,,Selekcjonerskie spojrzenie'': Jedno ważne zastrzeżenie - to nie nazwiska grają
Start w europejskich pucharach to zawsze było coś szczególnego, na co w klubie czekali nie tylko piłkarze. OK, prowadzona przeze mnie Legia Warszawa grała w Champions League, w której mogli występować jedynie mistrzowie krajów – trochę czasu już od tamtego momentu minęło i wcale nie trochę zmieniło się w regulaminach UEFA – ale mam przekonanie, że mechanizm pozostaje ten sam. To znaczy możliwość zaprezentowania się w fazie zasadniczej międzynarodowych rozgrywek to dodatkowa szansa dla zawodników, właścicieli i prezesów, a także dla trenerów. Nawet w Lidze Konferencji Europy. Dlatego – niezależnie od początkowych wyników – cieszmy się udziałem Rakowa Częstochowa i Legii w pucharach.
fot. DAMIAN KUJAWA/POLSKA PRESS
Piłkarze mogą się pokazać lepszym i bogatszym pracodawcom, no i grają o dodatkowe premie; to oczywiste. Kluby mogą zarobić – zainkasowały już zresztą niemałe transze za awanse do grup – i podreperować budżety. A nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że aby wywalczyć awans – najpierw trzeba zainwestować. Fajnie też, że Raków prowadzi polski szkoleniowiec, bo start na tym etapie to dodatkowe doświadczenie, którego nie zdobędzie się na żadnych kursach, stażach, a nawet prestiżowych uczelniach.
Dawid Szwarga miał możliwość z bliska podpatrywać Marka Papszuna i u jego boku pobierać naukę, ale teraz – jeśli chce się liczyć w zawodzie – musi już samodzielnie zadbać o swą zawodową ścieżkę. I wzbogacenie warsztatu. Jak, nie przymierzając, kiedyś Maciej Skorża asystując mi w reprezentacji Polski. Jak sobie poradzi młody szkoleniowiec z Częstochowy, dopiero się okaże, ale szansę dzięki udziałowi w Lidze Europy – na którą zresztą sam zapracował – ma na starcie kariery większą od rówieśników. Taka jest prawda.
Michał Probierz przez dwie dekady budował CV, aby dostać nominację na selekcjonera, a dzięki pracy z kadrą młodzieżową wie już doskonale, że prowadzenie reprezentacji to zupełnie inna robota niż w klubie. Szczegółowe aspekty będzie jeszcze zgłębiał, będzie uczył się naszej drużyny narodowej, ale jedno mogę mu doradzić. Mianowicie – niech nie ulega magii nazwisk powoływanych zawodników.
Doskonale pamiętam zapewne nie tylko ja, jaki powstał szum, kiedy na finały mistrzostw świata do Niemiec – zamiast Jerzego Dudka – powołałem Artura Boruca, Tomka Kuszczaka i Łukasza Fabiańskiego. Nie chciałem nikomu robić na złość, tylko kierowałem się logiką. Najlepszy był wówczas Boruc, on był do gry. Drugi w mojej hierarchii był Kuszczak. I co w takiej sytuacji – miałem Dudka wziąć na trzeciego, żeby tylko się frustrował wiedząc, że nie ma żadnych szans na występy? A Fabiański, który pojechał na Weltmeisterschaft 2006 po naukę w roli trzeciego golkipera - gdyby zaistniała taka konieczność u musiałby stanąć między słupkami - był już gotowy do takiego wyzwania.
Historia przyznała mi rację, Artur znakomicie bronił przecież nie tylko w mistrzostwach świata, ale i w późniejszych mistrzostwach Europy, gdy kadrę prowadził już inny selekcjoner. Tomek przez lata zarabiał w Man Utd. w złotym okresie tego klubu, a Łukasz rozegrał potem mnóstwo meczów dla reprezentacji. Z kolei Jurek u Leo Beenhakkera wystąpił bodaj tylko dwa razy, mimo że jego menedżerem był dyrektor polskiej kadry Jan de Zeuw. Zatem niech nikt nie wmawia, że Holendrzy też nie poznali się na ówczesnym potencjale wśród naszych golkiperów…
[polecany]25391179[/polecany]