Słowacki kopciuszek czeka na Ligę Mistrzów. Z wizytą u AS Trencin (RELACJA, ZDJĘCIA)
Historia Ligi Mistrzów w jej obecnej formule jest prawie tak krótka, jak historia słowackiej piłki od rozpadu Czechosłowacji. Mimo tego, nasi sąsiedzi wprowadzili już trzy drużyny do tych elitarnych rozgrywek – swoje pięć minut chwały miały MFK Koszyce i MSK Żilina, a najlepsze drużyny kontynentu przez moment gościła nawet efemeryda z bratysławskiej Petržalki. W tym roku o elitę bije się AS Trencin - klub, który istnieje krócej niż niepodległa Słowacja i zarazem nowy mistrz tego kraju.
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
fot. jp
Po sukcesie Termaliki Bruk-Bet Nieciecza przeciętny polski kibic może mieć dość historii pod zbiorczym tytułem „z ligowego niebytu na salony”. Kameralny Trenczyn i tak trudno porównać do małej podtarnowskiej wsi, a dawny TTS raz zdobył wicemistrzostwo Czechosłowacji – przez większość istnienia nie wychynął jednak poza przeciętność, a na dodatek musiał przecież konkurować o widownię z potężną Duklą. Klubem, który od piłki nożnej trzymał się z daleka, ale za to tylko w swoich najnowszych dziejach wychował duet gwiazd hokejowej NHL - Mariana Gáboríka i Zdeno Chárę. Podupadłemu klubikowi w zapyziałym miasteczku jak z nieba spadł Tscheu La Ling – były gwiazdor Ajaksu Amsterdam po zakończeniu kariery został zręcznym biznesmenem. Skierował swoje kroki do słowackiego Trenczyna i po przejęciu klubu w 2007 na dzień dobry spadł z ekstraklasy. Zamiast sypać komunałami i stwierdzać, że La Ling „nie uległ przeciwnościom losu” albo „zacisnął zęby i uparcie dążył do sukcesu”, przeskoczmy w czasie o kilka lat, do roku 2015. Rok po wicemistrzostwie Słowacji klub sięgnął po podwójną koronę – umiejętnie zarządzany przez La Linga, związany umową partnerską z potężnym Ajaksem i na dodatek wspierany przez nie mniej potężną holenderską firmę Aegon pierwszy raz w historii dostał szansę walki o Ligę Mistrzów.
Sukces à’La Ling
Bo jeśli nie oni, to chyba nikt w tym kraju – opuszczony przez własnych kibiców stołeczny Slovan w minionym sezonie jako pierwszy z poważniejszych pretendentów odpadł z walki o mistrzostwo, w Żylinie właśnie budują drużynę od nowa po bolesnym upadku z piedestału, kłopoty finansowe Koszyc kosztowały klub ze wschodu kraju spadek z ekstraklasy, a plastikowa Artmedia z Petržalki zasilana pieniędzmi Ivana Kmotríka (teraz macza palce w Slovanie) splajtowała niedługo po występie w fazie grupowej LM. Bazą młodego klubu na czas eliminacji do europucharów została pobliska Żylina – jak łatwo przewidzieć, La Ling zdążył zburzyć większość przedpotopowego stadionu Na Sihoti w Trenczynie i buduje nowy. Za to obiekt MSK już widział wielkie sukcesy – wcześniej pokrótce wspomniałem o niezapomnianym awansie; przed pięcioma laty skądinąd znany Pavel Hapal i jego drużyna wyrzucili z eliminacji Spartę Praga, w elitarnej LM zajmując miejsce oczekujące na faworyzowanych Czechów. Rok temu AS Trencin mocował się tutaj z angielskim Hull City przy okazji walki o Ligę Europy - przy ogłuszającym dopingu pełnych trybun wyszarpał bezbramkowy remis, a Tom Huddlestone (już bez efektownego afro na głowie) w fatalny sposób spudłował z rzutu karnego.
Kochać piłkę i tylko piłkę
Wtedy klub dowiózł kibiców do Żyliny kilkunastoma autokarami – w tym roku przyjechało ich trochę mniej. Może dlatego, że zakochani w hokeju Słowacy mobilizują się na mecze piłkarskie dopiero w decydujących rundach, gdy stawka jest namacalna. A może dlatego, że po pamiętnym meczu z Anglikami sprzysiężeni chuligani MSK i Górala Żywiec zaczaili się na fanów z Trenczyna. Doszło do bijatyki, w wyniku której ci ostatni stracili flagę. – AS Trencin ma tu wielu przyjaciół – przekonywał spiker przed wtorkowym meczem, ale w środowisku lokalnych fanatyków kibice AS i tak mają opinię intruzów. Sympatykom często obrywa się za wizję kibicowania, na którą w tej części Europy patrzy się z pogardą. Jak wiele młodych klubów, AS Trencin szybko dochował się kibiców, którzy wypisali się ze światka fanatyków i rywalizacji z innymi grupami kibicowskimi z całego kraju. Skupili się tylko i wyłącznie na sporcie. – To rodzinny klub – usłyszałem od starszego pana w koszulce meczowej brazylijskiego stopera Ramóna.
Gdy rodziny oglądają mecze, o ich oprawę dba Légia Laugaricio – grupa ultras, która pożyczyła nazwę od Rzymian i ich osady założonej w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się Trenczyn. Brzmi dosyć złowrogo, ale członkowie LL to i tak ewenement w świecie kibiców – w czerwcu zorganizowali antyrasistowski turniej piłkarski UAFA Cup pod wymownym hasłem „Love football, hate fascism”. Bez popadania w zbędny patos trzeba przyznać, że takie postawy nie przysparzają fanom AS splendoru w kibicowskim świecie. Co innego wśród inwestorów – Robert Tóth, szef marketingu słowackiego oddziału firmy Aegon przyznał kiedyś w wywiadzie, że pokojowe nastawienie kibiców z Trenczyna to jeden z powodów, dla których oni sami i inni sponsorzy wspierają akurat ten klub. – Klub nie ma negatywnego PRu, na stadionie nie ma „hajlujących” kibiców. Zastanowilibyśmy się dwa razy, zanim związalibyśmy się z klubem, którego fani uczestniczą w burdach – tłumaczył portalowi ŠportInak.sk.
Pech żółtodzioba
„Legioniści” z Trenczyna nie przestali dopingować swoich piłkarzy nawet wtedy, gdy we wtorek AS przegrywał już dwiema bramkami ze Steauą Bukareszt. Chciałoby się powiedzieć, że po rumuńskim gigancie została już tylko nazwa – tymczasem, jeszcze niedawno klub występował pod pokracznym skrótowcem FCSB, a zastrzeżony przez wojsko herb na stałe zastąpiło naprędce sklecone logo. Rumuni przyjechali nawet bez prawowitego trenera, bo Mirel Radoi nie ma licencji UEFA PRO i we wtorek musiał zastąpić go asystent Massimo Pedrazzini. Nawet nawarstwiające się kłopoty klubu zarządzanego przez awanturnika Gigi Becaliego nie zrobiły z AS Trenčín faworyta dwumeczu. Chcąc nie chcąc, pucharowy żółtodziób z Trenczyna znów musiał wcielić się w rolę niedocenianego słabeusza z potencjałem na wywrócenie wszystkiego do góry nogami. I przez chwilę wydawało się, że ci, którzy we wtorek zostali w domu, szybko pożałują swojej decyzji, bo w Żylinie zapowiadało się na coś znacznie większego niż bezbramkowy remis z Hull City.
Poczet bohaterów mogli otworzyć Dávid Guba i Gino van Kessel – pierwszy to podręcznikowy przykład ligowego przeciętniaka, który w Trenczynie zmienił się w gladiatora, z kolei drugi to jeden z najemników z Holandii, ściągniętych tu dzięki kontaktom La Linga. Pod koniec pierwszej połowy meczu ze Steauą Guba przegrał walkę o piłkę z rosłym obrońcą tylko po to, żeby zaraz potem wyciągnąć ją prawie jak spod ziemi i odegrać do Gino van Kessela. Wykończenie akcji było precyzyjne na modłę szkółki Ajaksu, której absolwentem jest śniady skrzydłowy i egzotyczne jak z wyspy Curaçao, czyli drugiej ojczyzny Holendra. Gdy Van Kessel jednym ruchem zatańczył pod bramką i dzióbnął piłkę obok bramkarza Steauy, osłupiała publika nie zdążyła nawet krzyknąć. Fartowne wybicie Guilherme z linii bramkowej tylko poprzedziło poprawkę Matúša Bero – tym razem młody Valentin Cojocaru odbił ją kolanem. Steauę zamurowało – do przerwy strzeliła tylko bramkę ze spalonego, a jeśli zwinny Adrian Popa był w stanie przedrzeć się z piłką w pole karne gospodarzy, szybko radził sobie z nim dowodzący obroną serbski gigant Milan Rundić.
Kibice już zacierali ręce na myśl o zemście na Rumunach – w pucharowym debiucie AS Trencin na własnym stadionie upokorzyła Astra Giurgiu, a teraz ugrzązł tutaj mistrz z Bukaresztu. Entuzjazm stopniał błyskawicznie – zamiast niespodzianki był przewidywalny zwrot akcji. Igor Šemrinec spędził większość swojej bramkarskiej kariery na ławce rezerwowych, nie mówiąc o występach w europejskich pucharach. Po około godzinie gry golkiper popełnił katastrofalny błąd, odkrywając lewy róg swojej bramki przy rzucie wolnym, który w 9 na 10 przypadków skończyłby się dośrodkowaniem w pole karne. Nicolae Stanciu zwietrzył łatwego gola i się nie zawiódł – podkręcił piłkę obok słupka, bramkarza i osłupiałych obrońców.
Lekcja od Rumunów
Drugi gol dla Steauy był już jak z greckiej tragedii. Adrian Popa na chwilę zniknął z pola widzenia sędziów i skorzystał z tego, że prawie nikt nie zauważył spalonego, gdy przejmował piłkę. Nie było nawet czasu na protesty – sekundy później była w siatce, a Jugurtha Hamroun cieszył się ze swojej premierowej bramki. Szansa na awans do Ligi Mistrzów wybuchła Trenczynowi w rękach, zanim Słowacy zdołali z nią cokolwiek zrobić. Są trenerzy, którzy w takiej sytuacji całkiem słusznie wyszliby z siebie i stanęli obok. Martin Ševela był spokojny niczym buddyjski mnich i wydawało się, że w trakcie pomeczowej konferencji prasowej za moment zacznie wyliczać zalety niefortunnej porażki z mistrzami Rumunii. Naturalnie w myśl zasady, że cierpienie uszlachetnia. – Sędzia jest panem na boisku i trzeba go słuchać – powiedział i szybko zamknął temat pomyłek arbitrów. Potem opowiadał już tylko o krótkiej, lecz bolesnej lekcji europejskiego futbolu odebranej od Steauy przez jego podopiecznych. – To spotkanie pokazało nam, jak daleko jesteśmy od piłkarskiej Europy – tłumaczył Ševela. Nie chcąc zawczasu kapitulować, ten self-made man słowackiej trenerki musiał obiecać, że w Bukareszcie piłkarze przynajmniej spróbują stanąć Steaule okoniem. Słowacki rewanż to w końcu „odveta”, lecz szanse na krwawy odwet są znikome – w swojej krótkiej historii AS Trencin nigdy nie wygrał wyjazdowego meczu w pucharach.
Niepowodzenie już na starcie kwalifikacji było najprawdopodobniejszym scenariuszem od momentu, w którym mistrzom Słowacji dolosowano utytułowanego przeciwnika. To jednak nieprawda, że w Trenczynie nie czuć lekkiego rozczarowania. Wtorkowa potyczka z faworyzowanym rywalem nigdy nie obrośnie takim mitem, jak zeszłoroczny remis z Hull, a sama laurka dla projektu Tscheu La Linga domaga się przypisu z odrobiną krytyki. Filozofia klubu zdała egzamin tylko na krajowym podwórku – historyczne mistrzostwo dla Trenczyna zdobyli młodzi piłkarze z regionu, uzupełnieni zagranicznymi najemnikami na dorobku, nierzadko niemal anonimowymi w swoich rodzimych ligach. Jeszcze w trakcie ubiegłego sezonu z klubu odeszły niekwestionowane gwiazdy – Haris Hajradinović i Moses Simon. Następców nie szukano po całym kontynencie, tylko znaleziono wśród dotychczasowych rezerwowych. Oni odbili się od realiów europejskich pucharów jak od ściany – oddając głos trenerowi Ševeli, w odróżnieniu od ambicji albo umiejętności, Steaua przeważyła jego piłkarzy koncentracją i opanowaniem nabytym przez lata gry o równą albo większą stawkę.
Niezmącony spokój Ševeli to kalka spokoju La Linga i całego klubu. W Trenczynie wiedzą, że szybkie zachłyśnięcie się sukcesem może być tylko kulą u nogi. Stołeczny Slovan błysnął w Lidze Europy i na drodze do LM zatrzymał się dopiero na BATE Borysów, lecz na ściąganiu piłkarzy z nazwiskami i podupadłych reprezentantów kraju wyszedł fatalnie i ledwo zakwalifikował się do tegorocznych europucharów. O Artmedii Petržalka nie pamięta już prawie nikt – były właściciel roztrwonił zyski z awansu do LM i teraz największe osiedle bloków z wielkiej płyty w całej Słowacji reprezentują czwartoligowi amatorzy. Po przyjściu do klubu La Ling obiecywał mistrzostwo i grę w fazie grupowej Ligi Mistrzów w dwa lata. Na ten pierwszy sukces musiał poczekać aż osiem – może to i dobrze, bo w klubowej gablocie jest jeszcze miejsce na sporo trofeów. Dzięki mądremu zarządzaniu kibice z Trenczyna mogą być pewni, że nie skończą jak Artmedia, bo żaden przyszły sukces nie będzie na kredyt. Muszą tylko jeszcze troszkę poczekać - o ile w Bukareszcie nie stanie się cud i piłkarze nie zagrają najlepszego meczu w króciutkiej historii klubu.