menu

Cienciała: Może za bardzo chciałem i przez to się spalałem

1 kwietnia 2014, 14:36 | Patryk Kurkowski/Dziennik Bałtycki

Zjechać ze szczytu jest łatwo, ale wspiąć się na niego jest o wiele trudniej. Na własnej skórze doświadcza tego obrońca Arki Gdynia. Kontuzje, poczucie odrzucenia, wreszcie nietrafiona decyzja. To wszystko spotkało Sławomira Cienciałę w ciągu ostatnich dwóch latach.

Temat licencji Ricardo Moniza z Lechii Gdańsk zamknięty? Dokument wreszcie dotarł do klubu

Najgorzej było przed rokiem. Po kompletnie nieudanej przygodzie w Bułgarii 31-letni obrońca wrócił do kraju i rozmawiał z jednym z pierwszoligowych klubów. To była rozsądna perspektywa, która szybko się rozwiała. Cienciała na pierwszym indywidualnym treningu doznał kontuzji - rozerwał mięsień płaszczkowaty łydki. To był już drugi nieprzyjemny uraz w ciągu roku. Wówczas w grę wchodziło nawet - jak sam określa - zakończenie przygody z piłką.

- Myśleliśmy z żoną o wyjeździe z Polski lub o założeniu własnej firmy. Żona powiedziała jednak: daj sobie czas, zobaczymy, jak się będziesz czuł po kontuzji - wspomina dzisiaj Cienciała.

Dostał jednak szansę na odbudowanie w Odrze. To była obopólna korzyść - drugoligowy zespół zyskał doświadczonego zawodnika, a ten miał okazję do indywidualnych zajęć, które pozwoliłyby mu wrócić do poważnego futbolu.
- W Opolu udało mi się odbudować piłkarsko i poczułem, że mogę jeszcze coś pograć. Kontrakt miałem nie do grudnia, lecz do czerwca, ale uznałem, że albo będę grał na wyższym poziomie, albo sobie podaruję. I wtedy zacząłem szukać klubu.

Wystarczył zatem tylko rok, aby wypaść z ekstraklasowej karuzeli i wylądować - powiedzmy sobie szczerze - na peryferiach futbolu. Dokładnie w trzeciej klasie rozgrywkowej. - To był bolesny upadek. Siedziałem raz z chłopakami z Odry i widzę, że się cieszą, że są w drugiej lidze. Powiedziałem im wtedy: Panowie, więcej pokory i szanujcie to, gdzie jesteście. Rok temu grałem przeciwko Legii, a teraz, nie obraźcie się, ale siedzę z wami.

Cała historia rozpoczęła się jednak znacznie wcześniej. Cienciała przez wiele lat był piłkarzem Podbeskidzia Bielsko-Biała, z którym zdołał awansować do elity. Wielki sukces, ale jego smak był słodko-kwaśny. Słodki, bo 31-letni obrońca miał okazję zagrać przeciwko najlepszym drużynom w kraju. Kwaśny, bo przygoda trwała krótko i zakończyła się nieprzyjemnie. - Jak tak patrzę w przeszłość, to od momentu awansu do ekstraklasy zaczęło się dziać coś dziwnego. Awansowałem, zagrałem kilka meczów, ale przed rundą wiosenną doznałem kontuzji i moja przygoda z ekstraklasą zaczęła się rozmywać. Potem nie dano mi czasu, bo oczekiwano, że po kontuzji będę od razu świetnie przygotowany - nie ukrywa żalu Cienciała.

- Uważam, że może za bardzo chciałem i przez to się spalałem. Ekstraklasa ma też swój poziom i może gdzieś mnie zweryfikowała. Na pewno ciężko przyznać się człowiekowi do słabości. Nie było to to, czego bym od siebie wymagał. Nie uważam, że grałem świetnie, a inni źle. Gdybym tak stwierdził, to byłbym po prostu hipokrytą.

Jak sam przyznał, wówczas nie miał w sobie tyle pokory, ile obecnie. Dlatego też jego reakcja po odejściu z bielskiego zespołu była stanowcza. - Wtedy byłem wściekły. Myślałem, dlaczego ja, dlaczego ktoś mnie odstawił. Chciałem udowodnić na siłę, że to była zła decyzja. Stąd może zbyt agresywne wybory, jak Bułgaria (śmiech).

Cienciała przed rokiem mógł grać w Arce Gdynia, ale w ostatniej chwili zdecydował się na wyjazd do Bułgarii. Trafił do Etyru 1924 Wielkie Tyrnowo, który bronił się przed relegacją. Namówił na wyjazd także przyjaciela - Mateusza Bąka, obecnie bramkarza Lechii Gdańsk. To był błąd, bo klub był fatalnie zorganizowany i niewypłacalny.

- W tamtym okresie byłem fair. Przeprosiłem i wybrałem ofertę teoretycznie finansowo lepszą. No i ekstraklasę. Nikogo nie obraziłem, nie zachowałem się źle. Z duszą na ramieniu rezygnowałem z tego klubu, więc chciałem z tego wyjść z twarzą. Nikogo nie okłamałem. W tamtym momencie pomyślałem jednak, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Jak się okazało, tego szampana się nie napiłem (śmiech). Myślę, że to było za bardzo bajeczne, aby było prawdziwe. Czasu nie można cofnąć, ale to było najgorsza decyzja w moim życiu - przyznał wychowanek Beskidu Skoczów, dla którego były to najdroższe "wakacje" w życiu.

Zimą, po udanej jesieni w drugoligowej Odrze, Cienciała miał dwie opcje - prowadził całkiem zaawansowane rozmowy z Flotą Świnoujście, ale możliwość gry w Arce Gdynia była znacznie ciekawsza i bardziej perspektywiczna. Dlatego też zgłosił się do sztabu szkoleniowego żółto-niebieskich, który znowu dał mu szansę. Przeszedł pomyślnie testy sprawnościowe i od razu wskoczył do pierwszego składu. Teraz - jak podkreśla - cel ma tylko jeden, czyli awans do ekstraklasy.

Prywatnie Cienciała przyjaźni się z Mateuszem Bąkiem. Grali razem w Podbeskidziu i Etyrze, a teraz przebywają w Trójmieście. Ich sytuacja jest jednak trudniejsza, bo łączy ich przyjaźń, ale dzielą klubowe antagonizmy. - Mateusza polubiłem od razu, jak się pojawił w drużynie. To charakterny człowiek, który ma swoje zasady. Zaprzyjaźniłem się z nim, bo wydaje mi się, że jest szczery. Teraz jednak nie możemy się zbyt często pojawiać razem (śmiech). Zapraszałem go raz na mecz, ale mówił, że raczej nie przyjedzie. Tak to już jest, że nasze losy się krzyżują. Mateusz mówi, że bardzo liczy na to, że będę miał okazję zagrać przeciwko niemu w derbach Trójmiasta.

Dziennik Bałtycki


Polecamy