menu

Na Ukrainie „Lewy” jest tylko jeden

8 sierpnia 2016, 14:34 | Sebastian Staszewski, Polsat Sport

Mogliśmy być na miejscu Portugalii w finale Euro 2016 - mówi Mariusz Lewandowski


fot. Marzena Bugala/Polskapresse

Polacy bez opamiętania mówią dziś o Robercie Lewandowskim, zapominając trochę o drugim Lewandowskim, który przez lata był liderem reprezentacji Polski, stał się legendą Szachtara Donieck, zdobył Puchar UEFA. Usunął się Pan w cień z premedytacją, czy tak wyszło?
Nic nie trwa wiecznie. Życie piłkarza jest intensywne, ale krótkie. Prawdziwym triumfem nie jest zdobycie pięciu pucharów, ale pozostanie dobrym człowiekiem. Jeżeli ludzie mają do ciebie szacunek za to kim jesteś, a nie za to, co osiągnąłeś, to jest sukces. Myślę, że mi się to udało.

Dlaczego zdecydował się Pan zamieszkać w Dubaju?
Wakacje mi się trochę przedłużyły.

Ha, ha.
Podjęliśmy taką decyzję ze względu na dzieci. Nasze chodzą w Dubaju do brytyjskiej szkoły. Poziom jest tam bardzo wysoki. Uczą się języków. Nie pamiętam dnia, żeby nie chciały iść na lekcje. My z żoną możemy w tym czasie podróżować, bo pomagają nam babcie.

Trudno żyje się Europejczykowi w arabskim mieście?
Ludzie mają o Emiratach mylne pojęcie. To prawda, że rządzi tam Islam, ale samo miasto jest bardzo europejskie. Dubaj jest przyjazny, jeśli tylko przestrzegane są jego reguły. Mi się one podobają. Są równe dla wszystkich. Jeśli się wyłamujesz, to w ciągu 24 godzin opuścisz ten emirat. Dlatego mogę zostawić otwarty samochód z portfelem w środku, iść do sklepu i gdy wrócę, wszystko będzie na swoim miejscu.

Ale terroryści swoje gniazdo mają właśnie na Bliskim Wschodzie.
Nie wiem czy jest na świecie drugi tak skomputeryzowany kraj, jak ZEA. Gdy się tu wprowadzasz, skanują cię bardzo dokładnie. Później kontrola jest na każdym kroku i to bardzo rzetelna. Momentami to trochę krępujące, ale z drugiej strony dzięki temu w Dubaju nie czujemy żadnego zagrożenia.

Są chwile, gdy się Pan nudzi?
Rzadko. Aktualnie robię kurs trenerski UEFA Pro. Zostało mi jeszcze pół roku. W lutym powinienem dostać papier. I wtedy zobaczymy, czy się w tym odnajdę. Rozważam też pracę w menadżerce. Nie jako agent, ale jako konsultant. Wiem, że to ciężki kawałek chleba, bo już w tej branży działałem. Poleciłem kilku zawodników, ale nikt ich nie wziął. Hmmm, może się do tego nie nadaję? Sam badam, do czego pasuję.

A nie chciałby Pan popracować w jakimś klubie na stałe? Kiedyś fuchę dyrektora sportowego proponowali Panu właściciele PFK Sewastopol.
Ja nawet byłem tym dyrektorem. I to będąc jednocześnie piłkarzem. Zamiast skupić się na graniu, zajmowałem się sprawami organizacyjnymi. To były głupoty. Załatwienie szatni, siłowni, boiska, którego ktoś zapomniał zarezerwować. Wszystko śmierdziało amatorką, a ja tego nie lubię. Przyszedłem tam z wielkiego Szachtara i trzeba było pomóc. Później z obowiązków wyręczył mnie Aleh Konanau, który teraz pracuje w Krasnodarze.

Co z Pana karierą? Bo długo zastanawiał się Pan, co dalej. I tak Pan myślał, myślał, aż zapomniał Pan zdecydować. Do dziś nie odbyło się żadne pożegnanie…
Do grania na profesjonalnym poziomie już się nie nadaję. Chociaż czasem z kolegami wynajmiemy boisko i pohasamy. A jakiś fajny meczyk zorganizuję. Może nawet zrobię dwa? Coś tam kombinuję.

Jest Pan piłkarzem spełnionym?
Tak. Mogłem więcej, ale mogłem też mniej. To kwestia szczęścia, przypadku. Mnie poszło naprawdę nieźle.

I nie żałuje Pan, że nigdy nie wyjechał do silniejszej ligi?
Miałem wiele ofert: z Evertonu, Stoke City, Celticu Glasgow. Ale i tak większość propozycji nawet do mnie nie docierała.

Dlaczego?
W Doniecku wszelkie próby wyciągnięcia mnie z Szachtara szybko gaszono. Zaraz zapraszali mnie do klubu i oferowali nowy kontrakt. Najbliżej był transfer do Fenerbahce Stambuł, zaraz po Euro 2008. Wszystko było dograne. Wystarczyło podpisać dokumenty. W tamtym okresie trener Mircea Lucescu miał jednak problemy z sercem i wylądował w szpitalu. A to on musiał wydać ostateczną zgodę na moje odejście. I tak czekaliśmy, aż Turcy wzięli kogoś innego. Ukraińcy wynagrodzili mi to finansowo, ale i tak czułem żal.

Wyjazd na Ukrainę to Pana najlepsza decyzja w życiu?
Tak, lepszego wyboru nigdy nie dokonałem. Pamiętam, że w 2001 roku miałem trzy propozycje: z Legii Warszawa, Club Brugge i z Doniecka. Mój ówczesny menadżer Włodzimierz Lubański strasznie namawiał mnie na Ukrainę.

No i Pan poleciał. Samolotem, z którego w trakcie lotu zaczął wydobywać się dym!
Zgadza się. Stary, dobry ANT 25. Jeszcze w 2013 roku nim leciałem! Kiedy wybrałem się na Wschód, strasznie się bałem. Ryzykowałem. Miał ze mną lecieć Arek Głowacki, ale się nie zdecydował. Wylądowałem tam, patrzę na miasto i… masakra. Górny Śląsk. Ale w sumie nie przyleciałem zwiedzać. Gigantyczne wrażenie zrobiła na mnie za to baza treningowa. To był inny świat.

Dziś Ukraina przeżywa dramat. Czy tamtejszy futbol powstanie z kolan?
Nikt nie wie, co będzie. Sytuacja jest cholernie trudna. Nie tylko dla piłkarzy. Kraj stoi na krawędzi i każdy kolejny dzień stawia nowe znaki zapytania. Pewne jest to, że wojna zatrzymała rozwój ligi, która przecież stawała się bardzo silna. Poza Szachtarem i Dynamem Kijów był Dniepr, Metałurh Donieck. Ukraińcy nie chcieli wyjeżdżać, bo mieli jak u pana boga za piecem. A obcokrajowców przyciągała kasa i poziom. Teraz jest pustka.

Ma Pan kontakt z przyjaciółmi z Ukrainy? Wszyscy przeżyli wojnę?
Nie chcę o tym mówić… Są tacy, którzy mieli szczęście i tacy, którym go zabrakło. Znam też ludzi, którzy wciąż czekają na jakiekolwiek wieści…

Odwiedza Pan czasem ten kraj?
Dwa dni temu byłem. I w Kijowie, i we Lwowie. Nie boję się. Nie przyciągam myślami złych sytuacji. Co ma być, to będzie.

Z czym kojarzy się Panu data: 19 listopad 2008 r.?
Z 3:2 w Dublinie.

Zgadza się. Wygrany mecz towarzyski z Irlandią. „Lewandowski day”.
Jedną bramkę strzeliłem ja, drugą Robert. Pamiętam, jak spotkałem go na jego pierwszym zgrupowaniu. Byłem starym lisem, podszedłem więc do młodego i mówię: „Ty Lewy, ja też, musimy trzymać się razem. Pomogę ci, nie martw się”. Ułatwiłem mu wejście do drużyny.

Postawiłby Pan wówczas złotówkę, że Robert zrobi taką karierę?
Nie. Ale nie dlatego, że w niego nie wierzyłem, ale nigdy nie chciałem dołączyć do grona hazardzistów. Już wtedy było widać, że chłopak ma to coś, ale takich samych spotkałem dziesiątki. Później dużo zależy od szczęścia. Robert je miał. Wykorzystał swój talent. I dziś mam godnego następcę.

Ile razy brano Pana za rodzinę Roberta?
Często się tak zdarzało. A ostatnio na Ukrainie ktoś pomylił Roberta ze mną. Fryzura inna, ale jak widać na Wschodzie swoją markę mam.

Cieszy się Pan z sukcesów Roberta jak starszy brat?
Znamy się, przyjaźnimy, odpoczywamy razem. Okazało się, że mamy nie tylko takie same nazwiska, ale i charaktery, które się przyciągają. Dlatego każdy sukces Roberta raduje mnie podwójnie. W ogóle kręci mnie gra reprezentacji.

Po Euro 2016 czuje Pan niedosyt? Czy ćwierćfinał był naszym sufitem?
Czuję, że mogło być lepiej, ale w tym samym czasie wiem, że osiągnęliśmy olbrzymi sukces. Mogliśmy jednak być na miejscu Portugalii. Okazało się, że trudniej było wygrać grupę, niż awansować do finału. Szkoda szansy, ale najważniejsze, że nie daliśmy ludziom powodów do krytyki. Zamiast tego widać wzrost zainteresowania kadrą. Piłka znów staje się modna.

Teraz trzeba iść za ciosem i awansować na mundial.
Musimy podtrzymać klimat. Wierzę w chłopaków. Urośli jako piłkarze. Powyjeżdżali do kozackich klubów. Jak tylko będę miał czas, na pewno zajrzę na stadiony. Jestem w Klubie Wybitnego Reprezentanta, więc przysługują mi dwa bilety. Trzeba korzystać, póki jeszcze ktoś o mnie pamięta.