menu

Emmanuel Olisadebe: Na mundialu w Korei drużyna się podzieliła. Każdy myślał tylko o swoim interesie

18 maja 2015, 12:06 | Sebastian Staszewski, polsatsport.pl

Przed mundialem w Korei w 2002 r. nie wytrzymały nasze głowy. Była walka o pieniądze, drużyna się podzieliła. Wygrały samolubność i chciwość. Dlatego nie odnieśliśmy sukcesu - mówi Emmanuel Olisadebe, gwiazdor kadry Jerzego Engela.

Olisadebe: Nie podam nazwisk, ale w meczach z Koreą i Portugalią nie dostawałem podań
Olisadebe: Nie podam nazwisk, ale w meczach z Koreą i Portugalią nie dostawałem podań
fot. fot. Wojtek Wilczyński

Przyjechał Pan na dwa tygodnie do Warszawy i muszę przyznać, że jestem zdziwiony tym, jak ludzie wciąż Pana uwielbiają. Gdziekolwiek się Pan pojawi, kibice Pana rozpoznają, proszą o autografy, zdjęcia. I to bez znaczenia, czy jest Pan na stadionie Polonii, czy na Nowym Świecie.
Cały czas jestem tu gwiazdą! Nie rozumiem dlaczego, ale na to wygląda. Cały czas ktoś chce ze mną porozmawiać, zrobić sobie fotkę. Przez tyle lat nic się nie zmieniło. Nie jestem typem, który lubi brylować, ale kiedy ludzie w okazują ci taką sympatię, czujesz się fantastycznie.

W stolicy Nigerii, Lagos, gdzie Pan mieszka, jest podobnie?
No właśnie nie. Tam nikt mnie nie rozpoznaje. (śmiech)

Nie myślał Pan, aby zamieszkać w Polsce? Ma Pan tu żonę Beatę…
Wciąż szukamy odpowiedzi, gdzie będziemy mieszkać w przyszłości. W Polsce mógłbym i chciałbym żyć, ale to nie takie łatwe. Musimy w końcu zdecydować. Lubię ten kraj i ludzi, ale kocham także Nigerię. Lagos od lat 90. zmienił się nie do poznania. Życie w tym mieście jest przyjemne. Zawsze jest ciepło, można chodzić w krótkich spodenkach, ciągle jesteś na zewnątrz.

Co Pan robi poza cieszeniem się dobrą pogodą?
Rozglądam się za biznesami. Po zakończeniu kariery trzeba podjąć decyzję, co dalej. Nie można żyć tak jak wtedy, gdy grasz w piłkę. Życie po drugiej stronie jest łatwiejsze, kiedy masz pieniądze w banku. Później trzeba je zainwestować. Nie ma pośpiechu. Szukam okazji. Chcę się zabezpieczyć i odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie będę za 10 lat.

Gra Pan czasami w piłkę?
Tak, z kolegami, byłymi piłkarzami, młodzieżą. Kiedy porządnie zainwestuję moje pieniądze, być może wrócę do pracy w futbolu.

Piętnaście lat temu otrzymał Pan polskie obywatelstwo. To była trudna decyzja? Brał Pan na barki ogromny ciężar bycia "tym pierwszym".
Nie było to takie trudne. Musiałem tylko powiedzieć "tak". Oczywiście, że o tym myślałem, ale raczej dzień czy dwa niż tydzień czy miesiąc. Reszta była prosta, choć gdy pierwszy raz usłyszałem o tym pomyśle, byłem pewny, że to żart. Później jednak wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Nigdy nie zagrał Pan w reprezentacji Nigerii. Może warto było poczekać?
Ale na co? To było możliwe, ale tylko w teorii. Nie znałem przecież przyszłości. Gdy grałem w Polonii Warszawa, nie otrzymywałem zaproszeń na zgrupowania nigeryjskiej kadry. Zresztą wówczas chyba żaden Nigeryjczyk występujący w Polsce nie był powoływany. I nagle pojawiła się możliwość gry dla dużego europejskiego kraju. Polacy mnie docenili, więc pomyślałem: czemu nie?

Czego bał się Pan najbardziej?
Reakcji ludzi. To była jedyna rzecz, która mnie zastanawiała. Nie miałem pojęcia, czy oni mnie zaakceptują, czy chcą "Olego". Całe życie lubiłem jednak wyzwania, więc podjąłem i to.

Jak wspomina Pan ówczesną Polskę? To był przyjazny kraj?
Na początku bywało różnie. Byłem na testach w Wiśle Kraków, w Ruchu Chorzów i gdybym miał podsumować tamten okres, powiedziałbym, że było fatalnie. Później trafiłem jednak do Polonii i zaczęło się wszystko, co dobre, szczególnie piłkarsko. Czasami tylko zdarzały się rasistowskie komentarze…

Najtrudniejszym momentem był dla Pana mecz w Lubinie w 2000 r., kiedy kibice gości obrzucili Pana bananami?
Byłem już wtedy polskim obywatelem i zacząłem się poważnie zastanawiać, czy aby przypadkiem nie podjąłem złej decyzji. Później jednak na stadionie Legii Tomasz Wałdoch poszedł do kibiców i zaczął im tłumaczyć, że kiedy rzucają bananem w "Olego", rzucają w całą reprezentację. Od tamtego momentu miałem spokój. Incydenty zdarzały się tylko na ulicy. Najgorsze zdarzyło się jednak wcześniej, jeszcze w Chorzowie. Raz byłem tam na meczu i nagle podeszło do mnie kilku wielkich gości, którzy zaczęli mnie popychać i kazali wyp… do Afryki. Czułem się fatalnie. Później musiałem jednak o tym zapomnieć. Gdybym uniósł się dumą, to na pewno nie przyjąłbym polskiego paszportu.

Polska jednak zwariowała na Pana punkcie. Na czym polegał ten fenomen?
Pewnie na tym, że byłem pierwszym czarnym reprezentantem. Później nastrzelałem trochę bramek, pojechaliśmy na mundial do Korei i Japonii. Poza tym od tamtego czasu polska reprezentacja nigdy nie była tak mocna. No bo gdyby była, toby ludzie o mnie zapomnieli. A pamiętają cały czas.

Gwiazdy Emmanuela Olisadebe nie byłoby bez Jerzego Engela. To on zrobił z Pana piłkarza w Polonii, a później uczynił Pana perłą w reprezentacyjnej koronie.
To był jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Z kadry pamiętam przede wszystkim zespół, czyli chłopaków. Byliśmy sobie bardzo bliscy. Cokolwiek się działo, zostawało w zespole. Nie byliśmy najlepszymi zawodnikami, ale mieliśmy dobrego trenera, dobry sztab szkoleniowy i równych piłkarzy, którzy walczyli o wspólny cel. Tak stworzyła się nasza siła.

Pan chyba po prostu dał się lubić. Rozmawiałem z kilkoma kolegami, z którymi grał Pan w reprezentacji, i wszyscy mówili to samo: "Oli"? Fajny gość.
Jestem normalnym facetem. Lubię piwo, żarty. Od czasów gry w Polonii nigdy nie miałem z nikim problemu. Jestem prostym chłopakiem, który szanuje ludzi.

Co na początku było najtrudniejsze? Język? Integracja?
Język nie był problemem. Na boisku jest jeden język, więc wszystko poszło gładko, natomiast poza murawą pomagał mi na przykład Michał Żewłakow, który znał angielski. Dzięki temu było OK. Pomagali też Dudek, "Bączek", czyli Arek Bąk. Lubiłem jednak wszystkich.

Piotr Świerczewski powiedział mi o Panu: " »Oli« to nie był chłopak, który siedział z nami po nocach i pił whisky, ale był częścią zespołu".
Ja ich szanowałem, więc chociaż nie lubię nocnego życia, whisky i ostrej zabawy, to zawsze wychodziliśmy razem. Szliśmy jako drużyna. Posiedziałem dwie, trzy godziny i wracałem do hotelu.

To działało, bo koledzy pracowali na Pana na boisku: walczyli, dogrywali piłki, ochraniali Pana przed ostro grającymi rywalami, aby na koniec mógł Pan…
Bramki strzelić! Akceptowali mój styl. To wszystko dzięki panu Engelowi, który był na samej górze. To on zrobił background. Dużo z nami rozmawiał, mówił, że musimy być jednością, choć wszyscy się różnimy.

Do dziś krążą opowieści, że kiedy przyjeżdżał Pan na zgrupowania, to zamiast trenować, biegał Pan wokół boiska albo siedział u lekarza. A później wychodził Pan na mecz i strzelał te bramki.
Tak było. Umiałem przewidywać sytuacje meczowe. Zanim piłka gdzieś się znalazła, ja już wiedziałem, że tam będzie. Ustawiałem się, czekałem i strzelałem. Ludzie myśleli, że robiłem "pyk" i futbolówka była w siatce. Ale proste, co? A tak nie było. Potrzebny był mój instynkt. Inni tego nie mieli. Świetnie czytałem grę, umiałem oszukać obrońców.

Trafił Pan na dobry moment. Tworzyła się ciekawa drużyna z dobrym trenerem, w Polsce był głód sukcesu, kadra potrzebowała egzekutora.
Byli także inni napastnicy, ale wszyscy się różniliśmy. Jedni grają lepiej w klubach niż w reprezentacji, a ja odwrotnie - najlepsze mecze miałem w kadrze. Messi gra dobrze i tu, i tu, ale wielu Messich na świecie nie ma. Dobrym zawodnikiem był na przykład Maciej Żurawski, ale jego czas przyszedł dopiero kilka lat później, w 2005, 2006 r. Podobnie Tomek Frankowski, który był jednym z najlepszych snajperów w Polsce. W 2002 r. byłem jednak ja i nikt wówczas nie mógł mi zagrozić. To był mój czas.

Dlaczego w 2002 r. nie udało się wam podbić świata?
To długi temat. Jeśli zacznę tłumaczyć, to dziś nie skończymy…

Mamy czas.
Piłkarska Polska była wtedy bardzo małym krajem. Przez 16 lat reprezentacja nie grała na mundialu. To był pierwszy raz trenera, sztabu, zawodników. Nie rozumieliśmy wówczas imprezy, jaką są mistrzostwa świata. Niedopracowane były nawet takie szczegóły jak hotel. Nie wytrzymały też nasze głowy.

Atmosfera?
Zaraz po awansie na mundial drużyna się podzieliła. Wygrały samolubność i interesowność. Niektórzy zaczęli martwić się tylko o swoje interesy. Chcieli prywatnego sukcesu, zostawiając gdzieś z boku drużynę…

Jak bardzo przeszkadzała wam wojna z dziennikarzami?
Bardzo. Polacy naprawdę nas wspierali, my to czuliśmy nawet w Korei, ale żurnaliści robili za to wszystko przeciwko nam. Efekt tego był taki, że do meczu z Koreą czy Portugalią podchodziliśmy, myśląc nie o wyniku i grze, ale o tym, co napiszą o nas dziennikarze. Pisanie o tym, że przecież to "my awansowaliśmy jako pierwsza europejska reprezentacja, więc musimy wygrywać", nas nie motywowało. Wręcz przeciwnie.

Nie jest to jednak wymówka dla skandalu, do jakiego doszło w Korei. Po jednym z treningów z autokaru zaczęliście obrażać pracowników kilku gazet.
Ja?

Zasłonki były zasłonięte, ale krzyczała większość.
No krzyczeli, krzyczeli… Dziennikarze chcieli, abyśmy byli dla nich dostępni przez 24 godziny na dobę. W żadnym kraju tak nie ma! Jest medialny wtorek albo czwartek, ale nie siedem dni w tygodniu. Był konflikt, choć ja byłem trochę z boku. Poza tym wracam pamięcią do meczów z Koreą czy Portugalią i widzę, że nie otrzymywałem podań od kolegów…

Nie chcieli podawać?
Nie chcę mówić nazwisk, ale jeśli obejrzycie dwa pierwsze spotkania, to nie miałem piłek. Byłem tam, aby grać dla Polski. Mówiłem, że jeśli zaprezentujemy się dobrze, to wszyscy będą szczęśliwsi, bogatsi. Mieliśmy szansę, aby awansować. Drużyna była jednak podzielona. Nikt tego nie przyzna, ale ja mówię dziś, że tak było. Drużyna była podzielona.

Co było największym problemem?
A co nie było? Były kłótnie o pieniądze, o zostawienie w Polsce Tomasza Iwana, walki z dziennikarzami. O wszystkim nie chcę jednak mówić.

Co ze stroną sportową? Czy Jerzy Engel dobrze przygotował zespół?
Ja w meczu z Koreą czułem się przygotowany bardzo dobrze, na sto procent. Myślę, że Engel w tej kwestii nie mógł zrobić niczego więcej. Miał w zespole profesjonalistów: Dudka, Hajtę, Świerczewskiego. Oni grali w dużych drużynach i wiedzieli, jak mają trenować przed ważnymi meczami. Engel mógł wpływać jedynie na naszą mentalność. Przecież po porażce z Koreą wciąż mogliśmy awansować!

Z Portugalią zagraliśmy jednak równie fatalnie.
A z USA już bardzo dobrze. Dlaczego? Bo Engel zmienił całą drużynę. Całą! I spokojnie wygraliśmy 3:1.

Problemem byli więc ci, których Pan wymienił? To Pan sugeruje?
Jeden plus jeden to dwa. Jeśli patrzysz na wyniki, to potrafisz dostrzec problem. Będę to powtarzał, ale drużyna była podzielona i w ostatnim meczu mogliśmy zobaczyć, co działo się, kiedy na boisku byli inni piłkarze. A co byłoby, gdyby ta jedenastka wyszła już w pierwszej kolejce? Tego nie wiem…

Co Pan czuł po przegranym mundialu?
Byłem bardzo rozczarowany, ale to bardzo. Moje serce było złamane. Oczekiwałem, że drużyna, która tak wspaniale grała w eliminacjach, powalczy również na mistrzostwach. W kwalifikacjach daliśmy z siebie wszystko. A kiedy już uzyskaliśmy awans i mieliśmy wielką szansę, aby pokazać się światu, to co? Zawaliliśmy. Byłem załamany. Później odszedł Engel i reprezentacja właściwie się dla mnie skończyła.

Kiedy selekcjonerem został Zbigniew Boniek, kadrę opuścili jej liderzy: Tomasz Hajto, Piotr Świerczewski, karierę reprezentacyjną skończył Tomasz Wałdoch. To był błąd?
Tak. Z nimi czułem się dobrze, bez nich ta kadra była inna. Wszyscy się zmienili, nie czułem związku z nowymi zawodnikami. Poza tym myślę, że gdybym grał dalej w reprezentacji, to kibice pamiętaliby Olisadebe, który byłby coraz słabszy. Który nie dawałby drużynie awansu, nie strzelałby bramek. A odszedłem, będąc na topie. Cieszę się, że tak się to potoczyło.

Przyjechał Pan jednak na kilka spotkań. Z San Marino, z Irlandią.
Tylko na kilka, bo nie czułem się na siłach, aby grać w kadrze. Nie chciałem tego. Janas nawet u mnie był, rozmawialiśmy, ale to nie było to. Fizycznie co prawda czułem się dobrze, ale psychicznie - już nie. Później zagrałem jeszcze kilka meczów i w 2004 r. ktoś chyba zrozumiał, że serce Emmanuela nie jest już z tą drużyną.

Kadra to nie jest jednak drużyna, w której gra się wtedy, gdy ma się na to ochotę.
Być może w mojej karierze zbyt często kierowałem się sercem, a nie rozumem. Górę brały emocje, zamiast profesjonalizmu, ale w drużynie, której nie kochałem, czułem się źle. Dziś w życiu zmieniłbym kilka moich decyzji, ale taki jestem. Już się nie zmienię.

Ogląda Pan mecze reprezentacji Polski?
Tylko kiedy mam szansę. W Nigerii nie jest jednak o to łatwo. Nawet nie pamiętam, jaki mecz oglądałem ostatnio. To było chyba dawno temu.

Słyszał Pan jednak o zwycięstwie Polaków nad Niemcami?
Jasne, i pomyślałem, że to jednorazowa sprawa. Niemcy są mistrzami świata, ale kiedyś musieli przegrać. Na szczęście dla Polski trafiliście w dobry moment. Nie zmienia to faktu, że to wielki wyczyn. Znam trochę historię Polski, historię futbolu i Niemcy od zawsze były wielkim rywalem.

Czy drużynę Adama Nawałki można porównać z kadrą Jerzego Engela?
Myślę, że tak. Najlepszy jest Lewandowski i powiem ci, że wyobrażam sobie atak reprezentacji Polski, gdzie grają Lewandowski i… Olisadebe! Czasami o tym myślę i wydaje mi się, że mógłbym wykorzystać go do zdobywania bramek. On jest duży, silny, ja byłem szybki i zwrotny. Marzę o takim ataku!

Kto strzelałby więcej bramek?
Nie wiem. Prezentujemy dwa inne style. Lewandowski dużo biega, ciągle walczy. Ja nie biegałem za dużo, raczej czekałem na sytuacje. Dlatego bylibyśmy dobraną parą.

Gdyby urodził się Pan 10 lat później, byłby Pan jeszcze większą gwiazdą?
Tak myślę. Polska to dziś otwarty kraj, pieniądze dla zawodników są lepsze i pieniądze za zawodników są większe. Wszystko jest na wyższym poziomie, byłoby mi więc łatwiej. Boniek jednak może powiedzieć to samo. Dziś piłkarze, którzy grają o połowę gorzej niż on, mają więcej pieniędzy. Żmuda może powiedzieć to samo, podobnie Lato.

Miał Pan w życiu nieprzyjętą ofertę, której Pan żałuje?
To była propozycja z Juventusu Turyn.

Kiedy to było?
Zanim wyjechałem do Grecji, czyli 2000 albo 2001 r. Chcieli mnie, i to bardzo. Miałem wówczas włoskiego menedżera, nazywał się Antonio Caliendo. Pracował m.in. z Baggio, Dungą, Passarellą i Trezeguetem, a także z Bońkiem i Żmudą. To on przywiózł do Warszawy ofertę z Turynu. Problem pojawił się, kiedy Polonia zażądała za mnie… ośmiu milionów dolarów!

Olbrzymia kwota. Obecny rekordzista, który wyjechał z Ekstraklasy, notabene z Polonii Warszawa, to Adrian Mierzejewski. Kosztował Turków z Trabzonsporu 5,25 mln euro, czyli niecałe siedem milionów dolarów.
To było bardzo dużo, biorąc pod uwagę fakt, że byłem piłkarzem z polskiej ligi, z Polonii, która była mało znanym zespołem. Później miałem drugą ofertę, z Vicenzy. Przyjechali, spotkaliśmy się na kolacji. Wszystko było dogadane, a Polonia znów to samo. "Chcemy ośmiu baniek". Włosi na to: za dużo. Później pojawili się działacze Panathinaikosu i… powtórka. W końcu się zdenerwowałem i powiedziałem Januszowi Romanowskiemu, że jeżeli mnie nie sprzeda za trzy miliony, które oferowali Grecy, to wracam do Nigerii. Trzy lata wcześniej zapłacił za mnie mniej niż 150 tys. dolarów, więc trzy miliony to był dobry biznes. Na szczęście Romanowski się zgodził.

Był Pan wówczas wart te osiem milionów?
Myślę, że właściciele Polonii byli źli, bo spokojnie mogli zarobić na mnie z pięć milionów. Tyle dawało na przykład Dynamo Kijów, z którego przedstawicielami także spotkałem się na kolacji. To chyba była moja wartość. Najlepszą propozycją był jednak Juventus. Cały czas mam w domu kontrakt wstępny. Jest nawet podpisany, ale tylko przez Włochów… Umowa na 5 lat. W pierwszym sezonie miałem zarabiać 500 tys. dolarów, w piątym 800 tys.

Podobno kiedyś zadzwonił do Pana Piotr Świerczewski i zaoferował Panu grę w Olympique Marsylia. Wolał Pan jednak zostać w Grecji. To prawda?
Tak było. Problemem były pieniądze. Marsylia płaciła mniej niż Panathinaikos. Poza tym w Grecji miałem dobre życie. Pomyślałem, że to nie zadziała. Może to był błąd, bo z Francji łatwiej trafić do Anglii niż z Grecji, ale nie żałuję.

Francja czy Włochy to jednak inny świat niż Grecja, europejska liga B.
Nie żałuję przeszłości. Wierzę, że Bóg ma plan dla każdego z nas. W moim planie był wyjazd do Polski, zostanie Polakiem, później wyjazd do Grecji. Czasami nie chodzi o pieniądze, ale o to, by być szczęśliwym. Przecież we Włoszech mogłem mieć problemy, mogłem wywołać jakiś skandal. Moje życie potoczyło się jednak tak, że dziś jestem z niego zadowolony.

Po Atenach tak kolorowo nie było. W Portsmouth zaliczył Pan kompletną klapę. Dlaczego?
Nigdy nie dostałem prawdziwej szansy. Oczywiście, że miałem kłopoty z kolanami, ale te same problemy miałem, kiedy byłem w reprezentacji, w PAO. Nie przeszkadzało mi to być dobrym piłkarzem. W Anglii ważniejsza była polityka. Trenerem był Harry Redknapp, który nie miał nic wspólnego z moim transferem. Grali więc inni, jego chłopcy. Nie byłem jedynym, który padł ofiarą Redknappa. Podobnie było z Urug-wajczykiem Darío Silvą. Po czterech miesiącach byłem sfrustrowany i zdecydowałem, że muszę zerwać kontrakt.

Nie chciał Pan nigdy wrócić do Polski?
Chciałem, właśnie wtedy. Planowałem grę w Wiśle Kraków. Spróbowałem, ale na mojej drodze znów stanął Redknapp! Zadzwonił do niego Dan Petrescu, trener Wisły, a on naopowiadał mu, że Olisadebe nie nadaje się do gry, bo jest wiecznie kontuzjowany. Zamiast do Polski, trafiłem znów do Grecji, do Skody Xánthi. Wciąż miałem jednak problemy i przez nie chwilę byłem na Cyprze.

Ostry zjazd. Z Premier League przez Grecję na Cypr… A później do Chin. To była przedwczesna emerytura?
Nie miałem wtedy menedżera, może to był błąd. Zgłosili się Chińczycy, zapłacili bardzo duże pieniądze i zdecydowałem się na ten wyjazd. Futbol był tam bardzo fizyczny, ale dawałem radę. Dwa pierwsze sezony byłem liderem drużyny, która zakwalifikowała się do Azjatyckiej Ligi Mistrzów. Później miałem kontuzję, przestałem grać. Na chwilę wylądowałem jeszcze w Grecji i powiedziałem sobie koniec.

Te Chiny były potrzebne? Nie mógł Pan pograć w Europie?
Próbowałem. Byłem na przykład na testach w Lechii Gdańsk. Miałem trenować z klubem dwa tygodnie, aby coach mógł mi się przyjrzeć. Oczywiście, że nie byłem w dobrej formie, ale oni chyba oczekiwali, że zobaczą Olisadebe sprzed 15 lat. No nie, czasu nie da się wrócić. Lechia mnie nie chciała i to był moment, kiedy powiedziałem sobie, że przyszedł czas, aby skończyć.

Wciąż nie zorganizował Pan meczu pożegnalnego…
Szczerze? Nie potrzebuję tego.

Nie warto zrobić tego dla kibiców, którzy wciąż Pana pamiętają?
Fajnie byłoby się pożegnać z tymi ludźmi, ale nie wiem, jak się do tego zabrać. Ale gdyby ktoś pomógł, to czemu nie? Uważam jednak, że takie pożegnania powinni robić wielcy piłkarze: Zidane, Ronaldo, Messi. To legendy. A ja? Ja jestem tylko "Oli".