menu

Zdzisław Napieracz, zdobywca Pucharu Polski ze Stalą Rzeszów i Zagłębiem Sosnowiec: Piłka jest jak kochanka [WYWIAD]

27 listopada 2014, 13:00 | Bartosz Michalak

W swojej karierze dwukrotnie zdobył Puchar Polski. Jako piłkarz rzeszowskiej Stali oraz Zagłębia Sosnowiec grał również w europejskim Pucharze Zdobywców Pucharów. Najpierw wywalczył jednak historyczny awans ze Stalą Stalowa Wola do dawnej drugiej ligi, a następnie z imienniczką z Rzeszowa do pierwszej. Zdzisław Napieracz, „człowiek anegdota”, jeden z najlepszych lewonożnych polskich graczy w latach 70. i 80., w dwugodzinnej rozmowie opowiedział nam o swoim życiu.

Zdzisław Napieracz (nr 9) w walce o piłkę z bramkarzem Legii, Janem Tomaszewskim.
fot. Bartosz Michalak
Pamiątkowe zdjęcie zespołu Stali Rzeszów z Pucharem Polski. Napieracz stoi trzeci z lewej strony.
fot. Bartosz Michalak
Zdzisław Napieracz (stoi trzeci z prawej) jako piłkarz Stali Stalowa Wola.
fot. Bartosz Michalak
Były piłkarz "Stalówki" przez całą karierę grał z numerem 9 lub 10 na koszulce.
fot. Bartosz Michalak
Kilka minut przed serią rzutów karnych, po których Stal Rzeszów zdobyła Puchar Polski. Napieracz trzyma rękę na klatce piersiowej.
fot. Bartosz Michalak
Zdzisław Napieracz
fot. Bartosz Michalak
Na stadion Stali Rzeszów przychodziły niegdyś tłumy.
fot. Bartosz Michalak
1 / 7

Ponoć, jak młody człowiek chce usłyszeć kilka pikantnych historii związanych z historią podkarpackiej piłki, to najlepiej, jak poprosi o rozmowę Zdzisława Napieracza.
Ale publicznie o wszystkim pisać nie będziemy, bo potem we dwóch będę nas ścigać. Moje życie jest dość barwną historią. Wychowałem się w robotniczej rodzinie, w której pracował tylko ojciec. Mieszkaliśmy w obskurnej, pożydowskiej kamienicy na Bernardyńskiej w Rzeszowie. Piłka nożna od zawsze była całym moim życiem. Z czasem zacząłem być coraz bardziej perspektywicznym młodym piłkarzem, ale w domu wciąż gotowało się obiady na godzinę, na którą ojciec wracał z pracy...

To znaczy?
Historia mojego debiutu w barwach Stali Rzeszów. Węgierski trener Karoly Kontha rzucił mnie na głęboką wodę. Mecz w pierwszej lidze z GKS-em Katowice, który rozpoczynał się o godzinie piętnastej. Nieoczekiwanie znalazłem się w kadrze na ten mecz, nieoczekiwanie rozegrałem pełne 90 minut. Chciałem, żeby obiad był tak na trzynastą, żebym mógł coś zjeść przed grą. Mama spojrzała na mnie, jak na wariata (śmiech).

Na stadion poszedłem razem z młodszym bratem. Śmialiśmy się po drodze, że gdyby ludzie wiedzieli, że w tym meczu będą grać zawodnicy wyglądający jak ja, to na stadion zamiast kilkunastu tysięcy ludzi, przyszłoby dwieście osób. Szedłem w japonkach, w starych, dziurawych spodenkach i w koszulce bawełnianej, która dzisiaj kosztowałaby maksymalnie sześć złotych. Na obiekt dostałem się tylko dzięki temu, że kierownik zauważył, jak na bramie… nie chcieli mnie wpuścić. Takie były czasy. Mecz z Katowicami wygraliśmy 2:1. Tata był ze mnie dumny, całe spotkanie głośno mi kibicował, ale gdybym zaczął się nagle za dużo odzywać w domu, to momentalnie dostałbym „szpica”. Podobnie zresztą było w szatni. Grywałem coraz więcej, ale do starszych piłkarzy dalej mówiłem na „pan”.

Jako za przeproszeniem gówniarz zaczął Pan grać w pierwszej lidze i wysłali Pana do trzecioligowej wówczas Stali Stalowa Wola?
W mediach zaczęło być coraz głośniej o tym, że Stal Rzeszów w chamski sposób podbiera zawodników innym klubom. Między innymi chodziło o dwóch graczy „Stalówki”, z którymi rzeszowscy działacze dogadali się „pod stołem”. Konkretnie mowa o Janie Gawliku i Bolesławie Bielu, których rzeszowscy działacze zabrali ze Stalowej Woli w nocy, razem z… meblami. Mój transfer miał być swego rodzaju zadośćuczynieniem. Miał on uciszyć artykuły ukazywane w „Sztandarze Młodych”. Buntowałem się, ponieważ była to dla mnie degradacja sportowa. Często zdarzało się, że w nocy przyjeżdżali do mnie czarną „Wołgą” działacze i zabierali na rozmowy z dyrektorem WSK (Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Rzeszów” – red.).

I w końcu Pan „zmiękł”.
W końcu ktoś mi poradził, że mogę na tym transferze całkiem nieźle zarobić. Ostatecznie w budynku Stali Rzeszów zebrali się prezesi obydwu klubów. Wyglądało to tak, że najpierw podszedłem do jednego stolika, podpisałem zgodę na dobrowolne odejście z klubu oraz umowę, że po dwóch latach wrócę na Hetmańską, a następnie do stolika „Stalówki”, przy którym podpisałem nowy kontrakt. W ten sposób dostałem pieniądze z dwóch źródeł. Takiego transferu nie było chyba w annałach futbolu. Opowiedziałem ci tę historię pokrótce, bo wiem, że w gazecie oprócz rozmowy ze mną, powinny zmieścić się jeszcze inne artykuły.

Dlaczego Stal Stalowa Wola chciała akurat Napieracza?
Miałem już za sobą występy w pierwszej lidze, a w meczu trzecioligowych rezerw Stali Rzeszów przeciwko JKS-owi Jarosław, na który specjalnie przyjechali stalowowolscy prezesi, strzeliłem sześć goli.

Z czym najbardziej kojarzy się Panu Stalowa Wola?
Ze wspólnymi imprezami piłkarzy i bokserów. Powodów do balowania nie brakowało. Pięściarze byli w „gazie”, my zrobiliśmy awans do drugiej ligi. Dobrze wspominam nasze spotkania w Miejskim Domu Kultury. Tam naprawdę trzeba było uważać na głowy.

Z jakiego powodu?
Z pierwszego piętra często fruwały kufle na parter. Jak ktoś oberwał, to był tylko i wyłącznie jego problem.

Pana żona nie miała nic przeciwko takim „schadzkom”?
„Sznyclu”, ja ożeniłem się dopiero w wieku 29 lat. Większość śmiała się, że uciekłem przed płaceniem „bykowego”, czyli podatku za bycie kawalerem.

Wróćmy jeszcze do wątku dotyczącego Pana pobytu w „Stalówce”.
Pierwszy mecz zagrałem zaledwie po dwóch treningach z drużyną, do której dołączyłem na przedmeczowe zgrupowanie do Baranowa Sandomierskiego. Wygraliśmy z Rakowem Częstochowa. Miałem niespełna 21 lat, byłem bardzo przywiązany do swoich rodziców, dlatego bardzo często kursowałem do rodzinnego domu. Moim pierwszym trenerem w Stali był Jerzy Kopa. Świetny fachowiec, dzięki któremu zrozumiałem, że piłka jest jak kochanka.

Czyli?
Jeśli jej odpowiednio nie będziesz pieścił, to pójdzie do kogoś innego.

Bez żadnych problemów zaaklimatyzował się Pan w nowej szatni?
Kochany, klimatyzację to sobie w samochodzie można włączyć. Jak ktoś jest dobry, to zagra wszędzie. Co ciekawe w barwach „Stalówki” miałem okazję grać później przeciwko Stali Rzeszów, która spadła do drugiej ligi. W Rzeszowie, w Wielką Sobotę strzeliłem nawet gola na 1:1. Moja mama była przerażona, jak słyszała komentarze rzeszowskich kibiców typu: „Co ten skur… zrobił?”. Mijały kolejne miesiące i w końcu musiałem podjąć decyzję, w jakim klubie chcę kontynuować karierę.

Wybrał Pan Stal Rzeszów.
Mieszkanie proponowali mi działacze obydwu klubów, ale to w Rzeszowie było większe. A tak poważnie, to chciałem żeby moi rodzice w końcu mogli się wyprowadzić z tej obskurnej, pełnej szczurów kamienicy. To umożliwił im mój powrót do Stali Rzeszów, z którą w jednym sezonie awansowałem do pierwszej ligi i sensacyjnie zdobyłem Puchar Polski.

Wcześniej jednak byłem zawieszony na kilka miesięcy, bo zwlekałem z podjęciem decyzji. Wówczas odbył się mecz reprezentacji gazety „Nowiny”, którą wybierali czytelnicy, ze Stalą Mielec. Ze „Stalówki” przyjechali moi przyjaciele: Zbyszek Hnatio, Dzidek Żelichowski i Kaziu Goleń. Jako niezrzeszony zostałem nominowany przez czytelników kapitanem zespołu. Graliśmy na stadionie Stali Rzeszów przy dwudziestotysięcznej widowni. Mielec wygrał 3:2, ale to właśnie podczas tego spotkania działacze dogadali się w mojej sprawie.

Pogadajmy chwilę o dwóch Pucharach Polski, które zdobył Pan kolejno: ze Stalą Rzeszów i z Zagłębiem Sosnowiec.
Najpierw zacznę od tego, że w Sosnowcu miałem przyjemność grać razem z późniejszym trenerem Stali Stalowa Wola, Władkiem Szaryńskim. Takiego człowieka jak „Szarik”, to nigdy w życiu nie spotkałem. To był gość, który potrafił rozpocząć opowiadać wieczorem kawał i nagle w swoim, powolnym stylu powiedzieć: „Wiecie co chłopaki, jutro wam dokończę – idę spać”. Ile to razy zdarzało nam się zawracać do jakiejś miejscowości, bo „Szarik” przypomniał sobie, że na stoliku zostawił dokumenty…

Ze Stalą Rzeszów w finale Pucharu Polski graliśmy na stadionie Cracovii z Rybnikiem, we wcześniejszych rundach pokonując takie drużyny jak: Pogoń Szczecin czy Stal Mielec. Po rzutach karnych wygraliśmy 3:1. Co ciekawe, po sześciu kolejkach było tylko 1:0, po tym jak trafiłem w pierwszej próbie. W barwach Zagłębia finał graliśmy na Stadionie Śląskim z Polonią Bytom. Wygraliśmy 1:0. Dzięki tym dwóm zwycięstwom miałem okazję rozegrać kilka meczów w dawnym Pucharze Zdobywców Pucharów. Nigdy nie zapomnę wyjazdu na mecz do PAOK-u Saloniki. W Grecji panował prawdziwy kocił. Czułem się trochę, jak za młodych lat, kiedy podawałem piłki na meczach.

Z jakiego względu?
Jako podawacz piłek zadebiutowałem podczas spotkania Stali Rzeszów z Gwardią Warszawa. W Stali grał mój idol z dzieciństwa Ludwik Poświat. Byłem świadkiem okropnych wyzwisk pomiędzy nim, a bramkarzem gości. Do tego dochodziły krzyki kibiców. Przekleństwa swoją drogą, ale wyzwiska typu: alkoholik, kryminalista – robiły na mnie, jako małym dziecku, duże wrażenie. Z jednej strony byłem zszokowany u wystraszony, ale z drugiej zafascynowany tą niezwykłą atmosferą na trybunach. W Rzeszowie jest coraz mniej osób, które pamiętają, że na stadion Stali przychodziło kiedyś po trzydzieści tysięcy ludzi!

Awans ze „Stalówką” do drugiej ligi czy awans ze Stalą Rzeszów do pierwszej – impreza, po którym z tych wydarzeń trwała dłużej?
O tym to ja już pogadam dłużej z „Krzysiem” Muskałą, Luckiem Trelą, Władkiem Wydrą czy Stasiem Szado (sportowe legendy Stali Stalowa Wola – red.). Ty to zaraz wszystko byś na papier chciał „sprzedać” (uśmiech). Dobrze, że przyjechałeś, to teraz mam numery telefonów do nich wszystkich. Wykupię sobie jakieś darmowe minuty i urządzę małą konferencję. „Skurczybyki” zawsze czekali na mnie pod moim pokojem w hotelu robotniczym, jak dostawałem wypłatę (śmiech).

Dlaczego?
Dobrze wiesz, dlaczego. Ale za to pewnie nie wiesz, jak wyglądał nasz awans z Rzeszowem do pierwszej ligi.

Nie mam pojęcia.
Pojechaliśmy na ostatni mecz sezonu do Bielska – Białej. Walczyliśmy o pierwszą ligę z GKS-em Katowice, który w ostatniej kolejce grał z Siarką w Tarnobrzegu. Nam do awansu wystarczał remis. Do osiemdziesiątej minuty prowadziliśmy 0:1. Za chwilę było 1:1, a w ostatniej akcji meczu strzelili nam po rzucie różnym na 2:1. Byliśmy przekonani, że przegraliśmy ten upragniony awans w ostatniej minucie! W szatni i w autobusie panowała grobowa cisza. Niektórzy mieli normalnie łzy w oczach. Nagle w radiu podali informację, że do pierwszej ligi awansowała Stal Rzeszów. Okazało się, że Siarka nieoczekiwanie pokonała Katowice 3:0. To, co działo się później, po powrocie do Rzeszowa niech zostanie między nami.

Gdzie świętowaliście?
W restauracji „Piekiełko”, która znajdowała się pod starym Hotelem Rzeszów. Orkiestra zagrała nam „Sto lat” i było pięknie.

Który piłkarz zrobił na Panu niegdyś największe wrażenie?
Zygfryd Szołtysik z Górnika Zabrze. Na jednym metrze dwa razy założył mi „siatę”. Zderzyłem się kolanami, ale wstydu nie czułem, bo to był piłkarski profesor. Zresztą udało mi strzelić „Górnikom” gola. Tak się złożyło, że profesjonalnym piłkarzem byłem w czasach, w których polska piłka była najsilniejsza. Reprezentacja osiągała super wyniki, a jak zajęła na Mistrzostwach Świata w Argentynie w 1982 roku piąte miejsce, to dziennikarze uznali to za klęskę.

Selekcjoner Jacek Gmoch interesował się mną poważnie w pewnym momencie, ale widocznie konkurencja, jaką wtedy miałem, była dla mnie zbyt mocna. Ten, kto interesuje się polską piłką, doskonale wie, jacy zawodnicy stanowili w latach 70. i 80. o sile naszej kadry.

Z czego wynikał Pana konflikt z dziennikarzami?
Konflikt to chyba za „duże” słowo. Kilka razy zdarzyło mi się „ściąć” z dziennikarzami, kiedy ci bezpardonowo potrafili na przykład wejść w przerwie meczu do naszej szatni. Padały ostre słowa, bo wynik nie zawsze był dobry i z nerwami też było różnie. W każdym bądź razie noty w prasie sportowej zazwyczaj miałem wystawiane trochę po złości.

Skąd wziął się Pana pseudonim „Homa”?
Na stadionie rzeszowskiej Stali zawsze urzędował gospodarz o pseudonimie „Homa”, który jak spał, to zawsze opierał się na miotle. Mój starszy brat, który też był piłkarzem Stali, w takich sytuacjach robił mu na złość i podcinał tę miotłę, przez co ten lądował na ziemi. Jak tylko pojawiłem się na treningach, ktoś ze „starszyzny” momentalnie nadał mi pseudonim „Homa”.

Co dzisiaj robi Zdzisław Napieracz?
Mam półtorarocznego wnuka Kubę, któremu staram się poświęcać dużo czasu. Jestem trenerem w Koronie Rzeszów. Walczymy o awans do „okręgówki”. Poza tym moją pasją są książki. Potrafię czytać reportaże Ryszarda Kapuścińskiego, a za chwilę sięgnąć po jakiś rosyjski kryminał. Żona traci do mnie czasami cierpliwość, ponieważ lubię się zaczytać na wiele godzin.

Nie żałuje Pan, że nigdy nie zdecydował się na rozpoczęcie poważnej kariery trenerskiej?
Dość późno przestałem grać w piłkę, bo dopiero w wieku 46 lat. Na treningu w wyniku zderzenia z bramkarzem, doznałem pęknięcia przepony. Prowadząc trzecioligowego Zelmera Rzeszów, dostałem propozycję pracy w na zapleczu ekstraklasy. W tamtym czasie moja kilkuletnia wówczas córka, miała jednak problemy zdrowotne. Miałem do wyboru „karierkę”, albo zachowanie się jak porządny człowiek. Żałuję jedynie, że nie mogę już wychodzić na boisko i grać. Tego brakuje mi najbardziej.

Kiedy ostatnio był Pan w Stalowej Woli?
Blisko dziesięć lat temu. Prowadziłem trampkarzy Resovii, ale jej kibice dość jasno dawali mi do zrozumienia, że Napieracz nie powinien pracować z młodzieżą „Pasów”. Wyzwiska, wulgarne okrzyki – nie mogłem pozwolić sobie na takie rzeczy. Przyznaję, że Stalowa Wola zmieniła się nie do poznania. Kiedyś, idąc na skróty na stadion, musiałem przejść przez trzy lasy (uśmiech). Tym bardziej jestem ciekawy, jak wygląda teraz miasto. Niewykluczone, że po Nowym Roku wybiorę się tam do was.

Czytaj inne wywiady autora --->

BARTOSZ MICHALAK


Zdzisław Napieracz (urodził się 8 marca 1950 roku w Rzeszowie) – wychowanek rzeszowskiej Stali, z którą m.in. awansował do dawnej I ligi i zdobył Puchar Polski w 1975 roku. Po to trofeum sięgnął również jako zawodnik Zagłębia Sosnowiec w 1977 roku, z którym, podobnie jak ze Stalą Rzeszów, grał w Pucharze Zdobywców Pucharów. Przez dwa i pół roku był piłkarzem Stali Stalowa Wola, z którą w sezonie 1973/74 wywalczył historyczny awans do II ligi. Był również graczem m.in. Staru Starachowice, Zelmeru Rzeszów i Strugu Tyczyn. Jako trener pracował w Zelmerze Rzeszów, Izolatorze Boguchwała, Strugu Tyczyn, Dynovii Dynów, Górnowii Górno, Resovii Rzeszów, Głogowii Głogów i Sokołowiance Sokołów Małopolski. Aktualnie prowadzi seniorów i grupy młodzieżowe rzeszowskiej Korony. Ma żonę Halinę, a także dwoje dzieci: Bartłomieja i Dominikę. Jako dziadek może pochwalić się wnukiem Kubą.