Union Berlin. Tożsamość cenniejsza niż finał Ligi Mistrzów. Pierwszy transfer z Pogoni
Ruszył sezon 2020/21 Bundesligi, która ma dużo swoich sympatyków w Szczecinie i regionie. Przedstawiamy historię Unionu Berlin z którym przed laty dobrze współpracowała Pogoń Szczecin.
Lepiej być przegranym niż głupią świnią ze Stasi – za czasów NRD była to jedna z najpopularniejszych przyśpiewek na trybunach Starej Leśniczówki, gdzie swoje mecze od dekad rozgrywa Union Berlin. I choć od upadku najsłynniejszego muru w Europie minęło przeszło 30 lat, to hasło wcale nie straciło na aktualności.
Wyniki sportowe praktycznie od zawsze były we wschodniej części stolicy sprawą drugorzędną, a w 2009 roku wiecznie biedujący klub – któremu pustki w kasie przynajmniej dwukrotnie uniemożliwiły awans do wyższej ligi – lekką ręką odrzucił pięcioletni kontrakt sponsorski opiewający na 10 milionów euro. Okazało się bowiem, że prezes firmy ISP Jürgen Czilinsky intensywnie współpracował z enerdowskimi organami bezpieczeństwa wewnętrznego.
– Nie możemy zejść z obranej wcześniej ścieżki. Nawet za cenę bolesnych konsekwencji prawnych i finansowych – zakomunikowało szefostwo Unionu.
To tylko jedna z wielu historii, które ugruntowały pozycję Unionu jako klubu kultowego i antykomercyjnego. Mekki tych wszystkich, którzy identyfikują się z popularnym hasłem #againstmodernfootball.
Bez wsparcia policji albo wojska
Historia Unionu sięga 1906 roku, kiedy w miejscowości Oberschöneweide (włączonej do Berlina dopiero w 1920 roku) powstał protoplasta o nazwie FC Olympia (szybko przemianowany na Union w wyniku kolejnych fuzji). Dwie wojny światowe, nazizm oraz komunizm spowodowały, że o zachowaniu jakiejkolwiek ciągłości nie było mowy i za oficjalną datę powstania dzisiejszego Unionu uznaje się rok 1966. To wtedy zdecydowano się wydzielić drużyny piłkarskie z wielkich sportowych kołchozów.
Pamiątką po dawnych czasach jest jednak słynne motto kibiców ze wschodniej części Berlina, czyli hasło „Eisern Union” (Żelazny Union). Po raz pierwszy użyto go już w latach 20. poprzedniego wieku. Jego geneza jest bardzo prosta. Jednym z założycieli klubu był czeladnik zajmujący się ślusarstwem, a okolicę uznawano za przemysłowe przedmieścia Berlina. Piłkarze biegali po boisku w charakterystycznych, niebieskich strojach, w których wyglądali tak, jakby przed chwilą przestali kuć żelazo.
Po wojnie klub przez przeszło dwie dekady nie potrafił odnaleźć się w rzeczywistości NRD i odgrywał marginalną rolę na piłkarskiej mapie nowego kraju. Zmieniano nazwy i koncepcje, a kibice coraz mniej identyfikowali się z zespołem z dzielnicy Köpenick. W 1966 roku okazało się jednak, że przedwojenne, robotnicze korzenie pozwoliły drużynie wrócić do świata żywych. Zagorzały kibic, a zarazem ówczesny przewodniczący konfederacji związków zawodowych Herbert Warnke wykorzystał fakt, że liga była w czasie reorganizacji i zażądał stworzenia klubu piłkarskiego dla klasy pracującej Berlina. I tym sposobem 20 stycznia 1966 roku powstał 1. FC Union Berlin. Czerwono-białe barwy miały nawiązywać do kolorów stołecznej flagi i symbolizować, że to jedyny klub w mieście (de facto w jego wschodniej części) zarządzany przez cywilów. Bez wsparcia policji albo wojska.
Zaczęło się obiecująco, ponieważ już w 1968 roku Żelaźni sięgnęli po krajowy puchar (to największy sukces w historii klubu), ale w wyniku Praskiej Wiosny zespoły z NRD nie wzięły udziału w europejskich pucharach. Union nigdy jednak nie odegrał znaczącej roli w DDR-Oberlidze, a w tabeli wszech czasów enerdowskiej ekstraklasy zajmuje dopiero 14. miejsce z najgorszym bilansem bramkowym (297 bramek na minusie).
I choć gablota Unionu świeciła pustkami, to klub szybko stał się najpopularniejszą drużyną piłkarską w całym Berlinie i mógł pochwalić się imponującą frekwencją na swoich meczach. Stadion An der Alten Försterei (w dosłownym tłumaczeniu Przy Starej Leśniczówce) gromadził na trybunach nie tylko klasę robotniczą, ale także opozycjonistów, punków, skinów i przeciwników reżimu. Berlińczycy (wschodni i zachodni) bardzo cenili Żelaznych za jawną krytykę NRD i ich antysocjalistyczną postawę. Już wtedy funkcjonowało popularne dzisiaj powiedzenie: „Chodzimy na Union, a nie na mecz piłki nożnej”.
Mur musi upaść
Klub z dzielnicy Köpenick był dla tych wszystkich ludzi namiastką wolności i przeciwwagą dla powszechnie znienawidzonego w kraju Dynama Berlin – klubu będącego oczkiem w głowie Ericha Mielke, wieloletniego szefa Stasi.
Dlatego to właśnie na trybunach Starej Leśniczówki regularnie śpiewano: Lieber ein Verlierer sein als ein dummes Stasi-Schwein (Lepiej być przegranym niż głupią świnią ze Stasi).
Union stał się dla władzy niewygodną wyspą oporu, a kibice z Köpenick szybko zapracowali sobie na łatkę niepokornych i chętnych do konfrontacji np. ze służbami bezpieczeństwa. Przez lata śpiewali: Die Mauer muss weg („Mur musi upaść” - śpiewane te słowa podczas rzutów wolnych, żeby nie narazić się na represje ze strony służb).
Transfer z Pogoni
Gdy nastąpiło zjednoczenie Union znalazł się na peryferiach wielkiej piłki. Wówczas w czerwono-białym trykocie Unionu biegał już Jacek Mencel, który był pierwszym obcokrajowcem w historii klubu. W 1990 roku przyszedł z Pogoni Szczecin za 50 tys. wschodnich marek i zdecydowanie nie były to pieniądze wyrzucone w błoto. Mencel w pierwszej połowie lat 90. należał do najskuteczniejszych zawodników drużyny i jeśli wziąć pod uwagę jego dorobek ze wszystkich możliwych rozgrywek, to ciągle znajduje się w ścisłej czołówce najskuteczniejszych zawodników w historii Unionu.
Zadłużony po uszy klub na wiele lat utknął na trzecim poziomie rozgrywkowym (gdy sportowo nawet wywalczył awans do 2.Bundesligi, to okazało się, że działacze sfałszowali dokumenty finansowe) i myślał przede wszystkim o tym, żeby w ogóle przetrwać. Przy życiu trzymali go oddani kibice, którzy potrafili zorganizować kilkutysięczną pikietę pod Bramą Brandenburską i prosić mieszkańców Berlina o wsparcie.
Po długich latach uzyskano stabilizację finansową, a to przełożyło się na poprawę wyników na boisku. W nowe stulecie Union wszedł w spektakularny sposób. Sezon 2000/2001 był najlepszym w dziejach klubu. Po pierwsze berlińczycy nareszcie wywalczyli upragniony awans do 2. Bundesligi, a po drugie dotarli aż do finału Pucharu Niemiec, gdzie musieli uznać wyższość Schalke 04 (porażka 0:2).
W nagrodę mogli wystąpić w Pucharze UEFA (Union jest jedynym niemieckim klubem, który wywalczył przepustki do Europy jako trzecioligowiec), ale to była krótka historia - w pierwszej rundzie berlińczycy wyeliminowali fiński zespół FC Haka, ale potem zbyt silny okazał się bułgarski Litex Łowecz.
Krwawienie dla Unionu
Kolejny kryzys finansowy dopadł klub w połowie pierwszej dekady XXI wieku. Drużyna wylądowała w IV lidze, ratunkiem znów było wsparcie kibiców. Fani zorganizowali akcję Bluten für Union, czyli Krwawienie dla Unionu. Oddawali krew, a cały dochód przekazywali na reanimację klubu.
Resztę pieniędzy przelał biznesmen (i kibic od 7. roku życia) Dirk Zingler, który w 2004 roku objął fotel prezesa (pełni tę funkcję do dzisiaj) i wyprowadził klub na prostą. Zasłynął z powiedzenia, że kibic nigdy nie będzie traktowany jako klient, a jego pozycją nie zachwiały nawet doniesienia z 2011 r., kiedy okazało się, że w młodości służył w pułku Feliksa Dzierżyńskiego – uznawanym za formację powiązaną ze Stasi. Zingler tłumaczył, że musiał przejść obowiązkową służbę wojskową i akurat tam go skierowano.
Kilka lat temu fani chwycili za łopaty i zaczęli przebudowywać Stadion przy Starej Leśniczówce. 2300 kibiców przez 140 tys. godzin modernizowało swój ukochany dom. Za darmo. Klub zaoszczędził w ten sposób kilka milionów euro, a specjalistów ściągał na stadion tylko wtedy, gdy nie było już innego wyjścia. Na przykład przy montowaniu zadaszenia.
Władze Unionu stwierdziły, że skoro stadion przebudowali sami kibice, to obiekt należy oddać w ich ręce. Wyemitowano kilka tysięcy akcji (po 500 euro) i tym sposobem fani stali się współwłaścicielami Starej Leśniczówki.
Dzisiaj stadion żyje nie tylko podczas spotkań piłkarskich. Przy okazji stał się też jednym z głównych ośrodków kultury w tym regionie Berlina. Odbywają się tutaj koncerty zespołów grających alternatywną muzykę, w okresie świąt Bożego Narodzenia kilkadziesiąt tysięcy osób przychodzi wspólnie śpiewać kolędy, a podczas dużych imprez piłkarskich kibice Unionu potrafią przytaszczyć ze swoich domów kanapy i razem oglądać mistrzostwa.
Awans bez presji
Przed startem sezonu 2018/2019 stery we wschodnim Berlinie przejął Urs Fischer i choć sezon zakończył na 3. miejscu, to w barażach był lepszy od VfB Stuttgart i po raz pierwszy w historii awansował do 1. Bundesligi.
Awans do elity był oczywiście ogromnym sukcesem, jednak kibice do końca starali się zdejmować presję z piłkarzy. Co prawda odwiedzali ich na treningach, ale nie były to wizyty w stylu znanym z polskich stadionów, czyli polegające na zastraszaniu i groźbach. Fani Unionu starali się uświadomić drużynie, że ta wszystko może, ale nic nie musi.
Po awansie cały Köpenick wpadł w szał radości. Czasami nieco nostalgicznej, ponieważ fani – przede wszystkim starszej daty – mieli świadomość, jak długa i wyboista była droga do elity. Gnojenie za czasów NRD, poniewierka po zjednoczeniu Niemiec, a w międzyczasie kibicowska krew, pot i łzy, żeby Union w ogóle mógł istnieć i miał, gdzie grać.
Nic więc dziwnego, że na inauguracji sezonu 2019/20 z RB Lipsk (klubowe przeciwieństwo Unionu) na trybunach sporo się działo. Kibice zdjęciami przypomnieli tych fanów, którzy nie doczekali drużyny w elicie, pierwszy kwadrans był bez dopingu, ale były też inne pstryczki w kierunku rywala (w programie meczowym – zamiast herbu z bykami pojawiło się logo SSV Markranstädt, czyli klubu, od którego Red Bull w 2009 r. wykupił licencję na granie w 5. lidze i rozpoczął spektakularny marsz ku 1. Bundeslidze). Fani z Lipska narzekali też, że w ich w sektorze śmierdziało… obornikiem.
Union przegrał, ale później było lepiej i zdołał się w przerwanym przez pandemię sezonie utrzymać w 1. Bundeslidze. I co ważne stadion przez cały sezon był jednym z najtrudniej dostępnych obiektów piłkarskich w Europie dla zwykłego śmiertelnika. Zawsze był (i pewnie będzie) tam komplet.
Przedmeczowy spektakl
Sam obiekt jest zlokalizowany w lesie, a nazwa Przy Starej Leśniczówce wcale nie jest sprytnym zabiegiem marketingowym. Nieopodal faktycznie stoi leśniczówka, w której mieszczą się klubowe biura. To budynek jeszcze z XIX wieku, zbudowany z myślą o Pruskich Lasach Państwowych.
Na stadion, siłą rzeczy, idzie się przez las. Miejscowi kibice dorobili do tego sympatyczną ideologię, że droga pośród drzew idealnie wpisuje się w klimat Unionu – symbolizuje wolność i brak ograniczeń.
Na stadion trzeba przyjść dużo przed meczem. Trzy z czterech trybun posiadają wyłącznie miejsca stojące i warto wypracować sobie w miarę komfortową pozycję do oglądania meczu. Dodajmy, że stadion Unionu jest do rozgrywek dopuszczony warunkowo, bo ma zbyt mało miejsc siedzących (3617, a zgodnie z regulaminem krzesełek powinno być przynajmniej 8000). Liga na razie przymyka na ten fakt oko, ale tylko dlatego, że berlińczycy w bliskiej przyszłości planują rozbudować obiekt.
Drugim powodem, który powinien nas zmotywować do wcześniejszego pojawienia się na stadionie jest wyjątkowy, przedmeczowy spektakl. Buzujące od emocji trybuny momentalnie milkną, gdy z głośników zaczyna płynąć spokojny, ale donośny głos narratora, który wprowadza nas w atmosferę zbliżającego się wielkimi krokami widowiska. Tekst zawsze jest tam sam – to prolog sztuki teatralnej Jörga Steinberga pod tytułem: Und niemals vergessen – Eisern Union!
Ponad 20 tys. ludzi w skupieniu podnosi czerwone szale nad swoje głowy i wysłuchuje opowieści o dzielnym ślusarzu z Oberschöneweide, który w latach 20. zapisał pierwszą kartę w historii klubu. Motywem przewodnim jest oczywiście hasło Eisern Union (Żelazna Unia), które przez dziesiątki lat, w niezmienionej formie, pozostało najsłynniejszym okrzykiem bojowym miejscowych kibiców.
Potem do akcji wkracza Nina Hagen. To niemiecka piosenkarka nazywana matką chrzestną punk-rocka i autorka jednego z najsłynniejszych hymnów klubowych za naszą zachodnią granicą. Jego tytuł jest chyba oczywisty – Eisern Union. Rockowy utwór powstał w 1998 roku i spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem kibiców w Berlinie.
Na zastrzyk pozytywnej energii przed pierwszym gwizdkiem mogą liczyć też piłkarze. Gdy spiker prezentuje jedenastkę, która zaraz wybiegnie na boisko, to kibice każde wyczytane nazwisko kwitują okrzykiem… Fußballgott, czyli po prostu Bóg Futbolu. Jak widać – nie trzeba grać w Realu Madryt czy FC Barcelonie, żeby zapracować na taki przydomek.
Na stadionie Unionu wyjątkowa w skali kraju jest reakcja publiczności na stałe fragmenty gry (przede wszystkim rzuty rożne) wykonywane przez gospodarzy. Wielu kibiców wyjmuje wówczas z kieszeni klucze i dzwoniąc daje sygnał reszcie widzów, że zaraz ich ulubieńcy mogą strzelić bramkę.
Na koniec tego rozdziału jeszcze dwa spostrzeżenia na temat samego stadionu Unionu. Po pierwsze – uwagę od razu przykuwa archaiczna tablica wyników, na której do dzisiaj wynik zmienia się ręcznie i pan w okienku przez cały mecz musi kontrolować sytuację na boisku.
Nowoczesny telebim oczywiście także istnieje, ale berlińczycy znaleźli sposób – jak połączyć nowoczesną technologię ze specyficznym klimatem stadionu przy Starej Leśniczówce. Do sygnalizowania zmian w drużynach używa się bowiem grafik z Ampelmännchen, czyli ludzikami z enerdowskich sygnalizatorów świetlnych (zielony oznacza zawodnika wchodzącego, a czerwony schodzącego). Stworzone w latach 60. grafiki były na tyle oryginalne, że po zjednoczeniu Niemiec postanowiono ich nie likwidować. Do dzisiaj można je spotkać praktycznie na wszystkich przejściach dla pieszych we wschodnim Berlinie oraz na terenach byłej NRD.
Od przyjaźni do sporu
Berlin to oczywiście nie tylko Union. Po zachodniej stronie prym we wszystkich aspektach wiodła Hertha, a po wschodniej – choć trofea z wiadomych względów regularnie zgarniało Dynamo – największą popularnością cieszyli się Żelaźni.
W czasach komunizmu kibice Unionu i Herthy darzyli się ogromną sympatią. W zasadzie można napisać, że to były po prostu przyjacielskie relacje. Nigdy nie zaakceptowali podziału miasta na dwie sztuczne części, dlatego mieli wspólne marzenie, które znakomicie oddawało hasło na wielu kibicowskich gadżetach z tamtego okresu – Hertha und Union – eine Nation.
Na Stadionie Olimpijskim często śpiewano Eisern Union, a przy Starej Leśniczówce nie brakowało regularnych pozdrowień dla Herthy. Gdy mur w końcu runął, to w 1990 roku doszło do zjednoczeniowego spotkania, które na Olympiastadion zgromadziło 50 tys. widzów. To był w zasadzie ostatni akcent przyjaźni pomiędzy Herthą i Unionem.
Obecnie sympatyków Herthy denerwuje profetyczna postawa kibiców Unionu, którzy lubują się w podkreślaniu, że są klubem wyjątkowym, kultowym i jedynym, który podążał i podąża słuszną drogą. W dzielnicy Köpenick funkcjonuje natomiast dowcip, że bilet na spotkanie Herthy można dostać w supermarkecie, jeśli zrobi się zakupy za określoną kwotę.
Czekamy więc na kolejne derbowe spotkanie, które zaplanowano na początek grudnia na stadionie olimpijskim. I dodajmy, że Union rozpoczął sezon 2020/21 od porażki na swoim stadionie z Augsburgiem 1:3 (w drużynie gości zagrał Rafał Gikiewicz), ale w kolejnym spotkaniu berlińczycy zremisowali 1:1 wyjazdowe spotkanie z Borussią Monchengladbach.