Leo Messi nie jest pierwszą gwiazdą, która błyszczy tylko w klubie
Strzelają, asystują, dominują... Ale nie w reprezentacji, bo grając w narodowych barwach tracą na wartości. Trudno to czasem logicznie wytłumaczyć.
-To niesamowite, jak trudno strzela mi się gole w reprezentacji – stwierdził w trakcie tegorocznego Copa America Lionel Messi. Nie bez racji, bo w całym turnieju trafił do siatki tylko raz i to z rzutu karnego. Miał też trzy asysty (wszystkie w wygranym 6:1 półfinale z Paragwajem) – niezbyt imponujący dorobek jak na piłkarza, który w koszulce Barcelony strzelił w minionym sezonie tylko w samej lidze 43 gole, co daje mu imponującą średnią 1,13 bramki na mecz. Zanotował też 18 asyst.
Gdyby jeszcze Argentyna wygrała turniej... Przegrała jednak po dogrywce i rzutach karnych z Chile. I choć akurat Messi wykorzystał swoją jedenastkę, to jednak znów przechodzi do historii, jako jeden z największych przegranych. Tak, jak rok temu, podczas mistrzostw świata, gdy Argentyńczycy również skończyli na drugim miejscu.
On sam czuje zresztą, że zawiódł. Najlepszy dowód, że odmówił przyjęcia nagrody dla najlepszego piłkarza turnieju (w Brazylii przyjął ją z oporami). Od piłkarza jego formatu można było oczekiwać, że zagra najlepiej w najważniejszym momencie i poprowadzi swój zespół do zwycięstwa. Tak, jak robił to choćby Diego Maradona, do którego nieustannie jest porównywany. Nie tylko w ojczyźnie.
Dlaczego tak się dzieje? Teorii jest wiele – od przyczyn natury psychologicznej (nadmierna presja), po brak zgrania z kolegami, bo nie tylko Messi prezentuje się w kadrze słabiej, niż w klubie. Tak naprawdę jednak Messi nie jest tu żadnym ewenementem. Nie on pierwszy radzi sobie w reprezentacyjnej koszulce gorzej, niż w klubowej.
Tak było chociażby z Paulem Scholesem. – Miałem to szczęście, że grałem w swojej karierze z wieloma nieprawdopodobnymi piłkarzami. Za to jeśli miałbym wybrać najlepszego z tych, z którymi nigdy nie zagrałem, to byłby Paul Scholes – powiedział przed ostatnim finałem Ligi Mistrzów Andrea Pirlo. – Geniusz na boisku, a poza nim normalny człowiek, żadnego cyrku w życiu osobistym. Zawsze bardzo go szanowałem – dodał Włoch i kto wie czy właśnie ta normalność pomocnika Manchesteru United (a może zbyt inteligentny, jak na Wyspy Brytyjskie, styl gry) nie była powodem, dla którego nigdy nie stał się ikoną angielskiej piłki na miarę Davida Beckhama, czy choćby Franka Lamparda, albo Stevena Gerrarda. Choć przecież w niczym nie ustępuje wyżej wymienionym ani piłkarską klasą, ani dokonaniami.
Klubowymi, bo w reprezentacji miewał tylko przebłyski (np. trzy bramki w meczu z Polską w eliminacjach Euro 2000). Zrezygnował zresztą z występów w kadrze mając niespełna 30 lat.
Jako powód podał chęć skupienia się na grze z klubie. Tak naprawdę był jednak zmęczony tym, że ustawiano go na boku pomocy, gdzie nie mógł wykorzystać w pełni swojego potencjału. Po latach ujawnił, że zniechęcił go również egoizm kolegów z kadry. – Miałem dość. Gdy wchodzisz do drużyny i chcesz być jej częścią, chcesz grać dobrze, a pojawiają się osobnicy, którzy poszukują indywidualnych osiągnięć...
Gdy pojawia się okazja do krótkiego podania, a oni zagrywają na 70 metrów. Wiesz, że spróbują wszystkiego, by ktoś ich dostrzegł – przyznał.
W naszym kraju też mieliśmy podobne przypadki. Gdyby zapytać w Grecji o najbardziej znanego polskiego piłkarza nie padło by nazwisko Lewandowskiego, Dudka, czy Bońka, tylko Krzysztofa Warzychy, który w latach 1989-2004 bił strzeleckie rekordy w Panathinaikosie Ateny (288 bramek w 503 oficjalnych spotkaniach).
– Warzycha to najlepszy piłkarz, jakiego kiedykolwiek spotkałem na zgrupowaniu kadry – przyznał swojego czasu w programie „Cafe Futbol” były reprezentant Polski Tomasz Hajto. – Jak ja go zobaczyłem na treningu, to stwierdziłem, że on ma wszystko: lewa noga, prawa, głowa, gaz, strzał – dodał.
Cóż jednak z tego, skoro nie w reprezentacji Warzycha nie był nawet w połowie tak skuteczny, jak w klubie (9 goli w 50 występach). Inna sprawa, że przede wszystkim z powodu decyzji kolejnych selekcjonerów, którzy z sobie tylko znanych powodów ustawiali go najczęściej w drugiej linii, zamiast w ataku.
Przypadek podobny do Messiego też w Polsce mieliśmy. Wciąż mamy – to Robert Lewandowski, któremu jeszcze nie tak dawno temu liczyliśmy kolejne minuty bez gola w kadrze. W trwających właśnie eliminacjach Euro 2016 napastnik Bayernu Monachium zdążył już co prawda strzelić ich siedem, dzięki czemu jest liderem klasyfikacji strzelców (wyprzedza między innymi Wayne’a Rooneya i Cristiano Ronaldo). Na razie trafiał jednak do siatki tylko w meczach z Gibraltarem i Gruzją.
W tym drugim w dodatku dopiero w samej końcówce. Wcześniej raził nieporadnością do tego stopnia, że gdy zaraz po ostatnim gwizdku sędziego wysłałem do nieobecnego już na stadionie kolegi (musiał wyjść wcześniej, bo komentował inny mecz w Polsacie) sms-a o treści: „4:0, hat-trick Lewandowski”, ten odpisał mi: „Nie rób sobie jaj”.
Pozostaje mieć nadzieję, że Lewandowski jesienią strzeli również w końcu gola Niemcom, albo Szkotom i ostatecznie uciszy krytykę pod swoim adresem. Fajnie by było, gdyby coś strzelił również podczas Euro 2016.