej litanii. A myśmy padali ze śmiechu. Każdy z nas to przeszedł.
W Anglii trafił Pan pod skrzydła innego legendarnego trenera. Jak się pracowało z Harrym Redknappem?
Ściągnął mnie w Southampton, znał mnie przez swojego syna, z którym rywalizowałem w meczach kadry. Fajny facet dla starszych piłkarzy, zorganizował mi ciężki okres przygotowawczy. Niesamowicie. W tym Southampton było fajnie, fajny klimat. Tam, ale też na przykład w Bournemouth jest super mikroklimat. Jak na Majorce. Zagrałem 23 mecze od września do grudnia. Dla mnie to było wariactwo. Redknapp przychodził w piątek po meczu i mówił: „dobrze jeść, dobrze spać i widzimy się we wtorek”. Poniedziałek albo wtorek - zawsze dawał dwa dni wolnego. We wtorek był rozruch, w środę mecz i potem znowu ta sama śpiewka „good food, good sleep, see you on Sunday”. On mówił, że swoje zrobiliśmy w okresie przygotowawczym. Mieliśmy trochę pecha, bo mieliśmy super zespół. Jako jedni z nielicznych chcieliśmy grać w piłkę w tej Championship. Antti Niemi w bramce, Michael Svensson, Claus Lundekvam, który napisał książkę o swoich problemach z narkotykami, które notabene miał już jak ze mną grał. Byłem ja, był Rory Delap, Nigel Quashie, Dennis Wise. W ataku Marians Pahars. Młody Theo Walcott. Mieliśmy pecha, na początku sezonu zmarnowaliśmy dwa karne. Wpadło kilka remisów i spadliśmy na ósme miejsce. Redknapp dostał propozycję z Portsmouth, odwiecznego rywala „Soton”. Oni byli w Premier League i mieli osiem punktów straty do bezpiecznej strefy, a i tak on ich utrzymał. I poszedł do Tottenhamu.
Niespełnione marzenie, to gra w Premier League?
Jak poszedłem do Anglii, to był 2005 rok. Miałem już 33 lata. Poszedłem tam, bo chciałem pograć, a w Norymberdze się pokłóciłem. W 2001 roku, po tym świetnym sezonie w Schalke, w grudniu zawołał mnie Rudi Assauer. Pamiętam, że poszedłem do niego o kulach, bo doznałem kontuzji w meczu z Herthą. Assauer powiedział mi, że sprowadził mnie do Schalke, bo wszyscy mu mówili, że robię dobrą atmosferę, ale okazało się, że ja jeszcze umiem w piłkę grać. - Ile masz jeszcze kontraktu? - Półtora roku. - Dobra, przedłużę z tobą kontrakt o kolejne trzy i pół roku i od stycznia masz nowe pieniądze. Wszystko co masz, to dam Ci razy dwa, bo zasłużyłeś. Zagrałem 74 mecze w podstawowym składzie z 78 oficjalnych spotkań, jakie były. Mówił tak: mogę Ci dać dwa razy więcej, więcej nie jestem w stanie, ale masz tu propozycję z Manchesteru City, Newcastle United i Szachtara Donieck. City dawało za mnie wtedy 10 milionów. Nastąpiła szybka kalkulacja: Assauer powiedział mi: język znasz, dobrze się tu czujesz, wszyscy Cię szanują, zostań. To co miałem mu powiedzieć? Na pewno dostałbym większy kontrakt w Anglii. Jak dziś pamiętam mówił: dzwonisz po menadżera i przyjeżdża, albo to co zarabia twój menadżer, to dorzucę Ci do kontraktu.
I zadzwonił Pan po Adama Mandziarę.
Przyjaźniłem się z Adamem, choć nie mieliśmy już wówczas umowy. Podaliśmy sobie ręce i powiedziałem mu: „Dawaj pracujemy dalej”, bo byłem niesamowicie zadowolony z niego i z Wolfganga Voege. Miałem do nich zaufanie. Gdybym poszedł wtedy do Premier League, a miałem dopiero 30 lat skończone, to pewnie spokojnie bym sobie poradził. Pograł fajnie trzy lub cztery lata. A zarobki na pewno były większe. Bo o ile Schalke sportowo poszło w górę, to finansowo raczkowało, bo trzeba było stadion spłacać. Pewnego pułapu nie dało się przeskoczyć. Wybrałem Schalke i nie żałuję, bo klub jest fenomenalny. A jak widzę co się teraz dzieje w Gelsenkirchen, to łzy mi lecą. To skandal do jakiej dopuścił już były Clemens Toennies , który wcześniej rządził tym klubem. Teraz wygląda to na pełną degradację. W dodatku nie ma kibiców, więc nie ma zysków. Dzisiejsza prasa informuje, że klub jest 240 milionów euro na minusie, a tam jedyną gwarancją wszystkiego są kibice.
Rozmawiali: Hubert Zdankiewicz i Michał Skiba
CZĘŚĆ PIERWSZA ROZMOWY TUTAJ
[polecane]21010743[/polecane]