menu

Siódemka w Manchesterze United: numer wagi ciężkiej

27 grudnia 2016, 08:21 | Maciej Kanczak

„Siódemka” to w Manchester United numer mityczny. Z dumą na plecach nosiły ją największe legendy „Czerwonych Diabłów”, takie jak George Best, Bryan Robson, Eric Cantona, David Beckham i Cristiano Ronaldo, które poprowadziły MU do sukcesów krajowych i międzynarodowych. Spore grono zawodników ugięło się jednak pod ciężarem tej symbolicznej liczby.


fot. Instagram

Inspiracją do napisania tego tekstu była burza w internecie, którą wywołał ostatnio Memphis Depay. Holenderski skrzydłowy na instagramie zamieścił zdjęcie podczas jednej z gal bokserskich w Wielkiej Brytanii, na której był gościem. Ubrany był...specyficznie. Jedni porównywali jego ubiór ze stylem Michaela Jacksona z początku lat 90-tych, inni byli zdania, że ostatnim, który nosił takie ekskluzywne wdzianko, był... król Henryk VIII. W komentarzach zawrzało. Kibice MU nie mieli litości, zostawiając pod zdjęciem prawie 500 wpisów. Krytykowano Holendra głównie za lans poza boiskiem i brak większych efektów na nim. Jeden z użytkowników tego portalu społecznościowego spytał nawet, czy Depay dalej gra na Old Trafford.

Zgniła pomarańcza

Odpowiedź na to pytanie brzmi: gra, ale pewnie już niedługo. Według angielskich mediów jest na szczycie listy zawodników, których Jose Mourinho zimą pozbędzie się bez żalu. O ile jego liczby w poprzednim sezonie nie wyglądały jeszcze tak tragicznie (45 gier we wszystkich rozgrywkach i siedem zdobytych bramek), o tyle siedem spotkań rozegranych w bieżącym sezonie to bilans tragiczny. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka. Brytyjska prasa wielokrotnie zarzucała młodemu Holendrowi niesportowy tryb życia, zbytnie skupianie się na wyglądzie, aniżeli grze oraz boiskowy egoizm, który sprawiał, że zawodnik nie zjednywał sobie sympatii wśród klubowych kolegów, a także kibiców United. Tym samym, chyba już bez cienia wątpliwości, można ogłosić, że wychowanek VV Moordrecht dołączył do długiej listy piłkarzy, których gra z „siódemką” na plecach ewidentnie przerosła. A przecież w lecie 2015 wydawało się, że Depay i numer „siedem” w MU to związek idealny.

Na sir Matt Busby Way, Depay przychodził w glorii głównego architekta pierwszego od sześciu lat mistrzostwa Holandii dla PSV Eindhoven (z 22 golami na koncie został królem strzelców Eredivisie) oraz wielkiego odkrycia MŚ 2014, gdzie wraz z „Pomarańczowymi” sięgnął po brązowy medal. Wielkim orędownikiem sprowadzenia go do Manchesteru był menedżer „Red Devils” Louis van Gaal, który wcześniej otworzył mu drzwi do drużyny narodowej. Szybkość, nienaganna technika, uniwersalność – Depay miał absolutnie wszystko by napisać kolejny rozdział pięknej historii występów piłkarzy z Niderlandów na Old Trafford, którą wcześniej tworzyli tacy gracze jak Jaap Stam, Ruud van Nisterlooy, Edwin van der Sar czy Robin van Persie. Zamiast tego dołączył jednak do innej grupy holenderskich zawodników – tych, którzy w okresie swojej gry dla MU niczym szczególnym się nie wykazali, a więc Jordi Cruyffa i Raimonda van der Gouwa. Van Gaal na europejskim targu piłkarskich owoców koniecznie chciał kupić świeżą pomarańczę, ale zamiast tego zakupił egzemplarz zgniły i nie nadający się już do spożycia.

Upadły Anioł

Przed Depayem zaszczyt noszenia koszulki z numerem „siedem” przypadł Angelowi Di Marii. Dzięki swojej bajecznej technice i fenomenalnej szybkości, Argentyńczyk miał unosić się wysoko ponad rywalami w Premier League, tymczasem ciężar „siódemki” spowodował, że skrzydłowy „Albicelestes” bardzo szybko z chmur spadł na ziemię i na Old Trafford wytrzymał zaledwie rok.

Początek na Wyspach Brytyjskich miał jednak jak z bajki. Sześć goli w pierwszych dziesięciu meczach sprawiło, że kibice United piali z zachwytu, że włodarze ich klubu wyrwali z rąk Realu Madryt takiego grajka. W sierpniu i wrześniu 2014 nie było chyba na świecie piłkarza grającego bardziej porywający futbol, aniżeli Di Maria. Sęk w tym, że sezon 2014/2015 trwał 10 miesięcy i o zasługach „El Fideo” z prologu tej kampanii bardzo szybko zapomniano. Potem było już bowiem gorzej i gorzej.

Najpierw przytrafiła mu się kontuzja ścięgna uda, która wykluczyła go z gry dla MU na osiem kolejek. Gdy Di Maria wyleczył w końcu uraz nogi, od razu przytrafił mu się kolejny, tym razem głowy. Jak bowiem inaczej zinterpretować jego zachowanie z meczu VI rundy FA Cup z Arsenalem, kiedy to najpierw próbował wymusić rzut karny, a gdy arbiter Michael Olivier ukarał go żółtą kartką za symulowanie, omal nie pobił rozjemcy spotkania z „Kanonierami”. Od tego momentu, Louis van Gaal coraz rzadziej stawiał na Di Marię, zdając sobie doskonale sprawę, że z tej mąki chleba już nie będzie. Do problemów boiskowych doszły również te poza nim. Kłopoty z aklimatyzacją i brak widocznych postępów w nauce języka angielskiego sprawiły, że były as Benfiki Lizbona i Realu nie czuł się dobrze na Wyspach. Zatrważające jest porównanie jego indywidualnych statystyk w ostatnim sezonie w barwach „Królewskich” z pierwszym w trykocie „Czerwonych Diabłów”. Dla kolegów w Madrycie w kampanii 13/14 wykreował 91 sytuacji podbramkowych, podczas gdy Wayne Rooney i spółka w kolejnych rozgrywkach doczekali się zaledwie 46 takich okazji. Nic dziwnego zatem, że gdy latem 2015 po Di Marię zgłosiło się PSG, MU nie oponował przed sprzedażą swojego gracza.

W specjalnej ankiecie dziennika „Manchester Evening News”, fani „Red Devils” wybrali Di Marię najgorszą „siódemką” w historii klubu. Z kolei publicysta „The Telegraph”, Mark Ogden tak podsumował 12-miesięczny epizod popularnego „Chudzielca” w Manchesterze: „stosując język, jakim posługują się kibice w mediach społecznościowych, ten transfer to był po prostu epic fail”.

Nagroda przekleństwem

Antonio Valencia na Old Trafford występuje od sezonu 2009/2010. Ekwadorczyk nigdy nie zaliczał się do gwiazd „Czerwonych Diabłów”, ale również nigdy nie schodził poniżej określonego poziomu. Najlepszymi indywidualnie dla niego rozgrywkami były te z lat 2011/2012, kiedy to fani uznali go graczem sezonu. Sir Alex Ferguson również chciał go wynagrodzić za to, że w tej traumatycznej dla jego zespołu kampanii (MU odpadł z Ligi Mistrzów już po fazie grupowej, z kolei w Premier League zajął 2.miejsce za Manchester City, mimo że przez większość część sezonu prowadził w tabeli) nie zawiódł oczekiwań i postanowił wręczyć byłemu asowi Wigan Athletic koszulkę z numerem „siedem”. To co w zamyśle Fergusona miało być nagrodą, dla nowego właściciela „siódemki” okazało się prawdziwym przekleństwem.

Valencia nigdy nie był snajperem co się zowie, ale zawsze parę bramek w sezonie potrafił strzelić. Tymczasem z ważącą tonę „siódemką” na plecach, w sezonie 2012/2013 zaledwie raz wpisał się na listę strzelców. Wcześniej równie słabo wypadł tylko rozgrywkach 2010/2011, gdy na swoim koncie miał trzy bramki. MU w omawianej kampanii wrócił co prawda na mistrzowski tron, ale tym razem bez specjalnego udział Valencii. Gdy więc na stanowisko menedżera „Czerwonych Diabłów” zawitał David Moyes, Ekwadorczyk błyskawicznie udał się do niego z prośbą o zwolnienie z tej ogromnej odpowiedzialności. Na łamach oficjalnej strony United, tak wyjaśniał swoją decyzję: - Ludzie w Ekwadorze słyną z bycia przesądnymi. Uznałem, że skoro do tej pory zawsze występowałem z numerem „25” na plecach i grałem dobrze, muszę znów go nosić, by wrócić do dawnej formy.

„Siódemka” w rezerwie

Najciekawszy w tej historii o graczach, których przerosło wyzwanie godnego reprezentowania barw MU z „siódemką” na plecach jest casus Michaela Owena. Niejeden kibic w całej Europie, przecierał oczy ze zdumienia, czytając informacje o przybyciu doświadczonego napastnika na Old Trafford. Sam transfer mógł się jeszcze bronić – Ferguson chciał mieć bowiem w odwodzie alternatywę dla Dimitara Berbatowa czy Rooney`a w postaci gracza o uznanej klasie i umiejętnościach, w dodatku za nieduże pieniądze. Trudno było jednak znaleźć argumenty za tym, aby gracz rezerwowy otrzymał we władanie tak ważny i istotny numer dla historii klubu. To się nie nie mogło udać i jak historia pokazała, faktycznie się nie udało.

Oczywiście błędem byłoby pisać, że MO przez trzy lata w Manchesterze nic nie zdziałał. Zdobył chociażby upragnione mistrzostwo Anglii, którego nie dane mu było wywalczyć z Liverpool FC. Fani z OT zapamiętają go chociażby z jego zwycięskiej bramki w derbach Manchesteru, zdobytej w doliczonym czasie gry szalonej batalii z sezonu 2009/2010 (MU wygrał wówczas 4:3). W tych samych rozgrywkach popisał się również hat-trickiem w rywalizacji z VfL Wolfsburg w Lidze Mistrzów. Ogółem jednak jego bilans w biało-czerwono-czarnych barwach nie był zbyt imponujący. 52 mecze i 17 goli uzyskane w ciągu trzech lat gry sprawiły, że władze MU nie zaproponowały mu w lecie 2012 r. nowego kontraktu. Jakimi zatem motywami kierował się SAF, że zdecydował się powierzyć Owenowi „siódemkę”? To z pewnością jednak z największych tajemnic szkockiego menedżera.

***

Od kiedy w 2009 r. Cristiano Ronaldo odszedł do Realu Madryt, w Manchesterze nie pojawił się żaden zawodnik, który z numerem „siódmym” na plecach prezentowałby się chociaż w połowie tak dobrze, jak jego portugalski właściciel. David Beckham w jednym z wywiadów przyznał, że gra z „siódemką” to oczywiście wielki zaszczyt, ale nie uważa, żeby wiązało się to z jakąkolwiek presją. Dlaczego zatem wymienieni wyżej gracze nie byli w stanie grać na wysokim poziomie? I dlaczego, gdy CR7 oddał swój trykot klubowemu kitmanowi, MU zdobył zaledwie dwa tytuły mistrza Anglii na siedem możliwych? Chyba śmiało można powiązać brak sukcesów „Czerwonych Diabłów” w Premier League z brakiem w składzie godnych następców Besta, Robsona czy Cantony.

LIGA ANGIELSKA w GOL24


Więcej o LIDZE ANGIELSKIEJ - newsy, wyniki, terminarz, tabela

Śnieg, ulewy i burze, czyli mecze w trudnych warunkach

Najlepsze piłkarskie newsy - polub nas!


Polecamy