Spaść, żeby awansować. Przypadek Roberto Martineza [KOMENTARZ]
Zazwyczaj gdy prowadzona przez Ciebie drużyna spada z ligi, na stole prezesa już czeka Twoje wypowiedzenie, kibice witają Cię gromkim „fuck off!”, a nawet koledzy jakoś przestają odbierać telefony i nagle nie mają ochoty na wspólne piwo. Wyjątkiem jest Roberto Martinez. Spaść z ligi i zaliczyć sportowy awans? Dla Hiszpana to żadna niespodzianka. Czyżbyśmy mieli do czynienia z menadżerem wyjątkowym?
Roberto Martinez, zanim został menadżerem, sporo czasu spędził na Wyspach jako piłkarz. Hiszpan był ważną postacią w Wigan i Swansea, a epizody zaliczył także w szkockim Motherwell, gdzie poznał swoją przyszłą żonę, i Chester, gdzie zakończył zawodniczą przygodę. Występował na pozycji defensywnego pomocnika, ale wielkiej kariery nie zrobił. Nigdy nie wystąpił w żadnej reprezentacji Hiszpanii, a największy sukces osiągnął jako statysta w Realu Saragossie, kiedy to zespół zdobył Copa del Rey. Krótko po zawieszeniu butów na kołku rozpoczął pracę w Swansea. Był rok 2007.
Hiszpan od razu zaczął nie lada sukcesami. Jedna porażka w jedenastu meczach? Brzmi nieźle jak na debiutanta. To Martinez położył podwaliny pod dzisiejsze sukcesy Swansea i to on zaszczepił filozofię futbolu, której realizację kontynuował potem Brendan Rodgers. W pierwszym sezonie awansować do Championship się nie udało, ale w drugim cel został już osiągnięty. Przy okazji Hiszpan zwrócił na siebie uwagę większych klubów. O jego podpis pod kontraktem zabiegał chociażby Celtic. Ostatecznie celu dopięło Wigan i w 2009 roku Martinez podpisał 3-letnią umowę. Z kolei właściciel The Latics, Dave Whelan, natychmiast zapewnił, że nie zwolni swojego nowego menadżera, nawet jeśli zespół spadłby z ligi. Warto wspomnieć, że słowa dotrzymał.
Wigan Martineza co roku desperacko broniło się przed spadkiem, ale styl zespołu mógł się podobać. Nie było typowego kick and rush, a gra oparta na wymianie podań i utrzymywaniu się przy piłce. Często kończyło się to tragicznie, jak choćby 0-8 z Chelsea czy 1-9 z Tottenhamem, ale na meczach Wigan nudzić się nie dało. Na pracę Hiszpana, który 3 lata z rzędu cudem utrzymywał swój zespół w lidze, z dużym podziwem spoglądały coraz większe kluby. Zainteresowanie usługami Martineza wyrażały Aston Villa czy Liverpool, a niektórzy widzieli go także w roli następcy Fergusona. W swoim ostatnim sezonie na ławce trenerskiej The Latics, Hiszpanowi udało się zdobyć Puchar Anglii, a w finale pokonać sam Manchester City. Niestety, w lidze utrzymać się już nie udało, a menadżer potrzebował większych wyzwań. Choć Dave Whelan rozstawać się z Martinezem w żadnym wypadku nie chciał, to oferta z Evertonu była zbyt kusząca. The Toffees zapłacili 2 miliony funtów rekompensaty, a Hiszpan zameldował się w Liverpoolu.
W Evertonie Martinez kontynuuje pracę Davida Moyesa i robi to na tyle dobrze, że za Szkotem nikt na Goodison Park nie tęskni. 72 punkty zdobyte w minionym sezonie to rekord The Toffees w Premier League. Hiszpan osiągnął wspomniany sukces, a przy okazji pokazał innym menadżerom, jak powinno wykorzystywać się wypożyczenia. Na zasadzie czasowego transferu szkoleniowiec liverpoolczyków ściągnął Romelu Lukaku, Gerarda Deulofeu i Garetha Barry'ego, a każdy z nich był ważną częścią zespołu. The Toffees długo walczyli o czwarte miejsce, premiowane awansem do Champions League. Przy okazji Everton imponował stylem gry. Podopieczni Hiszpana byli najczęściej dryblującym zespołem Premier League, zajęli szóste miejsce jeśli chodzi o posiadanie piłki, a przy okazji, z 55 żółtymi kartkami na koncie, byli trzecią najczyściej grającą drużyną angielskiej ekstraklasy. Dzięki efektownej, ofensywnej grze drużyna z miasta Beatlesów zwróciła na siebie uwagę wielu fanów piłki nożnej, także z Polski.
Martinez na początku pracy powiedział, że jego celem jest awans z Evertonem do elitarnych rozgrywek Champions League. Dlaczego miałoby się to nie udać już w drugim sezonie jego szefowania? Skład silny personalnie jest, do tego kredyt zaufania u władz klubu i trener z własna filozofią gry, który wie jak wygrywać. Top4 dla Evertonu? Nic niemożliwego. Przyszły sezon Premier League może być jeszcze bardziej emocjonujący od tego dopiero co zakończonego, a The Toffees mogą grać w nim jedną z głównych ról.
Twitter autora: Filip Błajet