Z Ligi Mistrzów do drugiej ligi niemieckiej. Franciszek Smuda nie zawsze czyni cuda
Awansował z Widzewem do Ligi Mistrzów, zawalił z kadrą Euro 2012. Trudno jednoznacznie oceniać trenerską karierę Franciszka Smudy.
fot. Dariusz Śmigielski/Polska Press
Jerzy Skucha: Nasz cel to mieć 10 szans na medal w Rio de Janeiro
Trudno jednoznacznie oceniać nawet to, co zrobił przez ostatnie półtora roku w Wiśle. Powodem zwolnienia Smudy był fatalny początek wiosny w wykonaniu Białej Gwiazdy. Wcześniej jednak jego pracę w Krakowie najczęściej oceniano pozytywnie. To w jego przypadku typowe, bo "Franz" zawsze budził jako trener skrajne emocje. Raz był genialny, a raz beznadziejny.
Z kibla ich nie wezmę
Tak było chociażby w przypadku jego pracy z reprezentacją. Gdy zaczynał, jesienią 2009 roku, witano go jak zbawcę. Przejmował kadrę rozbitą, po przegranych z kretesem eliminacjach do mistrzostw świata w RPA. Miał ją przebudować, by dobrze wypadła podczas Euro 2012 i wydawało się, że lepszego kandydata nie ma. Zwłaszcza że skonfliktowane z jego poprzednikiem władze PZPN kategorycznie odmówiły zatrudnienia kolejnego obcokrajowca.
Wszyscy pamiętamy co było potem. Pierwszy sygnał ostrzegawczy przyszedł wiosną 2010 roku, gdy biało-czerwoni przegrali 0:6 z szykującą się do mundialu Hiszpanią. Później było 0:3 z Kamerunem. Wtedy to po raz pierwszy pojawiły się sugestie, że praca z kadrą go przerasta.
- Mnie to absolutnie nie interesuje. Bo ja nie jestem miękkim ch**** robiony. (...) Ja jestem Smuda. Mam charakter i dzięki temu dotrę do celu - odpierał krytykę (na naszych łamach notabene) selekcjoner i w pewnym momencie wydawało się nawet, że może mu się udać, bo reprezentacja zaczęła grać lepiej.
Euro 2012 okazało się jednak klapą, bo grający przed własną publicznością biało-czerwoni nie potrafili wyjść z najsłabszej grupy w turnieju.
Głównym winowajcą ogłoszono selekcjonera. Nie bez racji, bo oprócz błędów na ławce (taktyka i zmiany) z jego kadencji zapamiętamy głównie konflikty z piłkarzami (w efekcie z kadry wypadli Artur Boruc z Michałem Żewłakowem) i łatanie dziur w składzie naturalizowanymi obcokrajowcami (choć niby wszyscy mieli polskie korzenie), które urosło do niespotykanych wcześniej rozmiarów. Robił to ten sam Smuda, który wcześniej pogardliwie mówił o wielokulturowej reprezentacji Niemiec "to drużyna reszty świata, farbowane lisy".
Zmianę zdania tłumaczył równie obrazowo. - Skąd mam brać piłkarzy? Z kibla ich nie wezmę.
Kończ, panie Turek
Znacznie lepiej radził sobie jako trener klubowy, choć i tu zaliczył kilka spektakularnych wpadek (o tym za chwilę). To właśnie po tym, co zrobił w połowie lat 90. z Widzewem, po raz pierwszy zaczęto mówić, że "Smuda czyni cuda".
Okoliczności, w jakich łodzianie dwukrotnie zdobywali mistrzostwo Polski (sezony 1995/96 i 1996/97) faktycznie zakrawały na cud. W obu przypadkach decydował wyjazdowy mecz z Legią i za każdym razem Widzew wygrywał przy Łazienkowskiej. Spektakularny był zwłaszcza drugi mecz, w którym przegrywał do 88. minuty 0:2, by wygrać na koniec 3:2.
Równie spektakularny był przebieg dwumeczu z Broendby Kopenhaga w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów. W pierwszym meczu górą (2:1) byli łodzianie. W rewanżu Broendby prowadziło w 48. minucie 3:0 i kwestia awansu wydawała się rozstrzygnięta. Widzew zdołał jednak strzelić dwie bramki, a do legendy przeszedł histeryczny monolog komentującego spotkanie w radiu Tomasza Zimocha. Zwłaszcza zdanie: - Panie Turek, kończ pan ten mecz!
W końcu skończył i do Ligi Mistrzów awansował Widzew. I choć poradził sobie gorzej niż rok wcześniej Legia (nie wyszedł z grupy), to jednak był to ostatni, jak dotąd, występ jakiegokolwiek polskiego zespołu w tych elitarnych rozgrywkach.
Gdyby nie "Misiek"
Równie imponująco zapowiadała się praca Smudy w Wiśle Kraków, do której trafił latem 1998 roku. Pod jego kierunkiem Biała Gwiazda w imponującym stylu wywalczyła mistrzostwo Polski. Dość powiedzieć, że nad drugim w tabeli Widzewem miała aż 17 punktów przewagi. Złośliwi mówili co prawda, że większa była w tym zasługa pieniędzy wpompowanych w klub przez nowego właściciela Bogusława Cupiała, ale nikt nie śmiał podważać trenerskich kompetencji "Franza".
Kto wie zresztą, czy i z Wisłą nie zagrałby w końcu w Lidze Mistrzów. Chuligański wybryk kibica podczas meczu Pucharu UEFA z Parmą (niejaki "Misiek" rzucił nożem w Dina Baggio) spowodował roczne wykluczenie krakowian z międzynarodowej rywalizacji. Pozbawiona szansy na walkę o LM Wisła straciła również motywację do gry w lidze i w końcu Smuda sam poprosił o zwolnienie.
Szpital w Legii
Na nowego pracodawcę długo nie czekał, bo chwilę później został trenerem Legii. Przy Łazienkowskiej początki miał niezłe, o późniejszych dokonaniach pewnie sam wolałby za to zapomnieć. Zwłaszcza o transferach, bo za jego kadencji sprowadzono z Widzewa Tomasza Łapińskiego, Marka Citkę, Pawła Wojtalę i Rafała Siadaczkę. Kosztowali w sumie 2 mln marek.
Problem w tym, że cała czwórka kwalifikowała się wówczas bardziej do sanatorium niż wyczynowego grania w piłkę. - Jak się komuś nie podobają transfery Legii, to niech wyp******a na Polonię. Nazywacie ich kalekami? Zobaczymy, co powiecie, jak te kaleki wywalczą potrójną koronę - wściekał się Smuda.
Szybko się jednak okazało, że rację mieli krytykujący go dziennikarze, bo stołeczny zespół grał poniżej oczekiwań. Niewiele lepiej było w kolejnym sezonie, a gwoździem do trumny okazała się porażka 0:4 z Zagłębiem Lubin w Pucharze Polski.
Z Lecha do Ratyzbony
To był w jego trenerskiej karierze punkt przełomowy, bo okazało się, że Smuda nie zawsze czyni cuda. Kolejne lata nie były już tak udane. Ani w Wiśle (gdzie kibice powitali go okrzykami: "Smuda do Warszawy"), ani w Piotrcovii Piotrków Trybunalskim (którą rzucił po pierwszym przegranym meczu), ani w Widzewie (z którym spadł w 2004 roku do 1. ligi). Nieporozumieniem okazała się również jego przygoda z Omonią Nikozja.
Lepiej radził sobie w Odrze Wodzisław, którą w sezonie 2004/05 zdołał utrzymać w ekstraklasie. Kosztem Widzewa, z którym jego zespół zmierzył się w barażach. Znów nastały dla niego lepsze czasy. Zwłaszcza w Lechu Poznań, z którym przebił się w sezonie 2008/09 do 1/16 finału Ligi Europy. Kolejorz był pierwszym polskim klubem, który dokonał tej sztuki.
Nic dziwnego, że gdy PZPN szukał następcy Leo Beenhakkera, nazwisko Smudy otwierało listę kandydatów. Z wiadomym (patrz wyżej) skutkiem. Niewypałem okazała się również jego przygoda z drugoligową niemiecką Ratyzboną, która w 12 spotkaniach pod jego kierunkiem zdołała wygrać tylko raz.
- Przyszedłem do ostatniej drużyny w lidze i na ostatnim miejscu ją zostawiłem. Ani nie spadłem, ani się utrzymałem - pokrętnie tłumaczył swoje niepowodzenie, ale władze klubu nie miały aż takiego poczucia humoru. Podobnie jak niedawno działacze Wisły, których skrytykował za zimowe transfery.
Nie ma jednak wątpliwości, że prędzej czy później znajdą się kolejni chętni na zatrudnienie "Franza". W końcu on sam powiedział kiedyś: - Smuda to marka, gwarantuje wyniki, ładną grę i emocje. Nikt nie powie, że zrobiłem gdzieś padlinę...
Chociaż pewnie działacze Legii myślą inaczej...