menu

Tomasz Dymanowski: Pewnych pieniędzy już nigdy nie uda mi się odzyskać [WYWIAD, ZDJĘCIA]

19 czerwca 2014, 16:02 | Bartosz Michalak

O niesłownych prezesach piłkarskich klubów, mieszkaniu kupionym w Poznaniu dzięki grze w wieku 19 lat w zamożnym Sokole Pniewy, a także stosunku do macierzystego KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Tomasz Dymanowski, były bramkarz młodzieżowej reprezentacji Polski opowiedział nam o swojej karierze.

Tomasz Dymanowski
fot. ECHO DNIA
Pocztówka z przeszłości. Młody Tomasz Dymanowski (z prawej) z Januszem Jojko.
fot. ECHO DNIA
Wychowanek KSZO Ostrowiec Świętokrzyski wielokrotnie pełnił rolę kapitana swojego zespołu.
fot. ECHO DNIA
"Dyman" w akcji
fot. ECHO DNIA
Syn Tomasza Dymanowskiego, Adam (niebieska bluza) mimo bardzo młodego wieku już święci swoje pierwsze piłkarskie sukcesy.
fot. ECHO DNIA
1 / 5

Tomasz Dymanowski (ur. 12 grudnia 1973 w Sandomierzu) - wychowanek KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Aktualnie bramkarz III-ligowej Łysicy Bodzentyn. W swojej karierze grał również w takich klubach jak Sokół Pniewy (awans do dawnej I ligi), Hetman Zamość, Stal Stalowa Wola (awans do dawnej II ligi), Wisła Sandomierz i Stal Rzeszów. W polskiej Ekstraklasie Dymanowski zadebiutował 23 sierpnia 1997 roku. Rozegrał w niej 20 spotkań (wszystkie w barwach KSZO Ostrowiec Św., z którym zresztą wywalczył awans na najwyższy szczebel rozgrywkowy). Ma żonę Martę oraz troje dzieci: 17-letnią Natalię, 9-letniego Adama, oraz 3,5-roczną Maję.

Czemu był Pan taki zdzwiony, kiedy powiedziałem, że przyjadę do Ostrowca zrobić ten wywiad?
Chciałem tylko sprawdzić, czy przypadkiem nikt nie robi sobie ze mnie żartów. Nawet nie wiesz ile razy byłem świadkiem takich dowcipów, że ktoś podszywa się pod dziennikarza, dzwoni do człowieka, prosi o długą rozmowę przez telefon, a na drugi dzień szatnia ma niezły ubaw. Szczególnie jeśli rozmówca się wczuje w sytuację i sumiennie odpowiada na każde pytanie, zdradzając kulisy swojego życia (śmiech). Wciąż jestem czynnym piłkarzem, dlatego wolę uważać (uśmiech).

Mieczysława Ożoga, mimo prawie 50-tki na karku, wciąż można oglądać na boisku. Pan też zamierza tak długo grać w piłkę?
Jeśli zdrowie pozwoli, to jak najbardziej tak. Dopóki nie będę robił z siebie błazna w bramce, to nie zamierzam wieszać butów na kołku. Od kilku sezonów bronię w III-ligowej Łysicy Bodzentyn i jest to najlepsza sprawa, jaka mogła mi się przydarzyć. W minionym sezonie po raz kolejny spokojnie utrzymaliśmy się w lidze (5. lokata w tabeli – red.). Owszem, skład mamy trochę starszy, inaczej mówiąc: jest w drużynie kilku „dziadków”, ale mamy tę satysfakcję, że potrafiliśmy ograć młodych zawodników drugich drużyn Korony Kielce czy Wisły Kraków (uśmiech).

Ludzie w tym klubie są słowni, wszystko ma ręce i nogi. Po przejściach w Ostrowcu bardzo doceniam dobrą współpracę z prezesem Stanisławem Kucałą, na którym, przez ponad 3 lata współpracy, nigdy się nie zawiodłem.

Pan coś opowie o tych przejściach w KSZO.
Nie jest to najprzyjemniejszy temat do rozmowy. Wraz z wieloma zawodnikami pozwoliłem dać zrobić z siebie naiwniaka. Wiadomo jaka była sytuacja finansowa w KSZO, podczas ostatniego spadku klubu z Ekstraklasy. Równie fatalnie wyglądały sprawy organizacyjne w klubie w 2010 roku, kiedy graliśmy na zapleczu najwyższej klasy. Szczególnie ten spadek był dla mnie bolesny. Dlaczego? Bo do gry w Ekstraklasie nie byliśmy gotowi pod wieloma względami, przez co od początku sezonu 2012/13 braliśmy pod uwagę tak zwany czarny scenariusz. A spadek w 2010 roku był bardzo niefartowny, mimo że w klubie nie płacili nam od wielu miesięcy. Zabrakło nam tylko jednego punktu do utrzymania. Paradoks polegał na tym, że atmosfera w szatni, mimo ciągłego oszukiwania nas ze strony prezesów, była genialna. Uwierz mi, że nawzajem z chłopakami pożyczaliśmy sobie pieniądze, jak tylko któryś miał wyjątkową sytuację. W najlepszych relacjach byłem przede wszystkim z Marcinem Wróblem i Tomkiem Żelazowskim.

A klub dlaczego nie płacił?
A to nie do mnie pytanie. Włodarze ciągle robili nam wodę z mózgów. Że pieniądze lada dzień będą na naszych kontach bankowych. I tak z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w najlepszym wypadku dostawaliśmy po 400-500 złotych na miesiąc do ręki.

Prosto z mostu: ile klub jest Panu dłużny?
Tego klubu już nie ma, więc ciężko mówić o tej sprawie w trybie teraźniejszym (uśmiech). Jesteś jeszcze młody, więc nie znasz tych wszystkich nieuczciwych mechanizmów. Nie wiem jak dzisiaj, ale kilka lat temu najłatwiej było ogłosić upadłość klubu i wszystkie jego długi się anulowały. Co z tego, że w domu mam wyrok sądu, jeśli komornik nie ma skąd ściągnąć tych pieniędzy? Klub przestał istnieć, powstał nowy twór i po kłopocie. Myślę, że za te pieniądze spokojnie można by kupić fajne mieszkanie w Ostrowcu.

Ilu metrowe?
Nie odpuścisz. Załóżmy, że mowa o 70-metrowym lokum, o średnim standardzie i na tym zakończmy.

Ogólnie staram się jednak nie narzekać. Moja żona pracuje, ja grę w piłkę łączę z pracą w szkole i jakoś to wszystko się kręci. Aczkolwiek nie ukrywam, że mając trójkę dzieci człowiek powinien mieć jak najwięcej oszczędności. Chociażby najstarsza córka za chwilę wyfrunie z domu na studia. Wiadomo, że to kosztuje.

Czego Pan uczy w szkole?
Wychowania fizycznego. Studia magisterskie i szkołę trenerską kończyłem razem z Jarkiem Wieprzęciem, będąc piłkarzem Stalówki. Miałem wtedy jakieś 27 lat i do dzisiaj jestem wdzięczny Marcie (żona – red.), że przypilnowała mnie, żebym nie zawalał nauki.

Trochę przerażający jest dla mnie fakt, że ze względu na coraz bardziej wyraźny niż demograficzny, to szkoły muszą walczyć o uczniów. Nie przeszkadza mi pojechać tu i tam, zrobić jakąś prezentację multimedialną, ale mimo wszystko to trochę śmieszna sytuacja. Jako nauczyciel pracuję od ponad 10 lat. To dzięki temu zajęciu miałem za co utrzymać rodzinę, kiedy pieniądze z ostrowieckiego klubu widziałem tylko na papierze. Zmierzam jednak do tego, że coraz bardziej powszechna walka szkół o uczniów najbardziej niekorzystnie wpływa właśnie na młodzież, która doskonale wyczuwa, że w szkole nie ma prawa jej teraz spotkać nic przykrego. Gdzie w tamtych czasach ktoś by mnie namawiał jako gówniarza, żebym poszedł do danej szkoły…

Wracając jeszcze do tematu zaległości finansowych. Nie próbował Pan jakoś inaczej spróbować odzyskać choć część tej sumy?
Nie było najmniejszych szans. Ówczesny prezes klubu unikał mnie jak ognia na mieście, dlatego nie chciałem go dodatkowo stresować, bo i tak wiedziałem, że nic nie wskóram. Z pustego się nie naleje…

Przemaglowałem trochę Pańskie piłkarskie CV i muszę stwierdzić, że zawsze miał Pan w klubach niezłych konkurentów do gry w bramce.
To fakt. W Ostrowcu rywalizowałem jako bardzo młody chłopak z Januszem Jojko, który po grze w Ruchu Chorzów i GKS-ie Katowice cieszył się dużym uznaniem. Później byli też: Paweł Kapsa, Waldek Piątek, Artur Sarnat czy Tomek Wietecha w Stali Stalowa Wola, który zawsze był solidnym zawodnikiem. „Balon” złapał jednak poważną kontuzję i do klubu z Hutniczej trafił Maciej Nalepa, a następnie Tomasz Kuziora. Pobyt w Stalowej Woli wspominam bardzo ciepło. Miałem okazję poznać Mietka Ożoga, o którym wcześniej słyszałem tylko liczne opowieści (śmiech). Dobrze pamiętam Marka Bastera, Janka Nylca, z którymi mieszkaliśmy na jednym osiedlu. Trenerem Stali był Piotr Brzeziński i nasza praca przyniosła efekty, bo udało się awansować do dawnej II ligi. Wówczas dostałem propozycję gry klasę wyżej w Ostrowcu i tak po raz kolejny wróciłem w rodzinne strony.

Najbardziej żal było mi straconej pozycji w bramce Sokoła Pniewy, z którym jako niespełna 19-latek awansowałem do dawnej I ligi. Sokół w połowie lat 90. to był zamożny klub. Za jedną rundę gry w Pniewach było mnie stać na kupno i urządzenie sobie mieszkania w Poznaniu. To był dla mnie duży przeskok. Pochodzę z mało zamożnej rodziny. W domu nigdy się nie przelewało, a nagle jako nastolatek dostałem wysoki kontrakt. W ogóle transfer do Sokoła był dla mnie ogromnym wydarzeniem. Duża w tym zasługa trenera Zdzisława Gałki, który pozwolił mi w klubie z Ostrowca trenować z seniorami. Miałem 14 lat, a byłem przystosowany do atmosfery panującej w typowo męskiej szatni. Powoli zacząłem dążyć do ideału, jakim był dla mnie w latach młodości Józef Młynarczyk.

W Ostrowcu była III liga, a ja trafiłem do zespołu, który aspirował do gry w I lidze. Co więcej rozegrałem praktycznie cały sezon w tej drużynie, przyczyniając się do wspomnianego awansu. Miałem przyjemność dzielenia szatni z takimi zawodnikami jak Zenon Burzawa…

„Duma i sława Zenon Burzawa”...
Dokładnie, mimo niskiego wzrostu bardzo często strzelał gole uderzeniami głową. Niewiele osób pamięta, że Zenek został królem strzelców I ligi w swoim debiutanckim sezonie w tej klasie rozgrywkowej! W Pniewach był też Tomek Rząsa, który później zrobił bardzo fajną klubową karierę w Szwajcarii i Holandii. Ciepło wspominam Świętej Pamięci Krzyśka Nowaka. Niestety po awansie do I ligi klub zatrudnił aż dwóch nowych bramkarzy: Kazia Sidorczuka, który wcześniej zdobył z Lechem Poznań tytuł mistrzowski i Dariusza Płaczkiewicza, który jak na złość wygrał z Miedzią Legnica Puchar Polski. To był dla mnie trochę policzek, ponieważ zaliczyłem dobry sezon, przyczyniłem się do awansu drużyny i mimo młodego wieku czułem się na siłach, żeby zagrać w I lidze. Wobec jednak tak doświadczonych, piłkarzy pozostało mi siedzenie na ławce…

Ale jak w ogóle znalazł się Pan w Wielkopolsce?
Regularnie byłem powoływany przez Śp. trenera Wiktora Stasiuka na kadrę U-18. Będąc w reprezentacji młodzieżowej każdego kraju zawodnik dużo łatwiej może się wypromować. Tak się złożyło, że ja też dostałem propozycję transferu i postanowiłem spróbować swoich sił w silniejszym zespole. W tamtych czasach trzon kadry młodzieżowej stanowili tacy wybitni polscy zawodnicy jak Jacek Bąk, Krzysztof Ratajczyk, nieżyjący Henryk Bałuszyński, Piotr Świerczewski, Cezary Kucharski czy Olgierd Moskalewicz.

Czy bramkarz po fatalnie wpuszczonej bramce to, cytuję: najbardziej samotny facet na świecie?
Powiem ci, że dużo zależy w tym aspekcie od trenerów, którzy albo dadzą szansę szybkiej rehabilitacji w następnym meczu, albo po fatalnej pomyłce posadzą chłopaka na długie miesiące na ławce. Ja miałem to szczęście, że te szanse dostawałem.

Nigdy nie zapomnę kiksu z mecz na zapleczu Ekstraklasy w barwach KSZO z Pomorzaninem Malbork. Zagrałem z urazem i dałem sobie wbić bramkę z 40 metrów. Fatalny błąd, za który oczywiście oberwało mi się na drugi dzień praktycznie zewsząd, poczynając rzecz jasna od mediów. Ówczesny trener Czesław Palik obdarzył mnie jednak zaufaniem i w kolejnych spotkaniach miałem okazję do szybkiej rehabilitacji.

Pana 9-letni syn Adam…
Jest już bramkarzem. Córka Natalia na co dzień trenuje siatkówkę, a najmłodsza córa ma dopiero 3 latka, dlatego ma jeszcze czas na wybór dyscypliny (uśmiech).

Bycie dzisiaj piłkarzem przez małe „p”, a nie duże, to ciężki kawałek chleba…
To znaczy syn twardo stoi przy swoim, że w przyszłości będzie grał w Barcelonie (śmiech). Niech trenuje, potem będziemy się zastanawiać. Grunt, że chłopak ma marzenia i zamiast siedzieć całymi dniami przed komputerem woli iść na trening. Żona jest z tego powodu bardzo zadowolona .

Pan mniej?
Nie, ja po prostu wiem z czym się łączy granie w piłkę, dlatego podchodzę do tego tematu bardziej sceptycznie. Mówiliśmy o dużych zaległościach finansowych, ciągłych przeprowadzkach...

Rozmawiał

Bartosz Michalak