menu

Stanisław Trawiński, legendarny wychowanek "Stalówki": Zapłaciłem wysoką cenę za błędy młodości [WYWIAD, ZDJĘCIA]

12 grudnia 2014, 08:43 | Bartosz Michalak

Już w wieku 16 lat mógł liczyć na regularną grę w klubie i młodzieżowych reprezentacjach Polski, których selekcjonerami byli tacy trenerzy jak: Henryk Apostel, Władysław Stachurski, Janusz Żmijewski czy Mieczysław Broniszewski. Wróżono mu naprawdę dużą karierę. Jednak ze względu na problemy pozasportowe, poważnie grać w piłkę skończył w wieku 25 lat…

Stanisław Trawiński (pierwszy z prawej w dolnym rzędzie) był pierwszym piłkarzem ze Stalowej Woli powoływanym do młodzieżowych reprezentacji Polski.
fot. Bartosz Michalak
Jako zawodnik pierwszoligowej Stali Stalowa Wola.
fot. Bartosz Michalak
Z wnukiem Oskarem.
fot. Bartosz Michalak
Trener Patkolo przyciągał na stadion tłumy dzieci. Trawiński siedzi pierwszy z lewej strony, w drugim od dołu rzędzie. Obok niego… były prezydent Stalowej Woli, Andrzej Szlęzak.
fot. Bartosz Michalak
W tle zdjęcia widać pamiątkowy puchar, o którym mowa w wywiadzie.
fot. Bartosz Michalak
Stanisław Trawiński (drugi z lewej w dolnym rzędzie) jako trampkarz Stali Stalowa Wola.
fot. Bartosz Michalak
Archiwalny wycinek z gazety. Bramka strzelona przez Trawińskiego w meczu przeciwko Danii, została okrzyknięta najpiękniejszym trafieniem całego turnieju.
fot. Bartosz Michalak
1 / 7

Obawiam się, że ta rozmowa może okazać się dla Pana mało przyjemna.
Z tego względu od razu mówię, że na trudne tematy rozmawiam tylko z Bogiem. Nie chcę publicznie prać swoich brudów. Opowiadać ze szczegółami o rozwodzie, czy innych życiowych zakrętach. Każdy z nas ma swoje za uszami. Otwarcie mogę przyznać, że zmarnowałem swój piłkarski talent. Gdybym mógł cofnąć czas, to w młodości postępowałbym zupełnie inaczej. Lecz dzisiaj nie chcę już wracać do szarej przeszłości. Mam wspaniałego pięcioletniego wnuka Oskara, który nie wyobraża sobie dnia bez gry w piłkę. Zdarza mi się chodzić z nim na stadion, żeby trochę pokopać. Chciałbym, żeby talent odziedziczył po dziadku, ale też potrafił wyciągnąć wnioski z błędów, które ten sam dziadek nagminnie popełniał…

Co konkretnie ma Pan na myśli?
Pochodzę z, delikatnie mówiąc, mało zamożnej rodziny. Nagle, w wieku kilkunastu lat okazało się, że jestem w czymś dobry. Przez ponad trzy lata byłem powoływany do młodzieżowych reprezentacji Polski. Jako gówniarz zwiedziłem Francję, Norwegię, Gruzję, Węgry czy Czechosłowację. Wiem, że dzisiaj nie robi to żadnego wrażenia, ale bierz pod uwagę, że w stanie wojennym wyjechać zagranicę, to było coś. W Polsce na półkach sklepowych był tylko ocet, a my na zagranicznych obozach mieliśmy dostęp do bananów i pomarańczy. Regularnie miałem styczność chociażby z piłkarskimi ikonami Legii Warszawa. Po każdym zgrupowaniu wracałem do Stalowej Woli uskrzydlony. Za bardzo cieszyłem się chwilą, a nie myślałem o przyszłości.

Pieniądze zawróciły Panu w głowie?
To, co dostawałem w klubie wędrowało na moją książeczkę oszczędnościową. Pilnował tego Lucjan Trela (były wyśmienity pięściarz wagi ciężkiej - red.), który był świadomy, że gdybym dostał do ręki większą kasę, to szybko mógłbym ją przepuścić (uśmiech). Dostęp do oszczędności otrzymałem dopiero w wieku osiemnastu lat.

Był już Pan trochę dojrzalszym człowiekiem?
Nie do końca. Wciąż lubiłem rozrywkowy tryb życia. Propozycje gry w Pogoni Szczecin i Zagłębiu Lubin dodawały mi pewności siebie. „Stalówka” występowała wtedy w drugiej lidze, a te drużyny odgrywały poważne role w pierwszej. Dzisiaj żałuję, że nie zdecydowałem się na przeprowadzkę. Być może, gdybym zmienił środowisko, to moja przygoda z piłką potoczyłaby się inaczej. W Stalowej Woli zawsze trzymałem się z Januszem Mulawką i Krzyśkiem Strzelcem. Razem chodziliśmy do podstawówki, trenowaliśmy w klubie, a potem uczęszczaliśmy jeszcze do szkoły średniej.

Jak w ogóle otrzymał Pan pierwsze powołanie do kadry?
Najpierw do klubu przyszło zaproszenie na konsultację szkoleniową. Kazali mi zabrać ze sobą buty sportowe i książeczkę zdrowia. W Warszawie, jak chłopaki zobaczyli moje „korki”, to było trochę śmiechu. Mimo, że kierownik Gruszczyk dał mi nowiutkie „Pony” z czerwonymi wstawkami. Powiedział: „Jedziesz na kadrę, nie rób nam wstydu”. Najwidoczniej na warszawiakach nie zrobiły one wrażenia. Na boisku szybko pokazałem, że buty nie grają. Dzięki Rudolfowi Patkolo (legendarny opiekun młodzieży w Stali Stalowa Wola – red.) byłem zawodnikiem obunożnym. To on kazał mi ćwiczyć uderzenie, dośrodkowania z lewej i prawej nogi.

Będąc dziesięciolatkiem najchętniej bierze się udział w gierkach. Trener Patkolo z uporem maniaka kazał nam jednak powtarzać ćwiczenia, poprawiające kontrolę nad piłkę. Na kadrze szybko dostrzegł to Władysław Stachurski (były wybitny piłkarz i trener Legii Warszawa – red.), który zobaczył moje zachowanie w środku pola. W ten sposób otrzymałem powołanie na formalne zgrupowanie.

Skąd zainteresowanie „centrali” chłopakiem ze Stalowej Woli?
Tego nie wiem. Być może dostrzeżono fakt, że szesnastolatek regularnie gra w drugiej lidze. Trener Zbigniew Myga umiejętnie wprowadzał mnie do zespołu. Najpierw grałem „ogony” jako skrzydłowy, ale po kilku miesiącach byłem już podstawowym rozgrywającym Stali. Przypomnę ci tylko, że kiedyś nie było żadnych wymogów odnośnie obowiązkowej gry młodzieżowców w zespole seniorów.

Jako dziecko potrafiłem spędzać całe dnie na Hutniczej 15. Tam zawsze coś się działo. Było gwarno, wesoło. Funkcjonowały różnorakie sekcje sportowe, dlatego w oczekiwaniu na swój trening, mogłem podglądać lekkoatletów, łuczników czy starsze grupy piłkarskie. Hejn, Patkolo, Płaneta, Siekierski – wspaniali wychowawcy najmłodszych piłkarskich adeptów. Zawsze byłem podekscytowany, kiedy zbliżały się obozy sportowe. Nie zapomnę nigdy historii, jak pojechaliśmy na zgrupowanie do Słupska z trenerem Karolem Siekierskim. Po obiedzie musieliśmy zachować godzinną ciszę i najlepiej zaliczyć drzemkę przed kolejnymi treningami. Mi na obozach nigdy spać się nie chciało, dlatego otworzyłem sobie w pokoju okno i zagadywałem do innych kumpli. W końcu ktoś otworzył drzwi i dał mi solidnego kopniaka w tyłek. Byłem przekonany, że to kolega z sąsiedniego łóżka (uśmiech). Zanim się odwróciłem, rzuciłem serię bluzg w jego kierunku. Okazało się, że to był trener Siekierski.

Była solidna kara?
Nie, trener dobrze wiedział, że z aniołkami na obozy nie jeździ. Grzecznie przeprosiłem i położyłem się do łóżka. Było mi strasznie głupio. Kumple mieli potem niezły ubaw ze mnie, jak trener powiedział im o mojej zaskoczonej minie.

Domyślam się, że dobrych wspomnień z czasów gry w „młodzieżówce” Panu nie brakuje.
Do końca życia będę pamiętał pierwszy mecz na międzynarodowym turnieju we francuskim Cannes. Graliśmy z gospodarzami rozgrywek wieczorem, przy sztucznym oświetleniu. Z tego względu na trybunach zjawiło się kilkanaście tysięcy kibiców! Sensacyjnie wygraliśmy z Francją 3:1. Moja bramka z wygranego 2:0 meczu z Danią, została okrzyknięta najpiękniejszym trafieniem całego turnieju. Uderzyłem z około trzydziestu metrów, a futbolówka powędrowała w samo „okienko” bramki.

Na turnieju Czterech Narodów w Norwegii, na pożegnalnej kolacji otrzymałem z rąk honorowego prezydenta FIFA, Joao Havelange puchar dla najmłodszego uczestnika rozgrywek, ponieważ pojechałem ze starszym rocznikiem. Siedzieliśmy z chłopakami w grupie, a nagle słyszę: „Staszek, ten Brazylijczyk cię wyczytuje” (uśmiech). Nigdy nie zapomnę, jak pojechałem o jeden dzień za wcześnie do Warszawy na zbiórkę. Stawiłem się do siedziby PZPN-u, a tam legendarny Bernard Blaut powiedział, że trochę się pośpieszyłem. Mimo to zaraz zadzwonił na Legię i w kilka minut miałem zorganizowany nocleg. Kilka dni później, podczas gry kontrolnej z seniorami Polonii Warszawa, mój selekcjoner Henryk Apostel solidnie ochrzanił Wiesława Pacochę, który ostro zaatakował mnie wślizgiem. Poczułem się ważny, jak taki człowiek zaczął w mojej sprawie krzyczeć: „Jeszcze raz w niego tak wejdziesz, to kur** kopa ode mnie dostaniesz”.

Można powiedzieć, że trochę się Pan „zachłysnął” takim życiem?
To nie jest tak, że nagle zacząłem cwaniakować i się wywyższać. Ja po prostu za bardzo cieszyłem się z tego, co miałem. Nigdy nie byłem mrukiem. To mnie zgubiło, bo zamiast po dobrym meczu siąść w domu na dupie i poczytać książkę, to ruszałem z chłopakami na miasto. Nieraz szukał mnie starszy brat, albo kierownik drużyny Stali, Janusz Gut, który jako jeden z nielicznych starał się mnie „prostować”. Raz byłem nawet zawieszony na kilka tygodni w prawach zawodnika. Moi rodzice nie interesowali się piłką nożną. Nie mieli pojęcia, że takim rozrywkowym trybem życia mogę zaprzepaścić swój talent.

W wieku 19 lat trafił Pan do Lublinianki Lublin.
Takie były czasy. Ktoś zapukał do drzwi, mama otworzyła, zobaczyła dwóch „trepów”, którzy oznajmili, że muszę w trzy dni stawić się w jednostce wojskowej w Lublinie. Wydarli zdjęcie z mojego dowodu, przykleili do swoich dokumentów i tak musiałem pomóc Lubliniance w walce o utrzymanie w trzeciej lidze. Chore czasy. Do Stalowej Woli wróciłem trochę zapuszczony. Była taka sytuacja, że po półtora roku służby w Lublinie, przymusowo wylądowałem w Krakowie, gdzie pracowałem na budowie. Kilka miesięcy bez profesjonalnego treningu! Początkowo miałem służyć w jednostce w Bochni, ale powiedziałem przełożonym, że moim zawodem jest… ślusarz-zawodnik. Oprócz śmiechu, wskazali mi od razu drogę właśnie do Krakowa.

Kiedy wróciłem do Stalowej Woli, to od razu poszedłem do klubu i poprosiłem o miesiąc na powrót do normalnej formy. Było lato, a ja w ortalionie biegałem po mieście, w ramach dodatkowych ćwiczeń. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata (uśmiech).

To wojsko tak dobrze na Pana podziałało?
Bardziej duet trenerów Szaryński – Muskała. Bardzo dobrzy ludzie, którzy potrafili do mnie dotrzeć i na spokojnie pogadać. Podobny kontakt miałem ze wspomnianym wcześniej Zbigniewem Mygą. A wiesz dlaczego? Bo cała trójka potrafiła w młodości bardzo dobrze grać w piłkę. Oni z doświadczenia wiedzieli, że są zawodnicy, którzy potrzebują krzyku i są tacy, którzy potrzebują spokojnej, ludzkiej pogawędki.

Jako 22-latek wywalczył Pan ze Stalą, jako czołowy zawodnik, historyczny awans do pierwszej ligi. Dlaczego później Pana losy potoczyły się tak kiepsko?

Trawiński był czołową postacią wygranego dwumeczu Stali Stalowa Wola z Górnikiem Knurów, który zapewnił Stali historyczny awans do dawnej I ligi.

Po awansie szło nam bardzo kiepsko. W klubie znów zjawił się trener-kat Grzegorz Polakow, który dał mi jasny sygnał, że jestem „wolny”. W ten sposób zacząłem się szwendać po okolicznych klubach. Najpierw trafiłem do Stali Nowa Dęba, potem do Sokoła Nisko. Grę łączyłem z pracą w zakładach mięsnych. Tak naprawdę nie mogłem pogodzić się ze swoją sportową degradacją. Czasu cofnąć już nie mogłem, dlatego nierzadko w inny sposób radziłem sobie z bólem… Moja motywacja do ciężkich treningów była coraz mniejsza. Stopniowo traciłem wiarę we własną osobę, bo wiedziałem, że prawdziwej piłkarskiej kariery już nie zrobię. Brakowało mi gry na poważnym poziomie. Brakowało mi tej atmosfery na stadionie w Stalowej Woli, szczególnie po wygranych meczach.

Jeszcze za czasów gry w drugiej lidze, przyjechała do nas Avia Świdnik z trenerem Januszem Gałkiem. Gładko ich „ogoliliśmy” 3:0. Poprosiłem trenera Gałka, czy mógłbym wracać z nimi, bo chciałem odwiedzić dziewczynę w Lublinie. Nawet nie wiesz, ile ja się osłuchałem przekleństw w tym autobusie. „Widzicie, jak się kur** gra ostro?! Nauczyli was Niemiec, Pędlowski, Weselak i spółka?!” – miałem z tego niezły ubaw, choć wolałem się nie szarogęsić, żeby nie narobić sobie problemów.

Jaki powód mógł mieć trener Polakow, że dał Panu wolną rękę w szukaniu klubu?
Na treningach pod wodzą tego człowieka zszedłem do 69 kilogramów wagi. To nie było więc tak, że obijałem się na zajęciach i w końcu ktoś stracił do mnie cierpliwość.

Słyszał Pan o książce Igora Sypniewskiego? Sypniewski dał jasno do zrozumienia, że w tamtych czasach, albo się piło razem z drużyną, albo było się traktowanym, jako ten gorszy, nie utożsamiający się ze „starszyzną”.
W Stalowej Woli tak nie było. Mógłbym wymienić wielu zawodników, którzy zawsze stronili od alkoholu, a byli boiskowymi przywódcami. Nie można uogólniać takich spraw, bo potem rodzą się niestworzone mity. Poza tym nie wyobrażam sobie iść na potańcówkę, jako szesnastolatek razem z trzydziestoletnimi chłopami. Miałem swoją „paczkę” rówieśników. Chociaż, jak teraz sobie przypominam, to na obozach Stali specjalnie kazali Heniowi Wietesze mieszkać ze mną, żeby mnie pilnował (uśmiech). Ogromne serce do gry miał ten piłkarz.

Co dzisiaj robi Stanisław Trawiński?
Mam nadzieję, że od nowego roku będę mógł rozpocząć pracę w stalowowolskiej fabryce produkującej felgi aluminiowe. Jestem zdrowy, silny, dlatego, mówiąc przewrotnie, nie mam czasu na bycie bezrobotnym. Swoje w życiu przeżyłem, dzięki temu doskonale potrafię docenić możliwość pracowania.

Często wraca Pan do swojej sportowej przeszłości?
Czasami zastanawiam się przeciwko jakim gwiazdorom światowej piłki miałem okazję grać. Rywalizując z takimi reprezentacjami jak: Włochy, Hiszpania, Holandia, Dania czy Francja, na pewno było kilka nazwisk, które dzisiaj znają kibice na całym świecie. Żałuję, że nie zachowałem wymienionych koszulek z tych meczów. Nie przywiązywałem większej wagi do takich pamiątek. W trykocie reprezentacji Francji zdarzało mi się normalnie trenować w klubie. Gdybym gdzieś chował te koszulki, to dzisiaj byłyby fajne pamiątki.

Próbował Pan kiedyś swoich sił w zawodzie trenera?
Preferowałem szkoleniowców, którzy w młodości potrafili dobrze grać w piłkę i coś osiągnęli. Ja raczej jestem przykładem człowieka, który swój talent zmarnował. Z tego względu nigdy nie miałem odwagi, aby chcieć kogokolwiek uczyć piłkarstwa. Na pewno umiałbym skutecznie ostrzec młodych chłopaków, którzy za szybko, przesadnie wierzą w siebie. Ja też kiedyś uwierzyłem, że jestem bardzo dobrym piłkarzem. Żyłem chwilą. Z doświadczenia wiem, że jeśli młody zawodnik wpadnie w wir samouwielbienia, to może to być początek jego końca. Osobiście zapłaciłem wysoką cenę za błędy młodości...

Czytaj inne wywiady autora ---> BARTOSZ MICHALAK


Stanisław Trawiński (urodził się 16 stycznia 1965 roku w Stalowej Woli) – wychowanek miejscowej Stali, w której zadebiutował w wieku szesnastu lat. Od 1980 do 1984 roku regularnie powoływany do młodzieżowych reprezentacji kraju. Przeważnie grał z numerem „7” na koszulce. W 1984 roku był zmuszony przenieść się do jednostki wojskowej w Lublinie i grać dla trzecioligowej Lublinianki. Ze „Stalówką”, jako podstawowy zawodnik, wywalczył w 1987 roku awans do pierwszej ligi. Po spadku przeniósł się do Stali Nowa Dęba, a następnie Sokoła Nisko. Ma dwie córki: Ewelinę i Edytę. Jako dziadek może pochwalić się pięcioletnim wnukiem, Oskarem.


Polecamy